Loading...

Trydenckie reminiscencje

Tak to już czasami bywa – człowiek się pod koniec zimy cieszy na wyjazd na deskę, wszystko ma już zaplanowane, a tu nagle spada ze schodów, spiesząc się do kuchni, żeby wylać do kranu jakiś nieudany polski krafcik, no i deskę będzie mógł deptać dopiero w następnym sezonie. Niemniej jednak, każdy wyjazd rodzinny dla takiego rodzinnego człowieka jak ja jest czymś wyjątkowym i ze względu na kontuzję nie warto go sobie odpuszczać.

Dokładnie rok temu po raz kolejny wyruszyliśmy do Val di Sole, do miejscowości Cogolo/Pejo, czyli tam, gdzie rok wcześniej. Względnie mały ośrodek narciarski, zdecydowanie mniej popularny od Madonna di Campiglio czy Passo Tonale, gwarantuje pod koniec sezonu brak tłumów, spokój, ciszę, a także stosunkowo niskie ceny. No i ten jeden w dodatku świetne widoki.

Jako że gipsu się pozbyłem na krótko przed wyjazdem, wykorzystywałem czas, który rodzina przeznaczała na szusowanie po niemalże pustych, ale za to świetnie utrzymanych i wzorowo naśnieżonych stokach, na eksplorację okolicy. Bo zwykle jak już człowiek jest w tych Włoszech na urlopie deskowym, to szkoda mu czasu na zwiedzanie w pierwszej części dnia, kiedy jest zajęty tworzeniem muld dla narciarzy, a z kolei popołudniami jest zbyt wyrąbany, żeby mu jeszcze po głowie chodziły jakieś wypady krajoznawcze.

Można więc powiedzieć, że miałem jedyną w swoim rodzaju okazję. I ją wykorzystałem.

Nie tylko do obserwacji krajoznawczych, ale również kulturoznawczych. Ciekawa a zarazem symptomatyczna była na przykład niedziela palmowa w Cogolo. Nikt nie przygotował palm, zamiast tego można sobie było brać z wielkich kartonów pocięte gałęzie akacji, zaś na mszy panował taki rozgardiasz, że ludzie, którzy mieli mieć czytania, nie wiedzieli, co właściwie mają czytać.

To a propos spraw duchowych, ale i cielesne były dla mnie często mało zrozumiałe. Otóż będąc na ostatnim sylwestrze w termach śmiałem się w duchu z dziewczyn, które do łaźń parowych wchodziły szczelnie owinięte w ręczniki, które to po upływie pół minuty były pewnie przemoknięte na amen. Ale pal licho, w Termach Bukovina obsługa przynajmniej pilnuje, żeby ludzie przed wejściem do strefy saun ściągnęli z siebie kostiumy kąpielowe. Tymczasem we Włoszech w hotelowej łaźni parowej raczej zwyczajowym był widok, kiedy Włoszki w wieku postbalzakowskim robiły sobie posiadówę w jednoczęściowych kostiumach kąpielowych i z czepkami na głowie (!), wskutek czego w całej saunie waliło gumą. Bardzo zdrowe. Wniosek jest taki, że zasady prawidłowego saunowania nie są we Włoszech chyba znane.

No ale głównie podziwiałem jednak krajobrazy. A rejon Val di Sole jest przepiękny, aż nabrałem ochoty, żeby go nawiedzić w sezonie letnim. Tu i ówdzie swojski zapach gnojówki, który bardzo lubię czuć (właśnie tu i ówdzie, nie wszędzie i zawsze; kojarzy mi się z dzieciństwem), tam łąka z końmi. Świerszcze na przełomie marca i kwietnia już zaczynają swoje koncerty, a jednocześnie kilkaset metrów wyżej zalega gruba warstwa śniegu. Osobliwością w Cogolo jest przycupnięty przy wąskiej dróżce Chalet Alpenrose, niepozorny, rustykalny, drewniany dom z przybudowaną stajnią. Bardzo urokliwy, choć robiący wrażenie na wskroś agroturystyczne. Właścicielem jest ponoć lokalny Niemiec, mający świra na punkcie Tyrolu Południowego. Chodząc w echt niemieckich lederhosach pomstuje na Włochów, gloryfikując niemiecką przeszłość krainy – tak przynajmniej to przedstawiła recepcjonistka naszego hotelu, zaindagowana o niecodzienną chatkę. Przy czym – dla ludzi mniej obeznanych w lokalnych kwestiach etnicznych – Val di Sole to akurat ta część Południowego Tyrolu, gdzie zdecydowaną większość mieszkańców stanowią Włosi.

No i ta niepozorna chatka, będąca własnością niemieckiego nacjonalisty nie dość, że szczyci się posiadaniem gwiazdki Michelina, to jeszcze nie będąc jego gościem noclegowym nie ma możliwości skorzystania z gastronomii, włączając w to tak prozaiczne rzeczy jak espresso. Rozumiem, że ekskluzywność hoteliku polega też na tym, żeby gościom hotelowym zapewnić spokój od mogących się różnie zachowywać ludzi z zewnątrz, co w zasadzie jest ciekawym modelem biznesowym.

Od modeli biznesowych jednak zazwyczaj ciekawsze są ładne krajobrazy. Ot, w usadowionej przy magistrali przecinającej krainę miejscowości Ossana mamy z jednej strony położony na wzniesieniu zamek, z drugiej usadowiony na niższym wzniesieniu kościół, z ołtarzem zewnętrznym zbudowanym z kawałków samolotu pasażerskiego pilotowanego przez mieszkańca tej wioski, który rozbił się w latach 60-ych. Jadąc dalej na zachód w kierunku Passo Tonale mija się mało imponujący fort wojskowy, ale i atrakcyjne punkty widokowe.

W poszukiwaniu lokalnego piwa lepiej jednak udać się na wschód. Tym sposobem dociera się do miejscowości Cles, położonej nad Lago di Santa Gustina, skąd można udać się dalej w kierunku południowym do Trydentu. Można jechać albo „żółtą” drogą albo bardziej krętą „białą”, pomiędzy plantacjami jabłoni, których jest tutaj tyle, że aż się zacząłem zastanawiać, w którym miejscu Polski, największego wszak plantatora jabłek na świecie, występuje podobne ich zagęszczenie.

Pokonując po drodze dużą ilość serpentyn dojeżdża się w końcu do wioski Terres, położonej pośrodku tego zagłębia jabłecznego. W tej miejscowości można zawitać do kowala, ale tutaj również swoje podwoje kilka lat temu otworzył minibrowar KM8. Minibrowar to nie do końca trafne określenie, lepiej mikrobrowar, bądź też pikobrowar. W mniejszym jeszcze nie byłem. Z zewnątrz jest to zwykły, słupkowy, kamienny dom z drewnianymi okiennicami, jakich w tych stronach jest wiele. Mimo muzyki dobiegającej moich uszu z pierwszego piętra, nikt nie reagował na dzwonek, tak więc trzeba było połączenia rezolutności z cierpliwością, żeby dostać się do środka. Telefon do właściciela browaru, średnio władającego językiem Miltona, ujawnił, że właściwie to jego syn powinien być na miejscu, ale chyba go nie ma, a on nie wie, gdzie on jest, bo do syna nie da się dodzwonić. Pogoda była ładna, a klimat swojski, więc poczekaliśmy kwadrans na podwórku i syn w końcu przyjechał.

Jeśli miałem nadzieję, że młodszy reprezentant rodu będzie bardziej kumaty w angielskim albo będzie się potrafił porozumieć po niemiecku (wszak to Tyrol Południowy, co z tego, że akurat ta część, gdzie Włosi stanowią większość), to moje nadzieje legły w gruzach, kiedy usłyszałem z uśmiechniętych ust „solo italiano”. Nie szkodzi jednak, włoski nie jest trudnym językiem do zrozumienia, a esperantowa mieszanka angielskiego i biedawłoskiego, którą zwracałem się do panocka też była najwidoczniej dopasowana do okoliczności i umożliwiła wzajemne zrozumienie. Dodajmy do tego stereotypowo włoską, chroniczną gestykulację i czułem się niemalże, jakbym gadał ze Słowakiem, jeśli chodzi o poziom zrozumienia. Takim bardzo miłym Słowakiem, swoją drogą.

Jako rzekłem, sam browar jest chyba najmniejszym browarem, w którym byłem. Umieszczony na parterze domu jednorodzinnego, jest czymś w rodzaju nanobrowaru. O ile dobrze zrozumiałem, wybicie oscyluje wokół ¾ hektolitra, zaś roczna produkcja wynosi około 200hl. I co ciekawe, gros sprzedaży ma miejsce w sektorze gastronomicznym, sklepy natomiast generują dużo mniejszą część obrotów. Przedsięwzięcie jest rzecz jasna hobbystyczne – piwowar jest jednocześnie nauczycielem w szkole (chyba że coś pokręciłem) oraz lutnikiem. O tym ostatnim mogła świadczyć choćby gitara elektryczna, nonszalancko rzucona na worki ze słodem.

Na koniec oprowadzenia po tych kilku pomieszczeniach dostałem piwa z upustem i mogliśmy się udać dalej w drogę do Trydentu, o którym za chwilę będzie więcej.

W trakcie kolejnych dni, w przerwach między przywiezionymi z Bawarii weizenami, obadałem dokładnie ofertę browaru KM8. High Hopes (alk. 4,9%) jest piwem o tyle ciekawym, że chmielonym lokalną odmianą chmielu żateckiego (Saaz Trentino). Poza tym nie ma o czym mówić. Jest wyraźnie ziołowe, ale i marchewkowe, zbożowe, słodkawe, z lekką goryczką i tchnieniem kukurydzy w posmaku. Miękkie na podniebieniu, poza tym wadliwe i nadające się w sam raz do zapomnienia (4/10). Lepiej prezentuje się golden ale Heart Of Glass (alk. 4,8%). Mocno cytrusowe, skórkowe wręcz, z dodatkiem koperka (Sorachi Ace), delikatnymi akcentami iglakowymi i subtelną ziemistością. Słodkawe, lekkie i rześkie. Fajne, tyle że ponownie jest obecna marchewka (6/10). Pochwalić mogę zdecydowanie za to Red House (alk. 5%), modelowego strong bittera. Karmel, ciasteczka, skórka od chleba, delikatne orzechy, a do tego ziołowo-ziemiste, lekko kwiatowe nachmielenie, no i subtelne estry w kierunku czerwonych jabłek. Półpełne, średnio mocna goryczka, chmielowo estrowy i lekko orzechowy posmak. Bardzo wysoka pijalność. Approved (7/10). Równie dobrze wyszła AIPA Bitter Fruit (alk. 6,5%), przy czym ja nie mam nic przeciwko zamierzonemu (byle nie przesadzonemu) karmelowi w takich piwach. Tak więc mamy tutaj rzeczony karmel, chleb, cytrusy, dojrzałe owoce czerwone oraz tropikalne, no i ciut okołoanyżowej ziołowości. Miękkie odczucie w ustach, podkreślona goryczka balansowana słodyczą resztkową. Czyste to piwo nie jest, bardziej jest to swoją drogą amber ale niż IPA, ale jest bardzo smaczne (7/10).

Podrasowany witbier White Rabbit to połączenie kolendry i silnych cytrusów (drożdże + bergamotka), w smaku dodatkowo białe grono, lekki kwasek i ciut słodyczy resztkowej. Bardzo rześkie, smaczne (6,5/10). Nie udał się z kolei porter o nazwie Paranoid (alk. 4,7%). Dużo prażonego ziarna, gorzka czekolada, delikatne czerwone owocowe estry, subtelna ziemistość. W smaku piwo jest niespodziewanie kwaskowe, estrowość jest za bardzo podbita, słodowość wycofana. Nie pykło to (4/10). Three Little Birds, najmocniejsze piwo browaru (alk. 10%) pachnie jak rasowy tripel. Jasne słody, morele, chuchnięcie białego grona, pieprzność i trochę alkoholu. Wbrew moim obawom w smaku nie jest wódczane, choć cierpkawy, zadziorny finisz dobrze łamie pełnię oraz podkreśloną owocowość piwa. Nie jest nadmiernie słodkie ani pełne i dobrze wchodzi (6,5/10). Najciekawiej zapowiadał się Sabbath Bloody Sabbath (alk. 6,5%), jest to bowiem piwo w mało popularnym, ale za to intrygującym stylu italian grape ale. W tym przypadku przekłada się to na porter z 30% moszczu z winogron w składzie. Piwo to głównie porter, połączenie ciemnej czekolady i kawy zbożowej z lekkim waniliowym sznytem, natomiast winogrona pełnią w nim istotną, ale nie pierwszoplanową rolę. W smaku są bardziej obecne niż w zapachu, również za sprawą lekkiego acz wyraźnego kwasku, jednak nie jest to kompleksowe piwo. Po prostu dobry porter z twistem (6,5/10).

Jako rzekłem, następnym punktem wycieczki był Trydent, który to – mimo że chyba nieco mniej malowniczo położony od Bolzano – jest miastem bardzo urokliwym. Zamieszkałe przez niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców i znane głównie za sprawą Soboru trydenckiego w XVI wieku, jest jednocześnie miastem o jednym z najwyższych wskaźników dobrobytu we Włoszech.

Na szczęście alianckie bombardowania w trakcie Drugiej Wojny Światowej oszczędziły większą część starego miasta, w którym króluje architektura renesansowa oraz średniowieczna. Dużo starych budynków częściowo ozdobionych wiekowymi freskami, rozmieszczonych na całkiem sporej przestrzeni, zaś między uliczkami prawie wszędzie widać góry, którymi otoczona jest miejscowość. Pomijając wspomniane stare, estetycznie ujmujące freski, na wielu budynkach z okazji minionych wyborów parlamentarnych pojawiły się również freski zgoła nowoczesne, w większości wymierzone w konkretne włoskie partie polityczne. Przy czym wyrażenie sprzeciwu bądź poparcia chociażby wobec zupełnie marginalnego Casa Pound (wynik to bodajże ułamek procenta w wyborach) był tak ważny, że protestujący obsmarowali swoim przekazem ścianę XIV-wiecznego kościoła w niespełna 120-tysięcznym mieście, tym samym zapewne miarodajnie wpływając na wynik wyborów. Il cretinismo.

Stare centrum jest w większości zamknięte dla ruchu drogowego, więc mogłem oddać się błogiemu kuśtykaniu z kulą po uliczkach. Piękne, renesansowe kamienice na poziomie ulicy zapraszają w podwoje ekskluzywnych sklepów i butików, droższych restauracji, klimatycznych kawiarni oraz niedrogich fast foodów, a śliczne jak z obrazka miejscowe dziewczyny przechadzają się ulicami z ubranymi od stóp do głów w wielokolorowe dresy przybyszami z bardziej południowych krain.

Pogoda sprzyjała, więc główny rynek, imponujący Piazza Duomo, flankowany z jednej strony XIII-wiecznym pałacem, z drugiej XIII-wiecznym kościołem, a z pozostałych stron zabytkowymi kamienicami, był pełen głównie młodych ludzi. Przy czym warto wspomnieć, że średnia wieku mieszkańców tej schyłkowej zachodnioeuropejskiej miejscowości wynosi już ponad 43 lata.

W trakcie spaceru trafiliśmy na Piazza Fiera, położonego przy średniowiecznych murach miasta. Tego dnia trwał tam targ kuchni regionalnej, co oznaczało, że można było na różnych stoiskach skosztować specjałów z Sardynii, Sycylii, Ligurii oraz innych włoskich regionów, ale również dań greckich, brazylijskiego churrasco czy też argentyńskich mięsiw z grilla. Sporych rozmiarów było stoisko polskie, na którym serwowano karkówkę z grilla, bigos oraz to, z czego możemy być najbardziej dumni. Czyli Tyskie rzecz jasna.

Rozczulająco wyglądały regionalne piwa craftowe na włoskich stoiskach, wystawione na ladach wprost na działanie wczesnowiosennego, ale jednak śródziemnomorskiego słońca. Być może były to wariacje regionalnych dań na ciepło. Tyskie może sobie być łajnem, ale przynajmniej było z kranu. Trzeba jednak przyznać, że na różnych włoskich stoiskach były do kranów również podpięte włoskie mikrusy, czyli coś, czego na polskich festynach zdecydowanie brakuje (nie mówię o tobie, browarze Koreb). Nie brakowało piw czeskich, choć oferta czeskiego stoiska ograniczała się do butelkowej lipalagerowej baterii pełnej Staropramenów, Bakalarów i innych Ferdinandów, sprzedawanych przez obleśnego satyra w koszulce Pornhubu. W zasadzie był to bardzo czeski widok.

Zaciekawiło mnie stoisko argentyńskie, wszak grillowana wołowina z rejonu La Platy uchodzi za jedną z najsmaczniejszych na świecie. Papierowy talerz pełen gumiastego, częściowo surowego mięsa, uzupełniony o piwo-wydmuszkę o nazwie Buenos Ayres, robionego gdzieś w Niemczech na kontrakcie miałkiego dunkela nieudolnie udającego piwo argentyńskie, zrobił zdecydowanie złą reklamę ojczyźnie Gabrieli Sabatini. Po kilku kęsach bolała mnie szczęka i koniec końców połowa porcji wylądowała w kranie, Znaczy się, w koszu.

Zaraz obok Piazza Fiera mieści się jedyny browar restauracyjny Trydentu, Birreria Pedavena. Spodziewałem się wprawdzie knajpy słusznych rozmiarów, ale Pedavena to ogromne miejsce. Już część położona od strony ulicy jest całkiem obszerna, w tym alpejskim, włosko-niemieckim, karczemnym stylu, który wręcz wymusza na kliencie zamówienie jedzenia do piwa. Druga część, z tyłu, jest jeszcze większa. Ogromna rotunda z wielkimi tankami ustawionymi za barem oraz galerią, na której wyłożone są piwne surowce oraz utensylia, okupowana była akurat przez wycieczkę włoskich gimnazjalistów, którzy zbierali się do wyjścia. Nieprzyjemna aura, którą wypełniły część okupowaną przez siebie na oko czternastolatki płci męskiej unaoczniła problem buzujących hormonów samców w wieku dorastania oraz zaniechaną przez wielu rodziców konieczność uświadomienia swoim latoroślom, do czego służy dezodorant i dlaczego warto prędko zaprzyjaźnić się z czymś takim, jak woda toaletowa. Poczułem się jak w męskiej szatni po wu efie we wczesnym liceum.

Duże patio było jeszcze zamknięte, rotundę też właśnie zamykano (być może w celu dezynfekcji), usiedliśmy więc w pierwszej części lokalu, obsługiwanej przez naburmuszoną kelnerkę, sprawiającą wrażenie, jakby pracowała w tym miejscu wskutek przegranego zakładu. Jąłem więc bez zbędnych ceregieli zamawiać kolejne piwa warzone w Pedavenie, coraz bardziej marszcząc brwi z niezadowolenia, aż w końcu pewnie wyglądałem jeszcze gorzej od rzeczonej kelnerki. Lags Bier Chiara (jasne) to słodowy, lekko chmielowy, chlebowy lager z niską goryczką i wytrąconą z równowagi słodyczą resztkową. Nie było wadliwe, ale było przesłodzone (4,5/10). Lags Bier Weizen atakował zmysły natłokiem fenoli, goździk był tak silny i ostry, że mógł się wręcz kojarzyć z bandażami, choć nie była to raczej infekcja. Pieprzny, ostry w smaku, ale za to rześki. Trochę drożdżowy, owocowy jedynie marginalnie. Nie jest to moja preferowana szkoła weizenów (5/10). Parodią piwa jest Lags Bier Scura. Piwo ciemne, a jednak o aromacie oraz smaku żółciutkiego, zjełczałego masła. Poziom diacetylu zawstydziłby nawet najbardziej nieudane czeskie lagery, Piwo waliło konsekwentnie rozpuszczoną kostką podpsutego smarowidła. Zero słodowości, zero chmielu, tylko masło i gaz. Trzeba się naprawdę postarać, żeby zepsuć wodę oraz słód w taki sposób (1/10).

Zdegustowany oraz wydegustowany udałem się w kierunku parkingu, po drodze jednak zahaczając o firmowy lokal browaru Forst, teoretycznie regionalnego południowotyrolskiego, niemieckiego producenta piwa, który w tej części Włoch jest na kranach chyba częściej spotykany od Birra Moretti. Miejsce jest bardzo doinwestowane, kamienne ściany z klimatycznym oświetleniem, drewniane sklepienie oraz w zasadzie wszystkie elementy wykończenia robią wrażenie. Niestety czujnik fotokomórki nie rozpoznał we mnie osoby i drzwi nie chciały się otworzyć, jeden z klientów musiał podejść do drzwi od wewnątrz, żeby się otwarły. Tyle człowieczeństwa we mnie zostało.

Firmowy lokal Forsta ma to do siebie, że jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie można skosztować rzeczonego piwa w wersji niefiltrowanej. I podobnie jak z rumuńską Timisoarą, ten brak filtracji robi wielką różnicę. Forst Felsenkeller to w istocie bardzo smaczny zwickel, ze słodowo-chmielowym balansem, pełnią smaku, podkreśloną słodowością, ziołowymi nutami chmielu oraz ziołowym, gorzkawym finiszem. Jest to wyraźnie inne, wyraźnie lepsze piwo od szeregowego Forsta. Ze względu na delikatny aldehyd dostaje pół punktu mniej, poza tym bez zastrzeżeń (6,5/10).

Wobec całego wyjazdu nie mam zresztą również żadnych zastrzeżeń. Chętnie wrócę w to samo miejsce jeszcze kiedyś, wtedy mam nadzieję w stanie zdatnym do wytężonej walki ze szwankującym metabolizmem. W miejscu z tak dobrym jedzeniem jest to wprawdzie walka skazana na porażkę, ale nadzieja umiera ostatnia.

włoski craft 6385669153265830547

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)