Welcome to Hel
https://thebeervault.blogspot.com/2022/09/welcome-to-hel-lubrow-browar-puck.html
Cóż począć, kiedy ojczyzna wzywa, wezwanie ma postać bonu turystycznego, a termin na jego wykorzystanie kończy się wraz z ostatnim dniem września? Otóż trzeba podjąć patriotyczne wezwanie, sprawić, że ten ochłap zrealizuje swój potencjał i faktycznie zaistnieje na rynku i tym sposobem przyczynić się we własnym, skromnym wymiarze do podniesienia inflacji, która najwidoczniej jeszcze nie jest tak wysoka, jak być powinna. Powstaje jednak pytanie o desygnowanego odbiorcę tego de facto osobiście sterowanego mini-dodruku. Rozważaliśmy Energylandię, tyle że ja nie lubię rollercoasterów, a browar Brokreacji zaraz obok będzie gotowy dopiero za jakiś czas. W sukurs przyszedł nam inny bon, który Ania dostała na urodziny. Bon do szkoły surfingu, działającej na półwyspie Hel. The road to Hel is paved with good intentions, przeto udaliśmy się w środku września z czystymi sercami po raz pierwszy w naszym życiu do jednego z latem najbardziej zadeptanych przez turystów miejsc w Polsce.
No i w połowie września nie jest zadeptane wcale. Przynajmniej nie w taki weekend, kiedy pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i ulewne deszcze ustępują niosącym ciepło promieniom słońca w częstotliwości kilka razy na dzień. Jestem sobie jednak w stanie wyobrazić, że w sezonie nie ma tutaj nawet gdzie wozidła zaparkować, bo miejsc do parkowania jest tutaj mało. Jako że wybraliśmy sobie jednak taki, a nie inny termin, to zyskaliśmy doświadczenie obrania tego kierunku podróżniczego poza ścisłym latem. Otóż warto, bo jest ciekawie oraz miejscami pięknie.
Tutaj nocowaliśmy, w mieszkaniu na dość wysokim poziomie, którego pewnie z uwagi na cenę w innej sytuacji nie wybralibyśmy, no ale społeczeństwo się nam złożyło na ten wyjazd, więc za hajs Polaków baluj. Samo miasto wrażenia nie robi. Dom Rybaka pełniący funkcję ratusza dysponuje platformą widokową, na którą można wjechać PRL-owską windą i zobaczyć sobie miasto oraz ciągnący się w dal Półwysep Hel z góry. Miejscowość jest na tyle popularna, że rozlokowało się tutaj kilka robiących wrażenie hoteli, a i prywatne domy są często dobrze doinwestowane.
Osobnym tematem jest Hotel Pekin, który jest tak uroczo nieudolną mimikrą pagodowego chińskiego budynku, tak niesamowicie odpychającą emanacją bezwstydnego kiczu, że aż się uśmiechnąłem na jego widok. Coś szpetno-pięknego.
Nazwana dla zmyłki, bo nie ma w tym miejscu gór. Wjechałem tylko z dzieciakami, żeby pokazać im dom do góry nogami. Wiem, że to oklepana atrakcja, strasząca w wielu miejscach w Polsce, ale muszę przyznać, że zaraz po wejściu zmysły dostają takiego mindfucka na widok mebli przykręconych do sufitu, że tak samo, jak w przypadku Oculusa, rozumem nie jest ich w stanie człowiek okiełznać i żeby przestało się kręcić w głowie, musi po prostu stamtąd wyjść.
We wrześniu większość knajp ma nieczynne, zaś sama miejscowość to w sumie paździerz, poprzetykany polami kempingowymi. Otoczenie jest za to ciekawe. Od strony Zatoki Puckiej masakryczny wiatr, zrywający łupież z głowy, tworzy idealne warunki do sportów wodnych. Z ręką na sercu nigdzie nie widziałem takiego zagęszczenia ludzi uprawiających wind surfing i kite surfing, jak tutaj. Osobliwością jest mielizna, ciągnąca się wgłąb zatoki. Dopiero w domu zauważyłem, że na zdjęciu, które zrobiłem, stoi sobie kilkadziesiąt metrów od brzegu człowiek w kurtce, zanurzony do pasa w wodzie, z rękami skrzyżowanymi za plecami.
W tym miejscu warto jednak przejść przez lasek po drugiej stronie biegnącej wzdłuż półwyspu drogi i wyjść na plażę od strony Bałtyku. W trakcie lata ustrój panujący w tej części Polski to ponoć parawanowy terytorializm, ale we wrześniu śladu po nim nie było. Nie licząc śladów ludzkiej bytności, głównie falochronów oraz śladów po traktorze, było wręcz dziko. Tylko bezkres pięknej bałtyckiej plaży z drobniutkim piaskiem, zieleń od strony lądu, wzburzone fale rozbijające się o falochrony od strony północnej i dramatycznie zmieniający się nieboskłon, po którym wiatr gnał od zachodu zmieniające swój kształt chmury, raz po raz zasypując wybrzeże kanonadą kropli deszczu, żeby po chwili skąpać plażę w słońcu.
bunkrów nie ma, parawanów też nie |
W taką porę jedynymi istotami żywymi, które można spotkać na plaży, to psy wraz ze swymi właścicielami oraz grupy szkoleniowe surferów. W tym miejscu fale tworzą ponoć jedne z najlepszych warunków w Europie do uczenia się surfowania. Przy okazji, szkoła Surf People ma wszystko dobrze ogarnięte i w przeciwieństwie do niedawnego epizodu z surfingiem w Portugalii, tutaj celem nie było sprawienie, żeby się człowiek jednorazowo dobrze poczuł na desce, tylko żeby się faktycznie metodycznie nauczył uprawiać ten sport samemu. Szkółkę mogę więc polecić.
„A więc to jednak Neptun, a nie Hades jest panem piekieł” pomyślałem sobie, stanąwszy naprzeciwko posągu brodatego muskularnego mężczyzny z charakterystycznym trójzębem. Za pomnikiem rzymskiego boga mórz i oceanów piętrzyły się czerwone, ceglane zabudowania zabytkowego Muzeum Rybołówstwa. Sam koniec półwyspu to bardzo urokliwe miejsce.
Centrum miasteczka Hel charakteryzuje architektonika, którą nazwałbym filigranową, odmienną pod tym względem od krajowego standardu, zgodnie z którym nawet małe domostwa odznaczają się większą przysadzistością. Bulwar nadmorski w Helu został z kolei uzupełniony o drewnianą kładkę, prowadzącą przez wysoką trawę na wydmach, przystosowaną do warunków smagania wiatrem i solą z morza. Urokliwie, szczególnie z tak dynamicznym nieboskłonem, jak w połowie tego września.
Poza tym jednak miejscowość, jak i cały półwysep to kraina architektonicznych kontrastów, w której sąsiadują ze sobą nowoczesne, wybudowane niedawno apartamentowce, oraz dawne komunistyczne domy wczasowe, o powabie dorównującym niemalże osiedlu Lunik IX i stanowiące ucieleśnienie wizji zbombardowanego Doniecka.
Również rejon nadmorski jest mocno eklektyczny. Z jednej strony wspomniana kładka prowadząca przez kiwające się w wietrze trawy, kompaktowa stara zabudowa oraz ceglano-drewniane muzeum. Z drugiej strony szkaradne zabudowania portowe, nad którymi góruje pozioma turbina wiatrowa, kręcąca się w ekstremalnym wietrze tak szybko, jak gdyby chciała się oderwać od podstawy i odfrunąć w siną dal.
Na samym końcu miejscowości znajduje się kraniec półwyspu. Żeby do niego dojść, trzeba zrobić sobie spacer przez lasek, trawersując tereny opanowane przez nadmorską gastronomię, gdzie można sobie zarzucić bigosu z wojskowej garkuchni, albo poobserwować ryby wędzące się przy ścieżce w akompaniamencie kakofonii disco polo. W zasadzie to sporo stereotypów się w tym miejscu potwierdza.
Stanowiska strzelnicze z czasów wojennych, które mija się po drodze w środku lasu, tworzą nieco przygnębiającą atmosferę miejsca. Plaża na helskim ultima thule jest jednak ładna, a dobra widoczność pozwala na obserwowanie z tego miejsca żurawi portu w Gdyni.
Zaraz na południe od turystycznego Władysławowa znajduje się bardzo urokliwy, zielony Puck. Niespełna dwunastotysięczne miasteczko historycznie było pierwszym polskim portem wojennym, a po odzyskaniu niepodległości mieścił się tutaj aż do wybudowania Gdyni jedyny poza Helem polski port morski.
Szachownicowy układ ulic naokoło rynku, na którym władze miejskie – nietypowo niestety jak na współczesną Polskę – pozwoliły na zachowanie kilku drzew, obsadzony jest szeregiem kamienic w stylu secesyjnym, czy neoklasycystycznym, a gdzieniegdzie cieszą oko fachwerkowe domy. Bardzo zgrabny jest neogotycki ratusz, a nad wszystkim od strony zatoki góruje gotycki kościół farny p.w. św. Piotra i Pawła, którego zielone obejście jest odpowiednie na chwilę zadumy.
Centrum miasteczka jest bardzo kompaktowe i robi spokojne, zrelaksowane wrażenie, przynajmniej w tej porze roku, po sezonie letnim. Warto zejść nad zatokę, gdzie ustawiono pomnik generała Józefa Hallera, w obecności którego w tym miejscu miały miejsce tzw. zaślubiny Polski z morzem w 1920 roku.
Urokliwie położone, klimatyczne miasteczko ma dodatkowy atut, mianowicie browar. W sumie ma nawet dwa browary, ale ten bardziej znany, czyli Browar Spółdzielczy, nie prowadzi wyszynku na miejscu, więc został przez nas ominięty.
Browar Puck to jeden z najmłodszych tego typu przybytków w kraju, działa bowiem dopiero od późnej wiosny tego roku. No i to jest coś pięknego. Po niedawno odwiedzonym browarze Amo w Lizbonie trafiłem do kolejnego przybytku, który w pełni pokrywa się z moją definicją browaru sąsiedzkiego. Browar Puck to czyściutki, malutki browar zajmujący róg budynku niedaleko starego miasta, w którym urządzono klimatycznie oświetlony wyszynk, chętnie odwiedzany przez lokalsów.
To nie jest browar restauracyjny, chociaż czasami można tutaj ogarnąć coś prostego z grilla, tylko właśnie ergonomicznie urządzony na ograniczonej powierzchni zakład produkujący piwo z wyszynkiem na miejscu. I tenże wyszynk nie robi wrażenia dostawki wciśniętej z braku laku. On robi wrażenie clou przedsięwzięcia, miejsca idealnego dla spotkań miejscowych. Kilka stołów na drewnianych beczkach, ciepłe oświetlenie, czystość i schludność sparowana z klimatycznością. Gdybym taki browar miał u siebie we wsi, to chodziłbym do niego chyba co drugi dzień.
Puck Lager – słodowy, zahaczający niegroźnie o kukurydzę, niskogoryczkowy, z lekką nutką piwniczno-drożdżową. Świeże, umiarkowanie intensywne. Ok. (6/10)
Puck Miodowe – jak miodowy weizen, wyraźny goździk, miodowa słodycz, trochę piwniczne. Trochę zbyt słodkie moim zdaniem, ale nie najgorsze jak na miodowe. (5,5/10)
Puck Pils – chleb, trochę ziołowego nachmielenia, odpowiednio podkreślona goryczka. Świeże i mocno pijalne. Pilsy z północnej Polski rzadko kiedy rozczarowują. (7/10)
Puck Bursztynowe – karmel z chlebem, idzie w stronę kellerbiera, lekko podkreślona słodycz zrównoważona goryczką. Smaczne. (6,5/10)
Puck Sztormowe – mocno goździkowe, wchodzące w rejony kadzidła; cierpkawy, landrynkowy finisz. Połączenie drożdży do weizena z dyskusyjnym wykonaniem. Słabe. (4/10)
Puck Cold IPA – eufemizmem byłoby stwierdzenie, że nie bucha chmielem. Zapach nikły, w smaku trochę gruszki, moreli oraz cytrusowych ziół. Goryczka w miarę podkreślona, cierpkawa, poza tym całość raczej bez wyrazu. (5/10)
Puck Mango – bardzo lubię jogurtowe berlinery, natomiast ten tutaj wyszedł bardziej jak maślanka z dodatkiem mango i dominacją pierwszego elementu. Sam owoc funguje bardzo fajnie – żywicznie, soczyście. No ale natłok nut nabiału zepsuł tutaj wiele. (4,5/10)
Podobnie jak w przypadku Amo, tak i tutaj mam trochę obiekcji względem piwa, ale dzięki atmosferze czułem się tu fantastycznie – całościowo lokal mnie zdecydowanie przekonuje. Poza tym słabe piwa są równoważone obecnością tych udanych, czyli Pilsa i Bursztynowego, stworzonych do dłuższych posiedzeń. Pozostaje życzyć dopracowania pozostałych pozycji, a i tak już obecnie bardzo polecam to miejsce.
Niepozorna wieś na południe od Pucka może się pochwalić jednym z ładniejszych polskich zamków – wybudowanym w 1840 roku neogotyckim pałacem, obecnie goszczącym hotel o nazwie Zamek Jan III Sobieski. Słynny król od robienia kebabów na husarskich pikach był jednym z historycznych właścicieli tych ziem, stąd nazwa nie jest kompletnie od czapy.
Zielone obejście ceglanego budynku schodzi do Zatoki Puckiej i stanowi urokliwy teren rekreacyjny. Warto się tutaj wybrać w ładną pogodę dla zaznania ciszy w estetycznym otoczeniu.
Wizyta w umownej stolicy Kaszubów nęciła za sprawą tap roomu browaru Lubrow. Kiedy w dodatku dowiedziałem się od mojego dobrego kolegi Wojciecha, który zmienił miejsce zamieszkania z Żor na Gdynię, że Wejherowo jest obiektem drwin miejscowych, którzy obdarzają je mianem pomorskiego Sosnowca, to już wiedziałem, że koniecznie muszę się tam wybrać, bez dopytania o szczegóły owej sosnowiczności, polegając na własnych obserwacjach.
No więc w jakim stopniu czułem się jak w Sosnowcu? Cóż, w tym oryginalnym wbrew pozorom znajduje się kilka ładnych budynków, w rodzaju cerkwi prawosławnej, albo Pałacu Oskara Schöna. W Wejherowie pozytywnie wyróżnia się kilka budynków umiejscowionych na częściowo zadrzewionym rynku, między innymi ratusz z ciekawą kopułą. W sercu rynku pręży się pomnik Jakuba Wejhera, założyciela miasta, a niedaleko znajduje się ciekawie zaaranżowana fontanna św. Franciszka. Wrażenie robi też kolegiata św. Trójcy, a najbardziej przypadł mi do gustu Pałac Przebendowskich u wejścia do Parku Miejskiego wraz z obejściem.
Wprawne oko obserwatora dostrzeże jednak w mig, że centrum miasta to w istocie amalgamat miejsc ładnych oraz bardzo brzydkich, sąsiadujących bezpośrednio ze sobą. Kilka kamienic na rynku to powojenne, przygnębiające plomby, spora część zabytkowej tkanki architektonicznej w centrum wymagałaby odnowienia, a znajdujące się w niewielkich odstępach od siebie podwórza, z których śmierdzi łajnem, śmiercią i wyrzuconym na wdeptaną w błoto trawę wysłużonym sprzętem AGD to klasa sama w sobie.
Ten dualizm estetyczny w pewien sposób łączy obydwa miasta, przy czym Wejherowo mimo wszystko jest zdecydowanie ładniejsze od Sosnowca.
Ciężko się po szybkim obchodzie wypowiedzieć względem charakterystyki mieszkańców, ale to w tej kwestii bym się być może upatrywał łączenia tych dwóch miast przez mieszkańców regionu. Otóż jak na tak krótki spacer podejrzanie wiele razy w różnych częściach centrum natknąłem się na porykiwania pijanych bądź naćpanych patusów. Nie jest to już od lat polski standard. Może tak tylko trafiłem przez przypadek, a może tkwić w tym głębszy sens.
Na rogu rynku znajduje się tap room browaru Lubrow, czyli restauracja o dość wysokim standardzie cenowym, uzbrojona w kilkanaście kranów z piwami tego browaru. Co mi się nie podobało? Brak listy piw w danym momencie obecnych na kranach. Same krany są podpisane tylko od strony barmana, tablica z piwami obok baru była mocno nieaktualna. Wydrukowane menu piwne obejmuje całe portfolio browaru, ale o to, co jest akurat dostępne w wersji lanej, trzeba pytać kelnerkę. Po drugie, na mały głód optowaliśmy za pieczonym ziemniakiem z polskim pesto ziołowym. Danie było trochę mdłe. No i po trzecie, lokal oferuje wprawdzie deskę degustacyjną, ale klient może wybrać tylko dwa z pięciu piw, pozostałe trzy to selekcja lokalu.
Podobało mi się wszystko inne, czyli między innymi klimatyczne oświetlenie w połączeniu ze spokojną muzyką, natomiast szczególnie na pochwałę zasłużyła wspomniana kelnerka – bardzo ogarnięta i akuratna, z głowy nie tylko recytowała obsadę kranów, ale i opisywała piwa całkiem fachowo, nie popełniając przy tym żadnych baboli. Taka sytuacja nie jest typowa.
Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie również piwa. Pierwsza moja styczność z Lubrowem miała miejsce jeszcze w dawnym gdańskim brewpubie tej marki i nie była udana. Późniejsze doświadczenia, już za aktywności nowych piwowarów i po przeniesieniu się browaru do Borcza, były mieszane, nieliczne i tylko częściowo pozytywne. Ale to było jakiś czas temu. Tymczasem na chwilę obecną:
Lubrow 7th Day Ale – jedyne piwo, które mi nie podeszło, a zarazem to, po którym sobie najwięcej obiecywałem. Kveiki, fermentujące piwo na gotowo w tydzień, bez dodawania nut własnych – brzmi jak wymarzona opcja racjonalizatorska w obecnych, inflacyjnych czasach. No ale nie w takiej formie – piwo było zmącone przez przeszkadzajki sensoryczne, przypominające niedojrzałe białe grono, papkę bananową oraz przefermentowaną brzoskwinię, a na dodatek miało zupełnie nikłą goryczkę. (4,5/10)
Lubrow Azetado Frutado – świetny, soczysty marakujowy catharina sour z odpowiednią pełnią dla balansowania kwasku. Trochę puszkowanej mandarynki bez słodyczy tejże. Soczyste, rześkie, musujące piwo. Świetne. (7,5/10)
Lubrow Lupulin Wine – słodki likier kwiatowo-tropikalny z potężną, karmelową podbudową słodową. Ciut kokosa, sporo ananasa i pomarańczy, trochę żywicy oraz ciekawy, wyraźny efekt kandyzowanych owoców. Jest to barley wine z gatunku bardzo słodkich, ale zarazem mocno gorzkich. Alkohol wpływa trochę na cierpkawy charakter finiszu, jest jednak dopasowany do całości, czyli piwo jest na swój sposób ułożone. Świetne. (7,5/10)
Poza powyższymi wychyliłem również kufel niemieckiego pilsa Pils Bach, ale nie skupiałem się na wrażeniach. Był jednak gorzki, ziołowy i bardzo udany.
Wizyta w Lubrow była zarazem ostatnim akordem naszego wrześniowego pobytu nad polskim morzem. Jak na zaledwie dwa pełne dni, dodatkowo biorąc pod uwagę logistyczną obstrukcję w postaci dzieci, zobaczyliśmy całkiem dużo. Ciekawie było doświadczyć tego turystycznego regionu w okresie wyzbytym znacznego ruchu turystycznego. Było tak fajnie, że być może za jakiś czas wrócimy w to miejsce.