Niemieckie średniowiecze
https://thebeervault.blogspot.com/2022/01/niemieckie-sredniowiecze.html
Wybierając się w podróż samochodem tysiąc kilometrów na zachód od miejsca zamieszkania, warto się gdzieś po drodze zatrzymać na szamę. Mało wymagający uczestnicy ruchu drogowego wybiorą McWymiot albo KFC (pozdro dla Birbanta, których obrendowanego busa minąłem pod takim przybytkiem na A4 niedawno) bądź też uderzą w Gusticusa, którego restauracje przy niemieckich stacjach benzynowych serwują kapciowate sznycle na starym tłuszczu za 10 ojro. Doświadczony podróżnik raczej zjedzie z autobahnu te kilka(naście) kilometrów w głąb jednej z miejscowości przy A38, A4 albo A2 i weźmie u chinola kaczkę z ryżem na wynos za 7 euro, którą potem spałaszuje na autostradowym parkingu, odganiając od siebie chmarę wróbli poprzez rzucanie im łyżek ryżu jaśminowego, żeby się odstosunkowały na jakieś 20 sekund (been there, done that). Jeszcze lepiej jednak zjeść tego szczura po mandaryńsku na miejscu, a przy okazji cosik zwiedzić. Taką opcję wybrałem jakiś czas temu, zjeżdżając z autostrady do Quedlinburga.
Miasteczko położone centralnie w centralnych Niemczech, w Saksonii-Anhalt, było mi już znane. Tutaj bowiem zawitaliśmy z Anią kilkanaście lat temu w trakcie naszych wojaży, podążając szlakiem renowacji przeprowadzanych przez dobrych ziomków Polaków, którzy niwelowali za ciężkie niemieckie ojro rozpierduchę, uskutecznianą tutaj kilkadziesiąt lat wcześniej przez naszych kochanych wyzwolicieli zza Buga. Albo też niszczyli sowieckie instalacje artystyczne, jak kto woli. W każdym razie było to jeszcze w czasach, kiedy piłem Tyskie, zaś internet w komórce był rarytasem, tak więc planowanie zwiedzania z gugiel mapsem nie było jeszcze opcją.
Brak pieniędzy czasami jest zbawienny. Tak było w przypadku Quedlinburga, w którym władze NRD planowały wyburzenie całego starego miasta w celu stworzenia jakiegoś socrealistycznego potworka. Na szczęście zabrakło im funduszy, a dzięki późniejszym pracom renowacyjnym miasteczko stało się jedną z perełek architektonicznych Niemiec.
Korzenie miasta sięgają kilku dekad dalej niż chrzest Polski (który formalnie według niektórych badaczy miał swoją drogą miejsce właśnie w Quedlinburgu), tak więc jest co podziwiać. Obchód zacząłem od wzgórza zamkowego, znajdującego się częściowo w trakcie prac renowacyjnych. Jego tarasowe ogrody dają okazję do spoglądania na pokryte czerwoną dachówką miasto z góry. Przy okazji mogłem podziwiać opadającą przez letnią mżawkę na miasto tęczę i ogrzewać się promieniami słońca, w trakcie gdy letnia woda zraszała moje lico. Nie lada okazja to była, jako że wskutek specyficznych uwarunkowań geograficznych Quedlinburg ma najniższe roczne opady spośród wszystkich miast niemieckich.
Ze wzgórza zamkowego udałem się na obchód miasteczka wijącymi się, opadającymi i wznoszącymi się uliczkami pokrytymi kocimi łbami. Stare mury ustępowały miejsca ciągom ślicznych, odrestaurowanych kamieniczek i domków o fantazyjnych kształtach i krzywych, pofalowanych dachach. Budownictwo jest stare, a zarazem od sasa do lasa, tworząc zarazem harmonijną całość. Żaden budynek nie wygląda jak drugi, a jednocześnie każdy pasuje do każdego.
Budynki fachwerkowe, domki murowane, budowle korzystające z każdej z tych technik, ze spadzistymi, malowniczo, wręcz bajkowo pokrzywionymi dachami, częściowo pokryte bluszczem i kwieciem. Stare miasto jest dość spore, tak więc można po nim spacerować dłuższą chwilę, wdychając atmosferę czasów minionych.
Jak to bywa we wschodnich Niemczech, tłoku człowiek raczej nie zazna. Uliczki są pustawe, choć przynajmniej we wszystkich domach ktoś mieszka, co nie jest w tej części kraju wbrew pozorom oczywistością. Trochę więcej ludzi (konkretnie holenderskich turystów) można było napotkać na rynku. Centralny plac miasta jest dość obszerny jak na mieścinę tej wielkości, zaś pośród budynków, które go okalają, wyróżnia się stary, porośnięty bluszczem ratusz.
Posiliwszy się rozczarowującą zupą pho u Wietnamca, udałem się na eksplorację miejscowego browaru. Brauhaus Lüdde mieści się na terenie starego miasta, zaś jego główną część stanowi podwórze między starymi kamienicami, nad którym dobudowano dach oraz ściankę odgradzającą część właściwą od patio. Przyciemnione wnętrze dobrze się wkomponowuje w krajobraz Quedlinburga. Pojedyncze bibeloty w rodzaju zwisających ze sklepienia worków po słodzie oplecionych pędami chmielu, czerwony klinkier na ścianach części kamienic, plus czarny drewniany szkielet stropu. Całkiem klimatycznie.
Miejscówka wydaje się być popularna wśród miejscowych, a obsługa pracująca w trybie lockdownowym o mało co nie mdlała w przepisowo naciągniętych na nos maseczkach, mając ręce pełne roboty. Nic to, wpadłem w zasadzie tylko na dwa małe, sprawdźmy więc, jak się sprawy mają.
Lüdde Pils – pachnie świeżym, kwiatowym chmielem oraz słomą, bardzo atrakcyjnie. Świeżutki pils z nutkami piwnicy, w smaku średnio intensywny z goryczką na poziomie hellesa. Może i trochę mało wyrazisty jak na pilsa, ale wchodzi bardzo dobrze. (7/10)
Lüdde Schwarz – tak dużo w nim nut kawy zbożowej, że aż się człowiekowi wskutek skojarzeń wydaje, że ssie cykorię. Tyle że ponownie piwo nie jest gorzkie. Do tego ciut paloności, czekolady oraz niestety zielonego jabłuszka. To wchodzi jednak nieco gorzej. (5/10)
Wizytę w Quedlinburgu polecam, jest to moim zdaniem jedno z najładniejszych niemieckich miast, a przy okazji nie tonie w turystach. No i na pilsa do browaru warto wpaść.
Quedlinburg jest bajeczny. warto wspomnieć że na zamku wychowywał się Bolek, później Chrobry. razem ze swoim kumplem Ottonem III. Harz jest niedoceniony w naszym kraju jako cel (destynacja - brr!) turystyczny. Przepiękny region,wspaniałe miasteczka (Wernigerode, Goslar) i przyroda (Ilsetal, Ilsestein, Brocken). I to wszystko tak niedaleko.
OdpowiedzUsuń