Pilzno bez trampków
https://thebeervault.blogspot.com/2020/04/pilzno-bez-trampkow.html
Istnieją miejsca, do których mnie ciągnie, ale zarazem ich magnetyzm względem mojej osoby jest ciężki do uzasadnienia. Jednym z takich miejsc jest Pilzno. Jedno z największych miast Czeskiej Republiki, znajdujące się w naszpikowanym zabytkami zachodzie państwa, samo w sobie nie jest miejscem urodziwym. Nie jest też brzydkie – jest w zasadzie po prostu uroczo nijakie. Szczególnie w porównaniu do Czeskiego Krumlova, Mariańskich Łaźni, Karlowych Warów, Decina, samej Pragi, czy też wielu innych małych miejscowości szczycących się ładną starówką, a nierzadko i imponującym zamkiem.
Jednak to właśnie do Pilzna pojechaliśmy w 2013 roku na blogerską wycieczkę do browaru Trampquella, zorganizowaną z okazji finału konkursu International Master Bartender. Dobra to była wycieczka, nie zapomnę jej nigdy. Szczególnie, że korporacja stawiała hotel naprzeciwko browaru, żarło, no i picie w nielimitowanej ilości. A niefiltrowany Urquell to jest, co wiele razy podkreślałem przy braku obrendowanych urquellowych gumofilców w szafie, nonplusultra w temacie czeskich pilsów.
Można więc powiedzieć, że to sentyment mnie tutaj po niemalże siedmiu latach przerwy przyciągnął. Sentyment, ale i nadzieja na świetne piwa, wszak Pilzno jest po Pradze, Brnie i rejonie Ostrawy jednym z centrów czeskiego mikrobrowarnictwa i siedzibą głośnego browaru Raven.
No ale samo miasto nie zachwyca, choć całkiem przyjemnie się po nim spaceruje. Centralnym punktem jest, jak w wielu innych czeskich miastach, Plac Republiki. Pokryty szczelnie kamieniem, ogromny rynek. Po jego rogach rozstawiono wielgachne, złociste litery z alfabetu greckiego. Cztery sztuki tak zwanego „prącie wie co prosto z zada” spajają po rogach kamienną pustynię pośrodku.
Szkoda, że zrobiono z rynku patelnię, za sprawą czego robi dość przygnębiające wrażenie, zaś katedra św. Bartłomieja pośrodku mimo swoich nielichych gabarytów pręży się na nim, jakby została tam porzucona. Co jest chyba dość trafną metaforą stanu czeskiego katolicyzmu. Jest zresztą zamknięta z powodu renowacji, zaś w innych kościołach w centrum poza czeskimi odprawiane są również msze w języku słowackim, polskim czy wietnamskim, co znowuż stanowi pewien probierz rozkładu etnicznego wśród miejscowych wiernych.
Naokoło rynku można podziwiać zabytkowe kamienice, całkiem powabne. Najładniejszym budynkiem jest skromnych rozmiarów, a za to imponujący frontowymi ornamentami renesansowy ratusz z XVI wieku, ale ciąg starych budynków nie nadrabia estetycznych mankamentów tej części starego miasta – zakamieniowanie rynku czyni go całościowo mało pociągającym. I w tym tkwi pewien paradoks Pilzna – śródmieście uniknęło w trakcie wojny większych zniszczeń, wskutek czego liczba prostokątnych komunistycznych plomb wstawianych zwyczajowo w miejsca po zrównanych z ziemią kamienicach jest względnie mała. Jednocześnie zabytkowa tkanka miejska prowokuje najwyżej do wzruszenia ramion. Ładnych budynków poza rynkiem jest mało, zaś te na rynku są estetycznie przytłoczone kamienną pustką pośrodku. Są i wyjątki – wspomniany ratusz, stara synagoga z dwoma cebulkowymi wieżami, dziwadło, znaczy się teatr J.K. Tyla, czy neorenesansowa Měšťanská beseda położona przy plantach w południowej części starego miasta.
Spacer po dziurawych, łatanych wiele razy chodnikach w cieniu starych kamienic, nastroił mnie trochę melancholijnie, mimo błękitu nieba nade mną. W takiej sytuacji trzeba gdzieś wejść, żeby rozproszyć mysli. Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, zaraz przy klasztorze Franciszkanów, nadaje się na chwilę kontemplacji. Ładny jest. Chwilę po przekroczeniu jego podwoi ciało ale i duch nakazały mi jednak złożenia hołdu profanum, zaś akurat gastronomiczna strona Pilzna prezentuje się całkiem ciekawie.
Oczywiście w jedno popołudnie nie da się zwiedzić zbyt wielu przybytków, odnotowałem jednak sporą liczbę knajp azjatyckich z wyższej półki oraz restauracji z kuchnią fusion i ładnym wystrojem. Każda czymś nęci, zaś kiedy na witrynie jednej z nich ujrzałem napis „banh mi”, to aż mi serce zabiło szybciej. Tyle tylko, że ja tu na piwo przyjechałem, a nie na wietnamskie bagietki. Pierwszy cel wycieczki i pudło. Brewhemian Pivstro miał zamknięte na tydzień, jako że właściciele pojechali do Ameryki Południowej w poszukiwaniu inspiracji. Serio tak napisali. W takiej sytuacji wypada mieć nadzieję, że chodzi faktycznie o inspirację, a nie o szybkie i niebezpieczne pieniądze. No i że wrócą cali i zdrowi.
Drugi cel to browar restauracyjny niedaleko rynku. Beer Factory to podłużny lokal z dużymi witrynami i miłym dla oka, loftowo-industrialnym wystrojem. Połączenie czarnej stali, cegły oraz drewna wygląda bardzo elegancko, a miedziana warzelnia uplasowana przed wejściem pasuje do otoczenia jak ulał. „Easy Lover” w głośnikach, nieco przesolona karkówka na talerzu (z kolei zupa cebulowa była dobra) i można się oddać degustacji. Oferta browaru to dziewięć rotacyjnych piw własnych, Lobkowicz nealko oraz belgijski Kasteel Rouge. Piwa Beer Factory, pomijając ipkę, wszystkie zamykają się w granicach 4,5% alko, co jest ukłonem w kierunku sesyjności i dłuższych posiadówek, za co ode mnie mają propsy. Gorzej, że nowa fala w Beer Factory pozostawia sporo do życzenia. Znajdziecie tutaj z kolei bardzo fajną typowo czeską klasykę, czyli svetle, tmave oraz powabną blondynkę z fajnym tyłkiem za barem.
Tak więc po kolei. Svetly Lezak 12% akuratny. Słodowy, żatcowo-chmielowy, piwniczno-siarkowy w ramach akceptowalnych, a wręcz pożadanych w przypadku świeżego pilsa. Goryczka lekka do średniej, pijalność wzorowa. Świetne piwo (7,5/10). Tmavy Lezak 12% to ukłon w stronę (dry) stouta. Dominacja czekolady i kakao, trochę paloności, garść rodzynek i melanoidyn. Karmel absolutnie minimalny. Gładkie i pijalne, wytrawne. Bdb (7/10).
Przekierowałem uwagę w stronę nowej fali. No i wyszło jak wyszło. Najlepiej się prezentowała Juicy Citra. Lekkie, cytrusowe, delikatnie kocie i brzoskwiniowe piwo. Rześkość, lekka goryczka – dobry stołowy wywar (6,5/10). Nevada Ale było wodniste w wymiarze nieusprawiedliwionym niską zawartością alko (3,5%). Cienkie ciało, podkreślona goryczka, minimalna chlebowość i efemeryczny granulat chmielowy w tle. Słabawe (4,5/10). IPA to pod względem parametrów najcięższe piwo w ofercie, w rzeczywistości jednak jest mało intensywne. Cytrusy z geraniolem i delikatnym masełkiem. Nawet nie chodzi o to, że diacetyl nadmiernie przeszkadza. Bardziej o to, że piwo po przełknięciu wyparowuje z pamięci. Nijakie (5/10). A na koniec ciekawostka, czyli Barrel Aged Leżak. Tak, wpompowali pilsa do beczki. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Nalejcie sobie jakiegoś Balantajnsa do szklanki, dodajcie więcej lodu niż należy, poczekajcie aż się lód rozpuści i potraktujcie wszystko nabojem z CO2. Jak się piwo bez silnego charakteru własnego zlewa do leżakowania w beczce, to tak właśnie wychodzi – jak rozwodnione, nagazowane whisky. Drewno, wanilia, efemeryczna kwiatowość, sugestia pomarańczy. Piwa nie wyczułem wcale. Rozwodnione Innis & Gunn (5/10).
Tak jak klasyka przekonała, tak nowa fala w wykonaniu Beer Factory jest raczej bez wyrazu. Zupełnie tak jak architektura Pilzna. W przeciwieństwie do jego mieszkańców. Bo ludzie Pilzna wydali mi się ciekawsi niż samo miasto. Garść z nich opiszę.
[Ludzie Pilzna 1]: Przy stoliku obok siedział otyły jegomość w podeszłym wieku, z laptopem i gazetami rozłożonymi przed sobą. Wyglądał jak biznesmen, tyle tylko że miał na sobie gacie w pustynnym moro, które mi się kojarzą z pewnym walniętym skinheadem z mojego miasta z początku tego wieku. No i pił piwo za piwem, zagryzając jakimś mięchem, aż – jak to wywnioskowałem – do browaru piorunem weszły żona z córką. Gość się w jednej chwili błyskawicznie pozbierał, niemalże dławiąc się pozostałym piwem i opuszczając knajpę ze wspomnianą obstawą. Pogarda, z jakimi patrzyły się na niego zarówno żona jak i córka wywołała we mnie natychmiastowy odruch współczucia. Współczułbym mu chyba nawet, gdyby był faktycznie tym walniętym skinheadem z mojego miasta. Na zasadzie wyjątku.
Opuściłem przybytek i udałem się na trzykilometrowy spacer do browaru Raven, który ongiś miał też polską dystrybucję w postaci katowickiego Browariatu. Co prawda Raven posiada też firmowy pub na pilzneńskiej starówce, ale raz, że strategiczna myśl dnia polegała na miarowym pozbywaniu się alkoholu w trakcie wędrówek od miejsca do miejsca, a dwa, skoro można zwiedzić browar, to nie ma po co iść do pubu.
Na miejscu wprawdzie okazało się, że browar to jest na tyłach, natomiast taproom to zwykła knajpa bez możliwości wglądu do „kuchni”, ale nie szkodzi. Ta konkretna zwykła knajpa bowiem ma zdecydowanie coś w sobie.
Piękne jest to miejsce. Narożny pub wyłożony cegłami, drewnem i czarnym oraz szarym tynkiem, oświetlony w ciepłych tonacjach. Przytulny, nowoczesny. Atmosfera wewnątrz to typowy klimat sąsiedzkiego pubu położonego z dala od centrum, nawiedzanego głównie przez mieszkańców okolicznych bloków. Od nastolatków, roztrząsających w podpitym stanie swoje amory, po naznaczonych zębem czasu, doświadczonych degustatorów, pijących samemu i w melancholijnym skupieniu, kryjących za marsową miną zdekompletowane uzębienie. Z dala od centrum można z reguły napotkać większą dawkę autentyczności.
Można tutaj zamówić burgery, ja jednak tylko na dobitkę wziąłem hermelina, obficie doprawionego rozmarynem i orzechami włoskimi. Jak zwykle w Czechach dostałem ser zbyt świeży, marynowany zbyt krótko, o ile w ogóle. To konkretne danie lepiej sobie preparować samemu w domu. Gorzej, że piwa też mnie rozczarowały. Jak na taproom browaru kranów jest tutaj mało. 6 na własne piwa, jeden z lemoniadą i ostatni zarezerwowany dla Klosterbrauerei Weißenohe, za co props ode mnie, bo to jeden z ciekawszych bawarskich browarów. Z niego lał się akurat świetny doppelbock Bonator. Prawdopodobnie najlepsze piwo w lokalu, biorąc pod uwagę formę zaprezentowaną przez Ravena.
A zaczęło się nad wyraz dobrze. Blackcurrant to akuratny berliner pełen nut czarnej ale i czerwonej poreczki, z nutką jogurtową, ale i delikatną dzikością. Nie wiem, czy ta ostatnia to efekt zamierzony, ale koniec końców świetnie to wyszło – średnia kwaśność, soczystość, pijalność (7,5/10). Pilsik Raven 12 to jest abominacja. Nieznośnie cierpkie, wodniste, maślane coś w mieście, w którym w każdy dzień można skoczyć na niefiltrowanego Urquella? Wstyd (3,5/10). Sky APA była bardziej kwaskowa niż gorzka, wodnista, wytrawna. Trochę cytrusów, marginalna brzoskwinia. Woda (4,5/10). Jet Black IPA była przyjemnie pełna, czekoladowa, słonecznikowa i chmielowa, ale przeszkadzał mi w niej suchy, ściągający finisz (6/10).
To ma być jeden z czołowych czeskich craftowców? No nie wydaje mi się.
W takiej sytuacji mimo to stwierdziłem, że dam im ogromny kredyt zaufania i zakupiłem na wynos trzy ich najwyżej oceniane piwa. Pomijając collab z niemieckim Yankee & Kraut za dyszkę, cena 50zł za 750ml znacznie przekracza to, co zwyczajowo jestem w stanie dać za piwo, no ale miałem chwilę słabości.
This Is Art (alk. 8,7%), wspomniane collabo z Yankee & Kraut, to double black cream IPA. No i stwierdzam zasłużoność wysokich not. Połączenie prażonego ziarna, słodkich lodów czekoladowych, kakao, nutek ciemnego pieczywa oraz chmielu jest efektowne i satysfakcjonujące. Wspomniany chmiel jest wyczuwalny głównie w smaku oraz w lekko podbitej goryczce, jako że w aromacie jest przytłoczony przez słody, tak więc samookreślenie stylistyczne jest tutaj nieco na wyrost, niemniej jednak piwo jest zdecydowanie bardzo smaczne. (7/10)
Raven & Wild Creatures Black Label #4 Sour Cherry Wild Ale (alk. 8,1%) powstał we współpracy z pierwszym adresem w Czechach jeśli chodzi o piwa dzikie i kwaśne, czyli Wild Creatures. I to piwo warte było pięciu dyszek. Leżakowane przez pół roku w beczkach po czerwonym winie, po czym zblendowane i zakwaszone wiśniami odmiany Fanal. Powstało jedynie 3000 butelek. Fantastyczny bukiet pełen wiśni – soczystych, miąższowych, pestkowych, razem ze skórką. Obecne bretty robią wrażenie, jakby wręcz nadal siedziały na skórkach owocowych, tak pięknie są zespojone z owocami. Z pestek wypływa przyjemna, elegancka, wręcz nieco korzenna (tak o krok od skojarzenia z tonką) marcepanowa migdałowość, nabierająca na sile wraz z ogrzaniem, gdzieś w tle majaczy odrobinka drewna, a skojarzenia obejmują również owoc granatu, maliny i aronię. Piwo jest mocno kwaśne, ale temperowane pestkowością. Esencjonalne, ułożone i bogate. Flandersowe jak nic. Super. (8/10)
Raven Black Label #3 Champagne Strong Ale (ekstr. 22%, alk. 10,5%) został nachmielony Nelson Sauvin i Hallertauer Blanc i dojrzewał w butelce. Nos wypełnia feeria aromatów. Kwiatki, białe grono, białe wino, szampan, delikatnie utlenienie w klimatach sherry, morele, kwiat bzu, jabłka antonówki, mirabelki, subtelne gruszki, delikatna ziołowość, żółte rodzynki – ależ tutaj jest elementów! W finiszu dochodzi delikatna dębina połączona z trawą i wytrawnością białego wina. Piwo kompleksowe, degustacyjne, przemyślane. Alkohol delikatnie wychodzi w finiszu, jak to w winie swoją drogą. Ambitny, wspaniały trunek. (8,5/10)
Wspomniane piwa zaniosłem do hotelu, żeby ich gdzieś w trakcie dalszych wojaży nie zgubić. I w hotelu natknąłem się na [Ludzie Pilzna 2]: Mocno przy kości gotka o sympatycznej twarzy, mocnym makijażu, kolczykiem z rogami w nosie i ogromnymi tunelami w uszach niczym wokalista Suffokate pełni tam obowiązki recepcjonistki. Samo to w sobie nie byłoby może warte wzmianki, gdyby nie tradycyjna, secesyjna stylistyka hotelu od zewnątrz jak i od wewnątrz. Lubię takie crossovery.
Nie marnując czasu udałem się od razu do następnego piwnego miejsca, czyli Pivni Klub Modrá Hvězda. Tamże natknąłem się na [Ludzie Pilzna 3]: Otóż często spotykam się w Polsce z mniemaniem, że Czesi może i konsumują najwięcej piwa na świecie per capita, ale jest to piwo lekkie, którym się delektują cały wieczór, nie upijając się nim, bo desitką się upić nie da, no i oni wcale nie chcą się upić, tylko chcą sobie kulturalnie porozmawiać.
Jest to mniemanie całkowicie błędne. Rzekłbym nawet, że w trakcie moich licznych eskapad czeskich ostatnimi czasy spotykam więcej pijanych w sztok ludzi u naszych południowych sąsiadów niż u nas. Ktoś mógłby z przekąsem stwierdzić, że powinienem czasami w lustro popatrzeć jak jestem w knajpie, to może proporcje trochę by się zmieniły, no ale wciąż. W Piwnym Klubie Niebieskiej Gwiazdy z sali, z której miarowo wydobywały się pijane porykiwania, wyszedł kompletnie narąbany Czech i próbował podrywać barmankę, czemu przeszkodził kolejny kompletnie pijany, a przy tym zachrypnięty Czech, obsztorcowując tego pierwszego, że podrywa barmankę mając „zasraną” kurtkę. Ten pierwszy zaczął usprawiedliwiająco bełkotać, że sobie ją „zasrał” najwidoczniej ocierając się o ścianę, ale ten drugi nie odpuszczał, agresywnie świszcząc na pierwszego, aż sobie w końcu poszli. Just Czech things.
Wracając do samego klubu, to jest to multitap a zarazem firmowy wyszynk ulokowanego nieopodal miasta browaru Modrá Hvězda. Wystrój jest nietypowy, ale trafił w mój gust. Dużo srebrzystej stali, jasnego drewna i ledów. Do tego tablica piwna wyświetlana na dwóch monitorach, jak w Beer Geeku w Pradze. Nowoczesne, jasne, nieco industrialne miejsce pełne pijanych lokalsów, co jakiś czas dziko wrzeszczących w eter, bo jak wspomniałem wyżej, Czesi wcale nie piją po to, żeby się upić. Podobało mi się.
Mniej mi się spodobało firmowe piwo. Dobřanska Desitka to lekko siarkowy, chlebowy napitek z nikłą goryczką (5,5/10). Dobřanský Hospodář (weizen) był lekko słodowy, wyraźniej goździkowy, całkiem rześki, ale i do zapomnienia, bez godnej wzmianki owocowości (5/10). Dobřanský Borec (jedenastka) to maślanka z landrynką i delikatnym ziołowym uzupełnieniem. Lekko kwaskowe, słabe piwo (4/10). Dobřanska Hvězda Světlý Ležák 12 to klasyka słodowo-żatcowa. Zbalansowana, trochę zbyt mało intensywna, ale w porządku (6/10). Hořké DPH Dobřanský Amber Polotmavý Speciál to czerwone owoce w karmelu, a w finiszu lekka do średniej ale i cierpka goryczka. Trochę bez wyrazu plus finisz niezbyt przyjemny (5/10). Dobřanská Hvězda Tmavý Speciál to wodniste połączenie melanoidyn i lekkiej paloności, ponownie bez wyrazu (5/10). Hořké DPH Svrchní Speciál IPA to męczące połączenie cytrusów z istnym natłokiem nut landrynkowych (4/10). Hořké DPH Svrchní Ležák 11% to takie maślane, lekko kwaskowe, niskochmielowe nic (4/10). A na koniec jedyne faktycznie dobre piwo Niebieskiej Gwiazdy, czyli Dobřanský Dragoun Polotmavý Special 16%. Moc suszonych owoców z przewodnią rolą suszonego jabłka, a do tego mocna goryczka punktująca to treściwe piwo. Smaczne (6,5/10).
Na kranach była również podpięta konkurencja, grzech by było nie obczaić.
Najpierw Pivovar Máša z Řevničov nieopodal Krušovic. Máša Stout 11 to woda z delikatnym zielonym jabłkiem i jeszcze delikatniejszą czekoladą. Nie wiem, kiedy ostatnio piłem tak skrajnie wodniste piwo. Beznadzieja (2/10). Máša Bumbai to całkiem niezłe połączenie brzoskwini i lekkich cytrusów z lekką słodyczą resztkową (6/10). Sheriff West Coast IPA jest wodnista, goryczkę ma tylko lekką do średniej, a bukiet to subtelne żółte owoce i wyraźniejsze landryny. Słabe (4/10). Tak więc Máša raczej nie jest warta uwagi.
Lepiej zaprezentował się Muflon, twór praskiego Pivovaru Kunratice. New England IPA 14 jest piwem stylowym. Lekko zawiesistym, ale i rześkim, skórkowo-cytrusowym, z nutami mango oraz ananasa. Polecam (7/10). Imperialny Stout Tramvaj to mocny pumpernikiel, trochę czekolady i średnie ciało. Fajnie skomponowane, ale brakowało mi w nim głębi. Ale generalnie w porządku (6/10).
Po tym wszystkim na sam koniec udałem się jeszcze na niefiltrowanego Urquella do pułapki na turystów Na Parkanu na starym mieście, żeby spiąć ten udany dzień w klamry.
Piwnie szału nie było, architektonicznie też nie. Niemniej jednak Pilzno ma w sobie coś ciężko uchwytnego, co sprawia, że nie wykluczam ponownego wypadu w to miejsce za jakiś czas. Turystyka musi swoją drogą stanowić sporą część wpływów tego miasta, sądząc po często słyszanej na ulicy mowie niemieckiej. Gros podsłyszanych rozmów w języku Fritzla tyczyło się tego, że „to co Jürgen, hehe, zaraz po następne piwko, co, hehe?”, co wskazuje na to, że to browar Urquella jest głównym pociągowym turystyki Pilzna. Tak więc koncern bywa jednak przynajmniej czasami do czegoś przydatny.