U źródeł czeskiego craftu
https://thebeervault.blogspot.com/2019/11/u-zrode-czeskiego-craftu.html
- No i jak tam? Ch**owe piwo robimy, nie?
Ledwo co poznany lokals imieniem Michal wprawił mnie tym pytaniem w zakłopotanie. Siedzieliśmy w personalnym mateczniku czeskiej nowej fali, pijąc od kilkudziesięciu minut kolejne piwa autorstwa człowieka, który jest odpowiedzialny za wprowadzenie nowożytniego craftu na czeskie salony. W trakcie rozmowy prowadzonej po czesku, polsku, niemiecku i angielsku w końcu wyszło, że znalazłem się w tym miejscu jako piwny podróżnik, konsumpcyjnie mocno doświadczony. Nie wiedziałem, co Michalowi odpowiedzieć.
- No wiesz, w waszym drugim browarze, po drugiej stronie rzeki, robią spoko pilsy.
- Taa, spoko pilsy. Fajnie odnowione wnętrze ci się spodobało, a nie pilsy. My w Decinie nie potrafimy warzyć dobrego piwa. Ojciec mi to zawsze powtarzał.
Wieczór był w pełnym toku i miał jeszcze trochę potrwać. Był zwieńczeniem dnia pełnego wrażeń. Dnia rozpoczętego w Dolnej Nadrenii, niedaleko holenderskiej granicy, który via trawers przez środkowe Niemcy zaprowadził mnie do czeskich Sudetów. Jako że były to ostatki przed wyborami do europarlamentu, ciężko było w tym czasie uciec od polityki. Udało się to dopiero w Decinie.
Swoją drogą, klimat przedwyborczy w Niemczech jest dość osobliwy. W sferze wizualnej, na ulicy, ani na skrajnym zachodzie ani na skrajnym wschodzie nie dominują partie głównego nurtu. Owszem, bilbordy chadecji czy socjaldemokratów i zielonych pojawiają się na ulicach, ale jako że zarówno jedni jak i drudzy oraz trzeci uciekają w pustosłowie szukania odpowiedzi na wszystkie problemy w Unii Europejskiej, odmienianej przez wszystkie niemieckie przypadki, bądź nawołują obywateli do większej odwagi, toteż człowiek ma problemy z zapamiętaniem tego, co widzi, takie to wszystko jest nijakie. Głównemu nurtowi jakby zależało na tym, żeby nie wzbudzić żadnych emocji, czy to pozytywnych czy negatywnych. Czyli mniej więcej tak, jak z koncernowym piwem.
Co więc dominuje na skrajnym zachodzie i skrajnym wschodzie? Ano w sferze ekspresji dominuje skrajna lewica oraz skrajna prawica. Zjawisko antyunijnej skrajnej lewicy u nas, pomijając marginesy marginesu pokroju maoistów, właściwie nie występuje wcale. Tymczasem w Dolnej Nadrenii Niemiecka Partia Komunistyczna czy Marksistowsko-Leninowska Partia Niemiec na swoich plakatach oskarżają UE o drapieżny kapitalizm, antyrosyjski imperializm i wzniecanie oraz podsycanie wojen na świecie. Na przeciwległym biegunie, w graniczącej z Polską oraz Czechami Saksonii, konserwatywna, antyunijna Alternatywa dla Niemiec koncentruje się na kwestiach wysokich podatków oraz polityki imigracyjnej. Na przykład wolą oni bikini od burek, co jest jednym z bardzo niewielu haseł politycznych, jakie w ciągu mojego życia usłyszałem, pod którym podpisałbym się wszystkimi czterema kończynami.
Im bliżej słowiańskim granicom, tym bardziej jednak plakaty AFD są wypierane przez NPD, Narodowodemokratyczną Partię Niemiec. Z całą rezerwą, z jaką używam tego określenia – partii naziolskiej. Kwestie transgranicznych sąsiadów nie zajmują na tę chwilę pustawych głów zaodrzańskich czcicieli akwarelisty-psychopaty, bo koncentrują się oni obecnie na tematyce masowej imigracji oraz globalizacji, niemniej jednak na widok czarno-czerwonych barw robiło mi się nieswojo. Tym bardziej, że dominowały one na słowiańskim pograniczu.
Dlaczego właśnie tam? Nie wiem, ale się domyślam. Wszak zarówno rejon czeskich Sudetów, jak i polskie Ziemie Odzyskane były przed Drugą Wojną Światową niemieckimi terenami etnicznymi. Po wojnie Niemców wysiedlono w większości wgłąb RFN, w okolice Bambergu czy Soest, zostali jednak ci, ku którym przesunęły się kurczące się granice niemieckie.
Swoją drogą zastanawia mnie, co sobie myślą tacy Niemcy z pogranicza, kiedy przekraczają granice ze słowiańszczyzną? No bo z jednej strony niektórzy z nich chowają dawne urazy, z drugiej jednak akurat miasta położone niedaleko limesu, takie jak Görlitz czy Zwickau, zostały decyzjami centralnymi ostatnimi czasy tak mocno nasycone przybyszami z odległych krain, że Niemcy tam mieszkający czują się u siebie coraz mniej swojo. Nie jest to obok oczywistej różnicy w dobrobycie materialnym jednak jedyna różnica po jednej i drugiej stronie granicy. Otóż Niemcy mają zawrotną liczbę miast z pięknymi, odrestaurowanymi starówkami. Ot, taki Weissenfels w Sachsen-Anhalt, do którego zjechałem z trasy, bo miałem ochotę na tajskie żarcie. Praktycznie nikomu nieznany, a z pięknym rynkiem i górującym nad nim, odrestaurowanym zamkiem na skale. A takich miejscowości za Odrą są setki. Za to kobiety mają w większości dyskusyjnej urody, tak dla równowagi.
Po przekroczeniu słowiańskiego limesu, te proporcje się odwracają. Budynki robią się zaniedbane i szpetne, w odróżnieniu od kobiet. Równowaga musi być, jako rzekłem. No więc nie wiem, czy taki Niemiec jest zadowolony ze swojej pozycji, czy nie przychodzi mu na myśl, że tak naprawdę to wolałby być na przykład Czechem?
Szczególnie że akurat na sasko-czeskim pograniczu po obydwóch stronach krajobrazowo jest równie pięknie. Czeska Szwajcaria vel Saska Szwajcaria, to narodowy park obejmujący tereny po obydwóch stronach granicy. Jakiś czas temu pisałem o rejonach w okolicy Krasnej Lipy. Zbaczając z autostrady A4 przy Dreznie w kierunku południowym, dostałem się w ten feralny dzień przez Pirnę do tej lokalnej Szwajcarii i przemierzyłem ją aż po stronę czeską. Kraina górzysta, z kilkoma malowniczo położonymi, małymi miejscowościami, przecięta przez Łabę, która płynie przez tę krainę okresowo malowniczym przełomem. Okolice Krasnej Lipy były stosunkowo niskopienne, od strony Pirny z kolei góry są dość wysokie, a miejscami również skaliste.
W takich okolicznościach przyrody położony jest Decin, na który pewnie nie zwróciłbym nawet uwagi, gdyby to nie tutaj osiadła legenda czeskiego craftu, czyli Honza Kocka. Młodsi stażem w crafcie mogą tych czasów nie kojarzyć, ale jakieś osiem, dziewięć lat temu, kiedy nowej fali w Polsce jeszcze nie było, w Czechach można było w pierwszych wielokranach dostać lokalne ipy. W dużej mierze odpowiedzialnym za ten stan rzeczy był właśnie Honza, który w browarze Kocour w Varnsdorfie, położonym tuż przy saksońskiej granicy, trzaskał ipki, stouty i ejle różnej maści. Jego ikonicznym tworem pozostaje Kocour IPA Samurai, bodajże pierwsza amerykańska ipka, którą w życiu wypiłem (rok 2010). Rzecz jasna, mocno wpłynęła na zmianę postrzegania piwa w moim wypadku, ale i u wielu ludzi; na przykład, o ile mnie pamięć nie myli, u Michała Saksa, dając podwalinę dla powstania AleBrowaru. Słowem – jest to zasłużony, wpływowy człowiek, ten stary Honza. A raczej był. Kiedy drogi Honzy i Kocoura rozeszły się, założył swój browar kontraktowy, stylowo o nazwie Nomad. O ile początkowe piwa Nomada były obiecujące, o tyle z czasem browar zaczął tonąć w nijakości, razem z resztą czeskiego craftu. Po jakimś czasie Honza dorobił się jednak własnego stacjonarnego browaru, właśnie w Decinie, stąd też miejscowość w końcu przyciągnęła mnie niczym magnes.
Przyciągnęła aż tak bardzo, że zarezerwowałem sobie hotel położony sto metrów od drzwi browaru. Po załatwieniu formalności ze śliczną blondynką na recepcji (casus z Krasnej Lipy, ponownie po tygodniu sensorycznej deprywacji w Niemczech), udałem się jednak najpierw na obchód Decina.
Choć miasto wydaje się być w miarę bezpiecznie wcisnięte w pasmo górskie, to nie uniknęło burzliwych dziejów. Zamieszkane przez większość czasu przez żywioł niemiecki, w czasach Reformacji wpadło w wir kataklizmów, które kulminowały w czasach Wojny Trzydziestoletniej, kiedy Decin przechodził z rąk do rąk i został kilka razy splądrowany. Ostatnim kataklizmem była powódź w 2002 roku, kiedy poziom Łaby podniósł się o dziesięć metrów, a nurt zerwał kilka barek, które popłynęły w kierunku jednego z mostów; udało się je wysadzić w powietrze zanim zdążyły do niego dopłynąć, co groziło jego zniszczeniem.
Nad Decinem prawobrzeżnym góruje potężny, świetnie zachowany zamek. Skonstruowany w XII wieku jako drewniana forteca, zamieniony w następnym wieku w kamienny zamek warowny, w XVI wieku dorobił się renesansowego pałacu, z czasem częściowo poddanego modernizacji w stylu barokowym. Najlepiej wejść na teren zamku od strony zabytkowej ulicy Dlouhá jízda, mając po lewej i prawej stronie kamienny mur. Po wybrukowanym pierwszym podwórzu przechadzają się pawie, nawołując się do parzenia się. Jeden z nich przycupnął na murku, z którego widok na okoliczne góry i dolinę, którą płynie Łaba, zapiera dech w piersiach. Spojrzał paw tęsknie w siną dal. I odfrunął. Nie, wróć, to jeszcze nie ten moment wieczoru.
Drugie podwórze może się poszczycić dwoma ogromnymi, wiekowymi, rozłożystymi drzewami – jednym liściastym, drugim iglakiem – oraz cichą, spokojną atmosferą, zachęcającą do kontemplacji. Stąd nie ma co prawda widoku na zewnątrz, ale estetyczne otoczenie pasowałoby w sam raz do lektury jakiejś książki. Gdybym nie był statystycznym Polakiem i jakieś książki w ogóle czytał.
W pozostałych segmentach kompleksu zamkowego znajdują się tarase, ogrody, a nawet skromnych rozmiarów winnice. Tu i ówdzie można też ujrzeć drzewo oliwkowe. Nie wiem, ile pawi obecnie przebywa na terenie zamku, ale nigdzie ich chyba nie widziałem w takiej liczbie. W odróżnieniu od ludzi – tych było na terenie fortecy wyjątkowo mało, co wydawało mi się dziwne nawet jak na miejscowość położoną nieco na uboczu. Zamek jest piękny, jeden z najładniejszych, jakie w ciągu życia miałem okazję nawiedzić.
Gdzie więc byli wszyscy ludzie? Pewną wskazówką były dochodzące z oddali odgłosy koncertu żeńskiego punk rocka. Udałem się po zewnętrznej stronie murów bardzo ładną, zieloną ścieżką, z której mogłem podziwiać ciągnące się na południe od miasta góry, w dół, w stronę Łaby. W międzyczasie koncert ucichł, a ja znalazłem się nad brzegiem rzeki płynącej na północ aż do Hamburga w samą porę, żeby zobaczyć niecodzienne widowisko.
Okazało się, że spora część mieszkańców całymi rodzinami zebrała się nad rzeką, jako że trwał akurat festyn. O co chodziło w tym festynie? O tradycję, której u nas na szczęście nie ma, bo pewne godne politowania wydarzenia kilkaset lat temu nie zakiełkowały na dobre na ziemiach polskich. Otóż noc z 30 kwietnia na 1 maja to Noc Walpurgii. W takich krajach, jak Niemcy czy Czechy, organizuje się wtedy wielkie, symboliczne obecnie palenia czarownic. Tak, w świeckich krajach się wciąż pali czarownice. Przejeżdżając przez miejscowości łużyckie na terenie Saksonii mijałem plakaty reklamujące „wielkie palenie czarownicy” na miejskim stadionie chociażby. W Decinie wydarzenie miało miejsce nad brzegiem Łaby. Wybudowany był ogromny stos z poziomo poukładanych belek, zaś na jego wierzchu do krzyża (!) przymocowano ubraną na kolorowo kukłę czarownicy, która po rysach twarzy mogła jednak być zwędzona z Holiłudu, bo przypominała kukłę z filmu Piła. Pod czujnym okiem straży pożarnej wodzirej podpalił stos i w ciągu kilku minut ku uciesze gawiedzi czarownica poszła z dymem, na tle drugiego brzegu Łaby, nad którym góruje skalista góra z pałacykiem, a wzdłuż ulicy na dole umieszczony jest ciąg ładnych, wielokolorowych kamienic.
Jaki jest rodowód tej tradycji? Otóż noc z 30 kwietnia na 1 maja tradycyjnie była uznawana za tę noc, w którą czarownice na górze Bröcken wyjątkowo intensywnie uprawiały swoje plugawe szachrajstwa. Pisał tak chociażby protestancki pastor Jan Coller. Jeśli nocy owej padał deszcz, to się stare rury pomoczyły, nie miały jak latać i prosty człowiek miał ufność w dobry rok, który miał po tym nastąpić. No ale lepiej dodatkowo spalić sobie taką czarownicę, jakkolwiek tylko symbolicznie. Tak na wszelki wypadek. Oczywiście Noc Walpurgii ma swój rodowód w czasach pogańskich, według niektórych źródeł nawet paleolitycznych i była związana z początkiem wiosny, nagością, chędożeniem w celu zapewnienia ziemi dobrych plonów i innymi fajnymi rzeczami, ale makabreska z paleniem czarownicy ma rodowód znacznie krótszy, umocowany w mocnej wierze w czary i czarownice na ziemiach protestanckich.
Po opuszczeniu pogorzeliska udałem się przez most na drugą stronę Łaby, skąd miałem piękny widok na wieńczący skałę naprzeciwko deciński zamek. Z kolei wspomniane wielokolorowe kamienice widziane z bliska okazały się być mocno zaniedbane. I generalnie lewobrzeżna część Decina taka jest – zaniedbana. Potencjał jest, wszak nie dość, że z jednej strony do miasta schodzą ogromne skały, a między domostwami przepływa kanalik, który można by atrakcyjnie zagospodarować, to topografia jest nierówna i dawnej substancji miejskiej w postaci zabytkowych kamienic nie brakuje. Wymagają one pilnej uwagi, bo fasady się sypią, z kolei uwaga włodarzy miasta póki co wydaje się być skupiona na infrastrukturze drogowej – sporo ulic w tej części miasta jest rozkopanych.
Za to mało jest budynków ewidentnie brzydkich, choć zdarzają się i kompletne szkaradztwa. Żeby podać jeden przykład, po zwiedzeniu dużej liczby miast nie przypominam sobie, żebym gdziekolwiek widział tak szpetny budynek ratuszowy jak w Decinie. Szarobetonowy kloc jest tak szkaradny, że aż mi lewe oko wyleciało na ziemię i poturlało się w dół po koleinach. No prawie.
Lewobrzeżna część Decina jest więc mocno zaniedbana. Fajnie, że w gąszczu kamienic giną bloki, ale widać, że rejon Sudetów to nie jest ta bogata część kraju. Ale – może i architektonicznie nie jest ładnie, ale wspomniałem już, że z dwojga wolę, kiedy kobiety są atrakcyjne, zaś budynki mniej. A w Czechach tak właśnie jest. I niech tak zostanie. Zresztą – główną atrakcją turytyczną Decina, poza bliskością szlaków Czeskiej Szwajcarii oraz widokami z okolicznych wzgórz, jest ogromny zamek, a ten jest wypicowany, aż miło.
To był ten moment, kiedy należało nawiedzić jakiś browar. Podobnie jak w Opawie, w Decinie można znaleźć galerię handlową, która kiedyś była browarem, a już nie jest, a za to miłościwie podnajmuje część swojej powierzchni minibrowarowi. Browar w galerii o nazwie Browar będącej kiedyś browarem. Ma to sens.
Pivovarská Restaurace Kapitán jest chyba zorientowana na turystów, zresztą wynajem powierzchni w galerii handlowej z pewnością tani nie jest. Gustownie urządzone, przestronne wnętrze w postaci wydrążonej w skale półpiwnicy z wysokim sklepieniem, klimatycznie oświetlonej, jest bardzo efektowne. Warzelnia została wyeksponowana za barem, fermentownię można oglądać w drodze do toalet. W celu przyspieszenia wydarzeń zamówiłem po jednym małym piwie z wszystkich dostępnych. I tutaj niespodzianka – sympatyczna kelnerka przynosiła mi je jedno po drugim. Jej czujne oko wyłapywało moment, w którym miałem niewiele do końca kufla i wtedy zaczynała nalewać następne. W ten sposób miałem wszystkie piwa przynoszone świeżo nalane, na zakładkę i bez konieczności interwencji z mojej strony. Kończyłem jedno i niemalże w momencie odstawienia kufla kelnerka stawiała przede mną na stół następny kufel. Full profeska.
Jedenastkę Kapitan 11 polecam bardzo. Słodowa, chmielowa, subtelnie muśnięta śmietankowym dwuacetylem. Jak na jedenastkę słodycz jest minimalnie mocniej podkreślona niż się spodziewałem, ale zadbano też o charakterną ziołową goryczkę. Pochłonąłem w try miga (7/10). Kapitan 12 jest inna. Wyzbyta diacetylu, mocniej ziołowa. Cukry resztkowe dobrze przeplecione chmielem, słodowość w smaku odczuwalna, goryczka charakterna. Ponownie bardzo dobre (7/10). 12 Koprivovi miała mi nie przynieść, ale nie zrozumiała mnie najwidoczniej. Egal, piwo złe nie jest. Mocno zielono-krzaczaste z nutą maślanki. Poza tym to typowy pils z trochę zbyt ściągającą goryczką. Nie rozumiem fenomenu czeskich pilsów z dodatkiem zielska, ale to się na szczęście dało wypić (5,5/10). Na tym samym poziomie jest 13 Tmave – karmelowe, z ulotną nutką paloną, trochę melanoidynowe, po ogrzaniu pojawia się akcent suszonej śliwki. Słodkawe w ograniczonym zakresie, ale niestety trochę metaliczne (5,5/10). Domówiłem Amber Ale i wyszedłem na zewnątrz, bo atmosfera zaczęła delikatnie gęstnieć po tym, jak wpadłem w oko brzydkiej Niemce, która przyjechała do knajpy z gachem dwa razy większym ode mnie. Kombo podwójnie niezdrowe i poczwórnie niechciane. Amberek to trawiasto-owocowe piwo z nieco potliwymi nutkami chmielowymi, na słodowej bazie gdzieś w połowie drogi między pilsem a polotmavym. Pijalność średnia. Pilsy mają dużo lepsze (5/10).
Można się w tym momencie zastanowić, jak taka knajpa przędzie w wieczór, w który ludzie oglądają palenie czarownicy po drugiej stronie miasta. Otóż przędzie średnio – sala była wypełniona góra w jednej trzeciej (a był to wieczór przed pierwszym maja, dniem wolnym), a część gości stanowili turyści, głównie z pobliskich Niemiec. Manager podjął starania w celu przyciągnięcia większej ilości ludzi – na ustawionej zewnątrz scenie grała jakaś zbieranina starych rockmenów w ciuchach z lumpeksu, których sypiąca się aparycja odzwierciedlała stan fasad okolicznych kamienic. To już nawet granie do kotleta nie było, bo garstka znudzonych ludzi niczego nie jadła, tak więc rockowy pazurek (he, he) drapał w głównej mierze pustą przestrzeń.
Postanowiłem udać się w drogę, wszak czekał na mnie piwny główny punkt programu. Lokalny, bezzębny dygnitarz tej dzielni wskazał mi drogę i ruszyłem dziarskim krokiem po długaśnej estakadzie łączącej Decin lewobrzezny z prawobrzeżnym. Wraz z chyleniem się słońca ku horyzontowi dało o sobie znać górskie usytuowanie miejscowości – powietrze wnet zrobiło się zimne, ostre i rześkie.
W oddali majaczył wysoki, chyba zabytkowy komin z żółtej cegły, który wskazywał mi odległość do celu. Browar Nomad usytuowany jest u podnóża zamku, na terenie czegoś, co kiedyś chyba było fabryką, czyli w otoczeniu postindustrialnym. Od razu widać, że przybrowarna knajpa ma być no-nonsense taproomem. Podłużne pomieszczenie z ustawionymi wzdłuż dłuszej krawędzi ławami i kompletnie rudymentarnym wystrojem (sporo cegieł, biały tynk) mieści poza tym tylko długi bar wyposażony w dziesięć kranów oraz pompę. Ściana za barem jest przeszklona od wysokości półtora metra, dając wgląd w prace browaru. Druga część Nomada mieści się w budynku vis a vis, co wywnioskowałem po tym, jak uśmiechnięty Honza Kocka krążył po włościach w te i we wte, a to taszcząc wór ze słodem, a to coś notując. Ludzi było średnio na jeża, ale atmosfera panowała niczym w przybrowarnianym wyszynku czegoś większego. No, więc zgodnie z rzeczywistością.
Chciałem podejść do Honzy i przybić sztamę, przedstawić się jako wybitny bloger z bogatej Polski mlekiem i grodziszem płynącej, ale przezornie zamówiłem najpierw piwo, dosiadłszy się do stolika do jakiejś lokalnej pary. Mina mi zrzedła, toteż zamówiłem następne, i jeszcze jedno. I jeszcze jedno. Aż w końcu uznałem, że nie będę się przed Honzą dekonspirował. Wszak kłamać nie lubię, a nawet niezbyt potrafię, zaś zapytany przez Honzę, jak mi smakują jego piwa, musiałbym tego zasłużonego człowieka co najmniej zbić z tropu. A ja mam do niego jednak szacunek.
Tak więc na początek wziąłem pilsa. Decinak 11 to solidna pozycja. Delikatnie słodowa, dosłownie muśnięta maślanką, wytrawna i gorzka. Czuć czeskie składniki i dwuacetylową filozofię, jakkolwiek pod względem stosunku słodowości do nachmielenia jest to pils pod wpływem niemieckiego piwowarstwa (6,5/10). Czemu mi mina zrzedła po smacznym pilsie, spytacie? Ano był gorszy od pilsów w browarze Kapitan. Nie mogłem wiedzieć, że poza jednym wyjątkiem wszystkie następne piwa będą gorsze. Ot, taka black IPA Emo Emu. Solidny chmielowy kopniak w postaci nut gumy juicy fruit był kompletnie niezintegrowany z cierpkością palonego ziarna w smaku, a lekkość wywaru mącona była przez ostre nutki estrowe oraz łodygowy finisz (4,5/10). Babovka Imperial Saison 22 to wywar ciemny, ekstraktywny, gęsty, wręcz lepki. Z jednej strony nuty bananowe oraz anyżowe, a w posmaku skórka niedojrzałej śliwki. Z drugiej strony bardzo mocna, ale cierpka goryczka, ostre nuty bimbrowe i sporo bejcy. Mocno owocowe, a jednocześnie niepijalne piwo, rozklekotane, nieułożone, formą przypominające trochę świeżego Poczwórnego Komesa z czasów kiedy debiutował (3,5/10). Valentynka 13 Ale to wprawdzie gruit, ale z sekcji nabiału, czyli po czesku totalnie maślankowy. Mega ziołowy na modłę przypominającą werbenę, ale i z nutami marcepanu, cynamonu oraz wanilii. Jakbym wszedł do sauny parowej, w której chwilę wcześniej siedział mleczarz. Zamysł dobry, wykonanie siadło (5/10). Dopiero Dobra Sezona dała mi to, czego oczekiwałem od początku, czyli pełną satysfakcję. Mocno rześkie, a jednak intensywne piwo z charakterną, ziołowo-grejpfrutową goryczką. Owocowe z lekką przyprawową kontrą (goździk, biały pieprz). Tak się saisony powinno robić (7/10).
W międzyczasie towarzystwo przy moim stoliku się zmieniło. Parę zastąpiła grupka młodych Czechów, o których mowa jest na samym początku tego wpisu, z którymi spędziłem koniec końców resztę wieczoru. Ciężko im było uwierzyć, że przyjechałem do Decina turystycznie, mnie z kolei trudno było przyjąć do wiadomości, że byłem pierwszym Polakiem, którego spotkali na żywo. Pod koniec posiadówy wzięliśmy jeszcze imperialną ipkę Nomada w dużej butli na wynos, która jednak w połowie wylądowała w przydrożnym koszu, nie nadawała się bowiem do niczego.
Skończyliśmy w jakimś klubie, którego nazwy nie pomnę, przy badziewnym Gambrinusie. Gambrinus jednak nie rości sobie pretensji, w przeciwieństwie do piw Nomada, z których część jest na podobnym poziomie. I taki jest smutny wniosek mojej wizyty w Decinie. Zwiedziłem bardzo fajne miasto, poznałem sympatycznych ludzi, ale i stałem się naocznym świadkiem upadku legendy, a raczej jej dogorywającego stanu.
Z czego wynika, że nawet mając na koncie ewidentne sukcesy, nie wolno osiadać na laurach, tylko cierpliwie kuć skałę, z której wyłoni się nasz pomnik w pełnej krasie.
Dziękuję za uwagę, Wasz Pablo Kjubelho.
Boże!!! Jak to się czyta!!! Dzięki!
OdpowiedzUsuńKawałek na południe, w Mariańskich Łaźniach, znalazłem browar "rodzinny" (raczej barowy niż restauracyjny biorąc pod uwagę wybicie) Kronl.W dzielnicy domków jednorodzinnych, z daleka od turystów, dwa - trzy piwa na kranie. Plus utopećy,nakladany hermelin i tlaczenka. Pils,PA, EIPA na światowym poziomie.fenomen jakiś. Polecam
OdpowiedzUsuńTo spory kawałek. Ale jak będę w okolicy, to będę pamiętał.
Usuń