Loading...

Transylwania - szlakiem craftu. Część 1

Czy warto wracać do notatek z wyjazdu, który miał miejsce ponad dwa lata temu i przekuwać mozolnie notatki w relację? Ma sens, szczególnie w obecnej sytuacji, w której jeśli rządzący w końcu zechcą nas wypuścić z tego więzienia, ograniczone środki większości podróżników będą narzucały wybór tańszych destynacji, w wielu przypadkach takich osiągalnych za pomocą samochodu. Ma tym większy sens, o ile materiał jest odpowiednio ciekawy. A ten z Rumunii z 2017 roku bezsprzecznie ciekawy jest. Wówczas to w lipcu wyruszyliśmy autem na wyprawę po Siedmiogrodzie, razem z Jurkiem Gibadło oraz Matkiem. Celem było zaliczenie siedmiu miejscowości w Siedmiogrodzie, Kriszanie i Banacie oraz zwizualizowanie sobie obrazu rumuńskiego craftu. Ten obraz rzecz jasna po takiej przerwie nie jest już aktualny, jako że jednak trafiliśmy na moment rozpędowy craftu u naszych niegdysiejszych sąsiadów a zarazem kuzynów naszych Górali, a i widoki były cudowne, no i sporo się działo, toteż możemy myślami powrócić do tamtych pięknych dni. Szczególnie że wprawdzie rumuński craft jako taki zrobił od tamtych czasów kilka kroków do przodu, ale wiele z odwiedzonych miejscowości się od tej pory niewiele zmieniło. I bardzo dobrze.

Niedługo po przekroczeniu węgiersko-rumuńskiej granicy w okolicy Aradu byliśmy po raz pierwszy świadkami o-mało-co-nie-czołówki, jako że jeżdżą tutaj jak wariaci. Co istotne, jako że prawie wszyscy tak jeżdżą, toteż na twarzy kierowcy starego Passata, który prawie dostał frontalnego dzwona, nie malowało się wcale zdziwienie bądź też przerażenie, tylko obojętność. Pierwsza nauczka – tutaj trzeba się przestawić na intuicyjny styl jazdy.

Timișoara
Wjazd do Timisoary po trzech latach przerwy zrobił na mnie wrażenie. W 2014 roku miasto było ładne, ale historyczne centrum było w sporej mierze rozkopane. W 2017 roku można było już podziwiać w pełni efekty szeroko zakrojonych prac renowacyjnych. Odrestaurowane fasady starych kamienic i co najważniejsze – kompletnie odnowione ryneczki oraz place są bardzo miłe dla oka. Nie kojarzę z polskiego podwórka tak szybkiej a zarazem udanej szeroko zakrojonej rewitalizacji starówki.

W 35-stopniowym upale opuściliśmy ruderę, która miała być dla nas jednorazową noclegownią i udaliśmy się przez park, w którym pary młode odbywały swoje sesje zdjęciowe, na bulwar Piaţa Victoriei, łączący Katedrę Metropolitalną z Teatrem Narodowym. Usiedliśmy w ogródku firmowej knajpy Timișoreany, zjedliśmy bardzo smacznie (szczególnie mititei, czyli grillowane kiełbaski z baraniny ujęły moje podniebienie) i zanurzyliśmy usta w Timișoreana Nefiltrată, która swoim bezpretensjonalnym, dobrze wykonanym jestestwem (trochę słodu i drożdży, chleba i drożdżowego kwasu, stonowana goryczka, bez wad) udowadnia, że koncern rzadko bo rzadko, ale potrafi nawet stworzyć porządnego jasnego lagera (6,5/10).

Następnie podążyliśmy nad brzeg rzeki Bega, gdzie zaraz przy moście w okresie letnim ma otwarte plenerowa knajpka z dużą ilością leżaków i hamaków, no i zwyczajowo w Rumunii dobrą elektroniką lecącą w tle. To i nawet Hajnekena za 9 lei można przeboleć (przelicznik lei na złote jest mniej więcej 1:1). Gdybym był tu z Anią, to by mi pewnie kazała zostać w tym miejscu już do końca dnia.

W poszukiwaniu czegoś porządniejszego do picia trafiliśmy do knajpy craftowej Viniloteca. Właścicielem i głównodowodzącym jest tutaj stary, długowłosy hipis, który za komuny jeździł do Polski z towarem na wymianę, a poza tym jest ojcem głównego piwowara w Berecie, o której w trakcie relacji będzie więcej. Widzi szansę dla craftu w Rumunii w tym, że starsza generacja ponoć pije dużo alkoholu, młodzi zaś się przeciwko temu zbuntowali i zwyczajowo ograniczają wieczorową konsumpcję do jednego-dwóch piw, bądź też jednego drinka. Wskutek tego stać ich na piwo droższe, no i zwracają większą uwagę na jego smak.

Sama knajpa to połączenie świata winyli i świata craftu. Czy to się z czymś kojarzy? Oczywiście z katowickim Browariatem. Właściciel nie lubi empetrójek ani streamingu, puszcza starego rocka z płyty i polewa miejscowe crafty. Niestety nie z kranu, tylko z butelki, ale tak wyglądała rzeczywistość w 2017 roku w Rumunii – piwa z kranu miały mniej więcej taką renomę jak u nas w tym samym okresie piwa z puszek, wskutek czego poza Bukaresztem niemalże nigdzie nie można było wyhaczyć craftów lanych.

Pierwsze starcie z rumuńskim craftem wyglądało tak:
Terapia Citrin – trochę karmelu, trochę cytrusów i kwiatów, raczej bezpłciowe mimo subtelnego niezamierzonego funku (5/10).
Terapia Rubin – delikatne czerwone owoce, toffi, kwiaty, zioła, ponownie trochę funku. Przypadkowe, niezaplanowane, ale jako całość w miarę grało (6/10).
Deranj Blonda – zboże i kwiatkowa landryna plus niska goryczka. Taki trochę pełniejszy, utleniony kolsch (4/10).
Deranj Oranj – trochę pomarańczy, kwiatów i drożdży, lekkie ciało, troche przegazowane. Jakoś weszło (5/10).
Sunstone Alehouse Silky Surf Coffee Milk Stout – świeżo zmielona kawa, jagodowe nuty, słodki smak balansowany kawowym kwaskiem. Mimo sporej zawartości alkoholu robi sesyjne wrażenie. Dobry milk stout (6,5/10).
Sara Nefiltrata – Słodowe, trochę drożdżowe, marginalnie kwiatowe piwo z nutą kukurydzy i lekkim funkiem. Słabe (4/10).
Bereta & Hop Hooligans Nutbusters, czyli pierwsze spotkanie z ówczesnym (a być może nadal aktualnym) jakościowym duopolem rumuńskiego craftu. Soczysta i gładka pina colada, której daleko do przesłodzenia, z lekko zadziornym finiszem, pełna nut kokosa, wanilii i ananasa. Zadziwiająco świetne, mimo że to milkszejk (7,5/10).

Zaczęło się sciemniać, opuściliśmy więc to klimatyczne miejsce w celu eksploracji starego miasta. Już o tym pisałem, ale naprawdę po renowacji jest piękne. Najbardziej mnie jednak w nim ujęła nie tyle estetyka architektoniczna, co jego żywotność. Pełno ludzi w knajpach i na skwerach, liczbowa dominacja ludzi młodych, a mimo niezbyt wczesnej pory również dużo dzieci. Jakiż kontrast względem starego Zachodu, gdzie miasta potrafią być piękne i wymarłe zarazem, no i ostatnimi czasy trochę mniej bezpieczne. Oczywiście za kilka lat miasta Europy wschodniej też się szybko zestarzeją i zaczną pustoszeć, ale na chwilę obecną można się napawać ostatnimi tchnieniami ich młodości.

Udaliśmy się do miejsca o nazwie Biblioteca, które jest sklepem specjalistycznym z możliwością konsumpcji we własnym ogródku na obrzeżach starówki. Ciekawe miejsce, z niezłym wyborem piw. Tutaj nastąpiła druga część zmagań z miejscowym craftem.

Terapia Platin – ciasto drożdżowe z dużym dodatkiem fenoli, które w takiej intensywności mogą się trochę kojarzyć z chlorem. Generalnie ten jeden z pionierów rumuńskiego mikrobrowarnictwa nas rozczarował (4,5/10).
Hophead Dark’Oh – nominalnie porter, w smaku dość tęgi stout, z ciałem, palonością i kawą. Dobry, acz może ciut zbyt kwaskowy (6,5/10).

Wznowiliśmy spacer po starym mieście, usiedliśmy na ławce i podczas gdy deptakiem przed nami przebiegali uczestnicy śródmiejskiego maratonu jęliśmy degustować kolejne piwo zakupione w Bibliotece. The Black Pot (ekstr. 29%, alk. 11,5%) to pierwsze piwo kontraktowca Wicked Barrel, uwarzone razem z Beretą, a na dodatek najwyżej wówczas notowane rumuńskie piwo na RateBeer. Spora dawka winnych nut, fajne utlenienie wchodzące w rejony sherry, trochę przyjemnej czekolady, wbrew parametrom jednak niewystarczająco dużo ciała i trochę gryzący acz nie ordynarny alkohol. Zdecydowanie nie jest to najlepsze rumuńskie piwo, ale złe też bynajmniej nie jest. Jest po prostu dobrym RISem, ot co (6,5/10).

Następnym przystankiem był Reciproc Cafe, knajpa, która wygląda jakby została urządzona u kogoś w domu. Kogoś, kto ma w domu bardzo fajnie. Spoko obsługa i duży wybór butelkowy, więc usiedliśmy w ogródku, żeby zanurzyć usta w lokalnym crafcie.
Hop Hooligans Summer Punch – tropikalne piwo z hojną dawką melona, niedojrzałego ananasa, sesyjne, z lekką goryczką. W punkt (7/10).
Hop Hooligans Night Lights – Leciutka, czekoladowa podbudowa słodowa, wyraźny palony kwasek, no i w cholerę żywicy i białych owoców. Mega aromatyczna, wyśmienita black IPA (8/10).
Sara Bruna – cola, trochę kleju, słodkawe, kwaskowe i pikantne. Zupełnie rozklekotane (3,5/10).
Bereta Nelson Galacticu' – Dużo białego grona, dużo melona, trochę limonki, zero karmelu. Mega rześkie i bardzo smaczne (7/10).
Ground Zero Split The Pot NEIPA – ciekawy bukiet, głównie melon i zioła, w tym lubczyk. W smaku bardziej soczyste niż w aromacie, dzięki nutom ziołowym nie jest mdłe. Bardzo puszyste i lekko gorzkie. Po opisie bym nie wywnioskował, że mi tak bardzo smakowało (7,5/10).

W stanie wskazującym na spożycie tego, co opisałem, zrobiliśmy sobie z Jurkiem jeszcze w drodze powrotnej do hostelu dwa przystanki. Pierwszy miał miejsce na jednym z głównych placów, tym przy operze, a raczej między operą i tłumnie nawiedzanym w okolicach północy McDonaldem. Obok nas grupka nastolatków bawiła się piłką bez alko i bez spiny, co chwila przez plac przechodziły piekne kobiety, a późna pora powodowała stopniowe wygaszanie śródmieścia, jednak fade out był długi i płynny.

Wyciągnęliśmy zza pazuchy, czyli jurkowego plecaka Melting Pot, czyli english barley wine z Hop Hooligans i nagraliśmy filmik, który jednak ze względu na problemy z dykcją spowodowane zapewne upałem, nie nadaje się w ogóle i nieodwołalnie do publikacji. Piwo było mega słodowe i wyraźnie słodkawe, choć ciała nie miało zbyt wiele. Karmel, rodzynki, mocno dojrzałe daktyle, alkohol wyczuwalny już przez nozdrza, ale szlachetny. Fajne (6,5/10).

W stanie jeszcze bardziej wskazującym przetransferowaliśmy nasze polskie zady nad rzekę, do knajpy z hamakami i leżakami, od której rozpoczęliśmy wcześniej nasze rumuńskie alko… degustatour. Knajpa była już wprawdzie zamknięta, ale oparliśmy się o bar i rozlaliśmy Koschei, stouta imperialnego od Hop Hooligans, do którego wrócę w innym miejscu relacji, bo ostatni akt pierwszego dnia w Rumunii jest w moich wspomnieniach mocno rozmyty.

Następnego dnia opuściliśmy Banat, wkraczając do Siedmiogrodu właściwego. Pierwszym przystankiem była...

Deva
Wycieczka do górującej nad miastem twierdzy pociągnęła za sobą dwa wnioski. Raz, że forteca jest ładnie położona i imponujących rozmiarów, ale trochę niedoinwestowana. Dwa, że patrząc na miasto z góry przekonaliśmy się o tym, że nie warto do niego wjeżdżać. Komunistyczny, blokowiskowy moloch z lśniącą srebrno świątynią jako wyłomem z tej sromoty, zresztą wyłomem o dyskusyjnej wartości estetycznej.


Kilka kilometrów na południe od Devy mieści się kolejne ważne miasto, czyli...

Hunedoara
Ważne głównie ze względu na zamek Korwina Krula, znaczy się Macieja Korwina, a w rzeczywistości jego ojca Jana Hunyadiego, który jest jedną z głównych atrakcji Siedmiogrodu. Zamek rzecz jasna, nie Janek. Jest też miejscem, w którym splecione są losy Królestwa Węgier oraz Wołoszczyzny, czyli późniejszej Rumunii. W 1440 roku władca Siedmiogrodu Jan Hunyady, osoba ze względu na swoje znaczące zwycięstwa w walkach z Turkami wywołująca ciepłe skojarzenia u Węgrów, Rumunów, Serbów i Bułgarów, rozpoczął przebudowę istniejącej w tym miejscu twierdzy na obecny zamek, na ziemiach, które dostał od swojego ojca, wołoskiego szlachcica Vojka. Kolejne przebudowy za następujących za sobą właścicieli nadali twierdzy jej ostateczny kształt, z czego najbardziej znacząca była ta podjęta przez syna Jana Hunyadiego, wspomnianego Macieja Korwina. Efektem jest jeden z największych i najbardziej imponujących zamków w Europie, w stylu gotycko-renesansowym.


Forteca otoczona jest szeroką fosą, nad którą wiedzie kamienny pomost. Ogromne, podwójne mury, wysokie wieże o różnym kształcie, okrągłe jak i prostokątne, baszty, pokrycia dachowe z szeroką paletą barw, rzeźbione balkony, mnóstwo okien – to jest w rzeczy samej architektoniczna perełka i moje zamkowe top3.


Turystów jest w zamku rzecz jasna sporo, dużo też par przyjeżdża w to miejsce na sesje ślubne. To, co zobaczą w środku, może jednak odrobinę zdeprymować. Otóż zamek wymaga pilnego doinwestowania, tak bowiem jak z zewnątrz prezentuje się rewelacyjnie, tak od wewnątrz już, pomijając kilka pomieszczeń, bije odeń atmosfera zapomnianego przez ludzi miejsca. Wielka szkoda.

Wobec tego pojechaliśmy dalej, do miasta, które urasta do rangi nieznanej perełki, czyli do...

Alba Iulia
Żeby była jasność – miasto powstałe na miejscu największego castrum w rzymskiej Dacii od zewnątrz ładne nie jest. Ot, bloki, w jednym miejscu nawet wybudowano na dachu bloku cerkiew (!), mało urodziwe domostwa jednorodzinne i tyle. Ale sercem Alba Iulii jest forteca Alba Carolina, wybudowana w latach 1716-1735 pod kierownictwem Szwajcara Giovanniego Morando Viscontiego. I ta forteca to jest właśnie perełka.

Nawet gugiel maps podchodzi do sprawy nieuczciwie i na brązowo koloruje tylko środkowy placyk fortecy, podczas gdy w rzeczywistości jest ona jednym wielkim, pięknie odrestaurowanym zabytkiem. Cytadela jest wybudowana na planie heptagonalnej gwiazdy z siedmioma basztami, pięknymi rzeźbionymi bramami oraz mnóstwem budynków, z których każdy jest zabytkowy.

Średniowieczna katolicka katedra w stylu romańskim, XX-wieczna katedra prawosławna z przyjemnym ogrodem, biblioteka Batthyaneum z XVIII wieku, Sala Jedności, Pałac Wojewodów, katolicki pałac biskupi, czy też uniwersytet, jak również groby Izabeli Jagiełło i wspomnianego już Jana Hunyadiego – ciężko nie wpaść w zachwyt przechadzając się po znakomicie utrzymanej cytadeli. Uważają tak też zapewne mieszkańcy, tłumnie ją nawiedzający w dobrą pogodę. Pełno ludzi, pełno ładnych kobiet, zero nawalonych ciuli, festiwal muzyki góralskiej z zawodzącym orientalnie wokalem. Rodzinna, przyjazna, żywotna atmosfera. Po aperitifie w postaci bimbru, którym poczęstował nas nasz gospodarz zaraz przy twierdzy, sączyliśmy więc na centralnym placu Ursus Black (poziom Urus, bo ten schwarzbier to naprawdę świetny koncerniak) i wchłanialiśmy klimat.

Po paszę udaliśmy się do socrealistycznej części miasta, na Bulevardul Transilvaniei. W jakiejś modnej knajpie, której nazwy nie pamiętam, zjedliśmy średnią strawę, popijając jeszcze średniejszym, wręcz poślednim Staropramenem Niefiltrowanym. Lepiej było w knajpie nieopodal, gdzie Ursus jasny z kija był po 3,70 i się nas w końcu zapytał jakiś stary rumuński pijak, czy mamy jakiś problem. Nie mamy, a on ma? A skąd jesteście? Z Polski. A, to w takim razie nie ma problemu, bo "Romania and Poland good friends... but not in football."

Chwilę potem, w sumie już późną nocą, usiedliśmy sobie na ławce w cytadeli Alba Carolina, żeby nagrać filmik, wypić Leffe z kija w plastikowym kubku i Bergenbier Ale z gwinta oraz obserwować policję, która krążyła po starym mieście, ale nie zatrzymała się przy nas ani razu. Bo w Rumunii nie wolno pić w miejscach publicznych, ale stróże prawa często przymykają na to oko, jeśli się nie robi boruty. A my byliśmy wyjątkowo kulturalni i ujmująco szarmanccy. Tego wieczora. W tym momencie tego wieczora. Tak było.

Kiedy już postanowiliśmy, że pora iść w kimę w pensjonacie, którego właściciel obdarował nas wspomnianym, dobrej jakości bimbrem, naszych uszu dobiegła z oddali muzyka. Jako że znajdowaliśmy się na wzniesieniu, Alba Iulia nie jest zbyt dużym i głośnym miastem, a dźwięk niesie daleko, nie sposób było ocenić, skąd dokładnie dźwięki dochodzą. Kiedy byliśmy już przy naszym pensjonacie, stały się bardziej wyraźne, spontanicznie więc postanowiliśmy podążyć ich tropem.

W ten sposób dotarliśmy po kilku minutach żwawego spaceru do dużego, gęstego sadu, odgrodzonego od chodnika płotem. Furtka była uchylona, natomiast nie było widać wejścia do domu w głębi, posiadłość nie była też w jakikolwiek sposób oznaczona. Wyglądała jak prywatny dom otoczony kupą chaszczy, a nie jak bar. To może w środku trwa właśnie jakaś domówka? Raz kozie śmierć.

Po przedarciu się przez chaszcze znaleźliśmy się przy domu jednorodzinnym z barem na parterze i sporą ilością klientów. Kurczę, to jest chyba knajpa. Jedna z najdziwniejszych, w jakiej byłem, trzeba bowiem dokładnie wiedzieć, gdzie jest, żeby do niej trafić. Chyba że się ma dobry słuch i ułańską fantazję.

Piliśmy więc jedynego dostępnego Staropramena Niefiltrowanego jednego za drugim, gadaliśmy z miejscową młodzieżą o wyprawach do Costinesti, a z naszymi równieśnikami o bardziej poważnych tematach, jak np. o tym, że Europa wschodnia jest dużo fajniejsza od zachodniej, bo kobiety są o niebo ładniejsze. Poznaliśmy kompletnie nawalonego gościa, który dostał od nas przezwisko Hodor, bo nie dość że wyglądał jak charakter z Gry o Tron, to w dodatku w stanie mocno imprezowym operował podobnie ograniczonym wokabularzem. Poznaliśmy też inżyniera-freelancera Telu, który wyglądał jak rumuńska hxc wersja Jamesa Deana, o dość hybrydowych poglądach. Wytatuowany wojujący ateista z tunelami w uszach, antyislamista, cyklista, rasista i gandziarz, który mówi dosadnie co chce, bo może mówić co chce, „bo tu jest Rumunia, a nie Europa zachodnia.” Gadamy, pijemy, palimy. Fajnie, że w końcu poznaliśmy lokalsów, którzy piją więcej niż my. I to dopiero za trzeciej bytności w Rumunii.

Którą to bytność kontynuowaliśmy następnego dnia w Sybinie. Ale o tym przeczytacie następnym razem.
Viniloteca 1344161906945546137

Prześlij komentarz

  1. Ciekawe jak teraz wyglada tam scena kraftowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do najbardziej cenionych producentów doszlusował Oriel Beer specjalizujący się w piwach belgijskich, poza tym trwa jakościowa dominacja Hop Hooligans, Berety i Wicked Barrel. No i jednak jest więcej miejsc z piwem lanym. Ale w niektórych dużych miastach wciąż nie ma żadnych knajp z craftem podobno.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)