Z Czech na Słowację – wycinek z południowej magistrali
https://thebeervault.blogspot.com/2019/12/z-czech-na-sowacje-wycinek-z-poudniowej.html
Jadąc z Górnego Śląska na Bałkany, zwykle wybiera się dwupasmówkę na Skoczów, skąd zjeżdża się na Cieszyn. Po czeskiej stronie granicy droga prowadzi w kierunku południowym, rychło zwęża się do jednego pasa, a za to zieleń po obydwóch stronach drogi staje się intensywniejsza. Wschodnie kresy Morawskiej Wołoszczyzny obfitują w browary, które człowiek wiele razy jadąc tym szlakiem mijał po drodze, aż w końcu przyszedł czas na spenetrowanie ich wnętrz.
Następną miejscowością na południe od Czeskiego Cieszyna jest Trzyniec, przemysłowe miasto znane ze swojej huty oraz klubu hokejowego, który w tym roku wywalczył mistrzostwo Czech. Przemysłowe miasto położone w górach, żeby mieszkańcy nie ogłupieli od natłoku zieleni zlewającego się z flankujących miasto Beskidów w dolinę zwaną Rowem Jabłonkowskim. Mieścina negatywnie kontrastuje z otoczeniem pod względem estetycznym szczególnie w porównaniu z położonymi po drugiej stronie pobliskiej Czantorii Ustroniem oraz Wisłą, miastami absolutnie nie pięknymi, ale mimo wszystko nie aż tak obskurnymi. Ale Trzyniec jest rozległy, a na szczęście dzielnica Karpętna, w której to położony jest miejscowy browar, jest oddalona na tyle od jego centrum, że powinno się ją traktować w zasadzie jako odrębną wioskę.
Bo i jest to wioska – pojedyncze domy wybudowane na polanach i wzdłuż krętych, wąskich, chyba nie tak dawno asfaltowanych dróg, wcinających się coraz wyżej, wgłąb sięgającego rogatek miasta Beskidu Śląsko-Morawskiego. Widoki są tutaj zgoła odmienne niż w Trzyńcu, jak i powietrze, przynajmniej o tej niegrzewczej porze roku.
Bo i jest to wioska – pojedyncze domy wybudowane na polanach i wzdłuż krętych, wąskich, chyba nie tak dawno asfaltowanych dróg, wcinających się coraz wyżej, wgłąb sięgającego rogatek miasta Beskidu Śląsko-Morawskiego. Widoki są tutaj zgoła odmienne niż w Trzyńcu, jak i powietrze, przynajmniej o tej niegrzewczej porze roku.
Pośrodku tego morza zieleni, na oko jeden kilometr od wyrastających ze wzniesień na zachodzie lasów, wybudowano zespół 'kamienico-bloków' – szarych, pokrytych blaszanym dachem, trójkondygnacyjnych budynków, tworzących prostokąt zwrócony wejściami do wnętrza. Ciężko powiedzieć, czy taki a nie inny układ budynków miał być nawiązaniem do husyckich Taborytów, z pewnym przekąsem mogę jednak stwierdzić, że praktyczne odcięcie mieszkańców tego miniosiedla od piękna zewnętrznego świata i rzucenie ich w środek pasującej jak pięść do oka szarzyzny, pośrodku której na kompletnie zaniedbanym placu bujnie rosną chwasty, byłoby w sam graj dla Jana Žižki, przypominając mu stale o zepsuciu świata fizycznego i człowieka jako takiego, który wobec tego na nic innego nie zasłużył, jak na życie pośrodku brzydoty.
To jest doprawdy fascynujące, jak skrajnie odmiennie się człowiek czuje pośrodku wspomnianego szaro-chwastowego placu (udało mi się uchwycić najbardziej korzystne ujęcia, co nie było łatwo) względem dróżki biegnącej obok osiedla, z której można podziwiać łąki, góry i lasy, niewidoczne od wewnątrz. Na zewnątrz wieś i sielanka, wewnątrz szarzyzna i marazm.
Minipivovar Trinec-Karpentna znajduje się w jednym z budynków tego obskurnego osiedla. Od wewnątrz prezentuje typowy widok odrapanej, oszczędnie obitej drewnem czeskiej gospody, w której człowiek milcząco zakłada, że stoły wiecznie się lepią od rozlanych trunków. Ciepłego majowego dnia wygoniło na 'ogródek' browaru kilka grupek miejscowych, rozprawiających się z pomocą smrodu papierosów z jedynym, co oprócz niebieskiego nieba nastrajało w tym miejscu optymistycznie, czyli świeżym powietrzem. Opary Wajsrojów wydmuchiwane przez głośnych ludzi w podeszłym wieku, brzydkie dziołchy i czeskich metali w koszulkach piłkarskich sprzed 8 sezonów. Czeska obskurność par excellence.
I niestety, polane przez miłą barmankę piwa wpisały się w ten nurt czeskości, o którym Polacy z interioru kraju w swojej romantycznej wizji naszych południowych sąsiadów często nie są świadomi. Třinecké Kvasnicové 12° unaoczniło problemy z temperaturą fermentacji, która piwowarowi chyba uciekła na pobliskie łąki – oprócz obligatoryjnego masełka były w nim obecne wyraźne nuty owocowe, które przybrały zapach i smak czerwonych landrynek. Przy średniej pełni piwo było rozczarowująco mało goryczkowe, zabrakło więc rześkości, świeże też zbytnio nie było, więc w połączeniu z wadami dostaje zasłużenie kiepską ocenę (3,5/10). Třinecké Jantar 14° było jeszcze gorsze, niczym brzeczka, do której ktoś wrzucił startą, brudną szmatę, garść landrynek i kilka kilo sera. Pogratulować świeżości, temperatury fermentowania, świeżości chmielu... szkoda szczempić ryja (2/10). Nawet ustroński browar Wrzos po drugiej stronie gór jest lepszy od tego w Trzyńcu. Nawet Wrzos!
Odhaczając kolejny zwiedzony browar w elektronickým kajeciku, z ulgą wsiadłem do auta (jako pasażer, rzecz jasna), udając się w dalszą drogę.
Ta prowadziła jeszcze kawałek uczęszczaną przez turystów udających się do ciepłych krain magistralą zmierzającą ku słowackiej granicy. Przed dojechaniem do tej ostatniej udaliśmy się jednak na zachód, opuszczając Rów Jabłonkowski i trzymając się pasma oddalonego o kilka kilometrów od granicy słowackiej. Szosa biegnie tutaj wąwozem, miedzy gęsto zalesionymi wzniesieniami. Wjechaliśmy w Beskid Śląsko-Cieszyński. Droga jest ślepa i prowadzi ku Wielkiemu i Małemu Połomowi (różnica szczytów wynosi aż 6 metrów), położonymi na granicy ze Słowacją. Wczesnym popołudniem słońce zniknęło za wierzchołkami gór, ale za to można było otworzyć okna wozidła i napajać się świeżym, rześkim powietrzem oraz świergotem ptactwa. Niemalże na końcu drogi znajduje się Wellness Hotel Pod Kyčmolem. Nie byle jaki, bo czterogwiazdkowy, ze SPA. Ciekawostką jest, że Łomna Górna, oddalona o półtora kilometra od Słowacji miejscowość, na krańcach której hotel wybudowano, zamieszkana jest w jednej trzeciej przez Polaków.
Trwała akurat obiadokolacja, co oznaczało zamknięcie piwiarni dla zwiedzających, więc rozsiedliśmy się w nieco sterylnym barowym pomieszczeniu przy głównej jadłodajni. Ciekaw jestem, ile osób przyjeżdża do tego miejsca tylko po to, żeby spróbować piwa. Chyba niezbyt wiele, mimo że akurat pod względem piwnym, w porównaniu do innych minibrowarów w regionie, tutaj nawet warto.
Miła barmanka polała mi po jednym piwie ze wszystkich dostępnych, po czym zabrałem się za ich wiwisekcję. Lomňan 11° to solidna czeska klasyka. Wyraźne nuty chleba, delikatne masełko, całkiem wyraźna obecność chmielu żateckiego oraz lekka do średniej goryczka, dominująca bardzo umiarkowaną słodycz resztkową. Naprawdę dobry pils, jedyne zastrzeżenie mam do nieco przesadzonego nasycenia (6,5/10). Lomňan 15° to zaskakująco porządny imperialny lager, którego korzenność wraz z ogrzaniem zaczęła budzić trochę fenolowe skojarzenia. Nie szkodzi jednak – dość mocarna słodowość czyni je pożywnym, a masełko oraz wyraźne, trawiaste nuty chmielowe po prostu czeskim. Alkohol w zasadzie nie był wyczuwalny, choć z czasem zaczęła się uwalniać lekka nuta migdałowa. No i goryczka była naprawdę mocna. Całkiem całkiem, szczególnie jak na maibocka (6/10). Lomňan 11° Tmavý Ležák wbrew moim obawom był daleki od przesłodzenia. Więcej, finisz przy oszczędnym nachmieleniu jest i tak rzekłbym wytrawny jak na czeskiego ciemniaka. Poza tym klasyczny – karmel, kandyzowany cukier, kawa zbożowa. Mało skomplikowany, mocno pijalny, dobry (6,5/10).
Browar więc na lekki plus, a wypadł lepiej od większości położonych w górach czesko-śląskich browarów, w jakich byłem. Aż mnie korci kiedyś wypróbować, czy kucharz też się zna na swoim fachu.
Po opuszczeniu Górnej Łomny udaliśmy się z powrotem na magistralę północ-południe, przekroczyliśmy granicę ze Słowacją i pokonawszy niewielki odcinek dojechaliśmy do Czadcy, pierwszego większego miasta w krainie Janosika. Większego jak na skromne, słowackie warunki, wszak 25 tysięcy mieszkańców w jednym miejscu to u naszych południowych sąsiadów już poważna liczba. Ponownie można się zadumać nad naturą czechosłowackiej komuny, która od naszej była zdecydowanie bardziej przaśna, co przejawia się w wyglądzie tego typu miejscowości na południe od nas. No bo wyobraźcie sobie – jeżeli jeszcze nie byliście w tych rejonach – górski, leśny krajobraz, krainę ongiś zasiedloną przez pasterską, wędrowną ludność wołoską, okolicę z górską miejscowością, która się nieco rozrosła, po czym po wojnie dostała w prezencie kilka brzydkich jak tyłek nietoperza zakładów produkcyjnych oraz bloków, których odrapane fasady narzucają myśl, że jeśli owe bloki miałyby własną osobowość i wolną wolę, to niechybnie popełniłyby samobójstwo. To umiłowanie do brzydoty, wstawianej w takie miejsca, zupełnie jakby chciano celowo zepsuć piękne krajobrazy, to jest właśnie cecha dystynktywna wielu miejscowości w tym zakątku Europy.
I w takim oto miejscu, na skraju rozległego placu manewrowego, takiej betonowej minipustyni, naprzeciwko szpetnych fest bloków, zza których wystają zalesione wzgórza, na zapomnianym pustkowiu magistrali północ-południe, mieści się browar Drotar w Czadcy. Browar troche spelunkowaty pod względem wystroju, wyłożony kamiennymi kaflami znanymi z polskich restauracji z lat 90-ych, a dzięki dużej ilości be-em-wic na przylegającym doń parkingu, wręcz narzucający mafijne skojarzenia. Tyle tylko, że był to jedyny zwiedzony browar tego dnia, w którym faktycznie była widoczna (za szybą) instalacja warzelna. Usiedliśmy przy masywnym, drewnianym stole, zamówiliśmy u sympatycznego kelnera zestaw serów (ciepłych dań brakowało w ofercie) i zagryzając bardzo dobrym lazurowym jęliśmy sprawdzać smak piw (ja) oraz Kofoli (Ania).
Na pierwszy ogień poszło piwo smakowe – nie udało mi się dogadać z obsługą co do jego nazwy, ale było to warzywne, metaliczne, wodniste i słodkie paskudztwo, nad którym nie ma się co rozwodzić. Drotár Ležiak 12° walił gumą jak powietrze z dętki rowerowej, poza tym było to lekko mydlane piwo z nikłą goryczką. Bardzo słabe (3/10). Drotár Granat 13° cierpiał na tę samą gów... gumianą wadę, a poza tym było to takie słodkawe, półpełne, delikatnie słodowe nic. Gdyby nie wspomniana wada, nie miałoby w zasadzie kompletnie żadnego charakteru (3/10).
Pośpiesznie opuściliśmy Czadcę, udając się w kierunku Zwardonia. I wiecie, co jest najgorsze w tym wszystkim? Że tego dnia, po nawiedzeniu trzech minibrowarów, najlepszym piwem jakie wypiłem, był koncernowy Paulaner w hotelu w polskich górach. Taki los.