Loading...

Bulgar display of power 2019 – Burgas

„Jeszcze Polska nie zginęła! Na zdrowie!” Teodor, poznany przy barze multitapu w Burgas, na oko 60-letni Ukrainiec z Kijowa, swoim toastem dobitnie mi przypomniał, dlaczego lubię podróżować po Europie wschodniej, a wakacje w zasadzie najchętniej spędzam na Bałkanach. Z jednej strony czynię zadość immanentnemu pragnieniu przekraczania granic geograficznych, które tak pięknie na kartach „Podróży Herodota” scharakteryzował bajkopisarz Kapuściński. Z drugiej strony, ze względu na pokrewieństwo mentalnościowe, czuję się w tych stronach w pewien sposób trochę jak u siebie.

Europa wschodnia ma przy tym jedną wadę bądź – jak kto woli – zaletę. Otóż tak jak na zachodzie kontynentu budynki są ładne, zadbane i jest cała masa zabytkowej tkanki architekturalnej do podziwiania, tak na wschodzie o to jest ciężko. Za to jeśli chodzi o kobiety, to jest dokładnie na odwrót. Pomijając Grecję oraz Gruzję.

Burgas, czwarte co do wielkości miasto Bułgarii i obok Warny jedyny liczący się ośrodek miejski bułgarskiego odcinka wybrzeża Morza Czarnego, to właśnie takie miejsce. W sumie brzydkie, na pewno ciekawe, no i pełne ładnych kobiet. Tak urodziwej sprzedawczyni lodów jak przy Placu Wolności nie spodziewam się już nigdzie ujrzeć. Przy czym Bułgarzy jako naród często wyraźnie się odróżniają od innych Słowian. Nic dziwnego, genetycznie faktycznie się różnią, między innymi z uwagi na fakt, że Protobułgarzy, którzy przywędrowali w to miejsce z Azji środkowej, byli ludem turańskim. Podbiwszy ziemie, wymieszali się z miejscową ludnością, przejęli religię i język, ale genetyczne ślady są w jakimś wymiarze obecne do dziś, wzmocnione o najazdy oraz osadnictwo Awarów, Madziarów, czy Pieczyngów, czyli również ludów turańskich. Podobnie było z pochodzącymi z Azji środkowej Turkami, przy czym zaryzykowałbym stwierdzenie, że ci ostatni po podboju Anatolii genetycznie niemalże bez śladu rozpuścili się w istniejącym, grecko-ormiańsko-asyryjsko-kurdyjskim morzu etnicznym, zaś u Bułgarów zachowała się odrobina więcej przywiezionego bagażu genetycznego.

Bułgarzy na początku swojej bałkańskiej bytności wysyłali swoich chanów na podboje, stworzyli mini-imperium obejmujące większą część półwyspu bałkańskiego, wojowali przez wiele wieków z Bizancjum, ale i przyczynili się do starcia w proch oblegającej Bosfor armii mahometańskiej w roku 718, co opóźniło podbój Bałkanów przez islam o kilka wieków. Równolegle istniała sobie przez kilka wieków na terenie dzisiejszej Rosji Bułgaria Nadwołżańska, turańska, a od początku X wieku również muzułmańska, zasiedlona przez tych Bułgarów, którzy nie przyłączyli się do wędrówki w kierunku Półwyspu Bałkańskiego. Młyny historii przyniosły nadwołżańskim Bułgarom eksterminację z rąk barbarzyńców mongolskich w latach 1230-ych i obecnie mało kto pamięta o tym niegdysiejszym, rozległym państwie położonym na Jedwabnym Szlaku.

Byłoby niesamowitym nadużyciem nawiązywanie do koczowniczej przeszłości Bułgarów bałkańskich, wszak są oni od ponad trzynastu stuleci ludem osiadłym, zaś ich państwo było drugim po krótkotrwałym podmiocie frankijskiego kupca Samona państwem słowiańskim w historii, ale ta wydumana koczownicza natura stanowiłaby bardzo proste wyjaśnienie urody bułgarskich miast. A raczej jej braku.

Do Burgas dostałem się autobusem, który kursuje na trasie ze Słonecznego Brzegu. Przejeżdżając przez mało turystyczne miejscowości Aheloy oraz Kableszkowo, jak na dłoni miałem wszystkie kontrasty tej okolicy. Wybrzeże bułgarskie jest w tym miejscu mocno pofalowane, pokryte wypalonymi słońcem łąkami, polami uprawnymi usłanymi słonecznikiem i pszenicą oraz wystającymi tu i ówdzie skałami, na tle majaczących w oddali gór. Wsie i małe miasteczka są biedne, co widać gołym okiem, obserwując ludzi handlujących płodami ziemi oraz ich klientów, przybywających z głównie zdezelowanych, nieurodziwych domostw. Rzucają się w oczy zupełnie zaniedbane obszary wspólne w tych miejscowościach, czy też duża liczba upadłych biznesów. Rumunia wygląda mniej biednie, przynajmniej jeśli chodzi o Banat, Siedmiogród i wschodnią część Wołoszczyzny.

Po przeciwnej stronie względem miasteczek zamieszkanych przez Bułgarów należy uplasować osiedla deweloperskie, budowane głównie dla inwestorów z zagranicy. Kawalerka na takim osiedlu, szczególnie jeśli jest oddalone od linii brzegowej, jest w zasadzie całkiem tania i potrafi na rynku wtórnym osiągać wartość nawet piętnastu tysięcy euro. Boom budowlany, który zaczął się w Bułgarii jakieś piętnaście lat temu, pozostawił pustkowia usłane takimi odizolowanymi od siebie i od otoczenia osiedlami, które przynajmniej z daleka pod względem wizualnym pozytywnie odróżniają się od przeważnie biednych i zaniedbanych domków miejscowych Bułgarów, zarazem jednak widocznie odcinają się od otoczenia pod każdym względem. Zastanawiam się przeto, co tacy Bułgarzy myślą sobie o zagranicznych turystach inwestujących w ich kraju i częściową odpowiedź na to pytanie uzyskałem tego samego dnia w jedynym multitapie nad bułgarskim wybrzeżem.

Wjazd do Burgas ze wzniesienia, u stóp którego rozciągało się ogromne rozlewisko, które upodobały sobie czaple, ukazał mi przedmieścia pełne brzydkich bloków poprzetykanych bladą, wyblakłą od słońca zielenią. Poodpadane fasady, zardzewiałe balkony. Nie była to Gruzja ani Albania, nie był to nawet jeszcze poziom przedmieść Lwowa, niemniej jednak od razu uderzyła mnie wciąż istniejąca różnica w poziomie mieszkalnictwa między tą częścią Europy a jej resztą.

Wysiadłszy na dworcu głównym, zaraz przy starówce, energicznie wziąłem się za zwiedzanie. Żeby uczynić sprawę szybką, przyjemną i zdrową, pożyczyłem od córki jej różową hulajnogę, rzecz jasna niezmotoryzowaną. Pamiętam, kiedy Ania studiując filologię serbską uczyła się jednocześnie na różnych zajęciach fakultatywnych innych słowiańskich języków. Otóż imć Stojanovski uczył jej macedońskiego, obnosząc się wszędzie różowymi koszulkami i utrzymując, że w Macedonii to bardzo męska rzecz, takie koszulki, po czym uzasadnił swoje twierdzenia zerwaniem kontraktu nauczycielskiego w trakcie trwania roku akademickiego i udaniem się z jakąś wyrwaną na szybko Polką w amorową podróż po Europie, czy jakoś tak. Prawdziwy mężczyzna. No więc, skoro macedoński to dialekt bułgarskiego, a Macedończycy to w istocie Bułgarzy, dla niepoznaki tylko zaopatrzeni w nazwiska kończące się na –ski (mam nadzieję, że nie czyta tego żaden Macedończyk), no to analogicznie obnoszenie się różem przez mężczyznę w Bułgarii jest czymś zupełnie codziennym. Tak sobie to wykoncypowałem.

Oczywiście byłem w błędzie. Żaden mężczyzna nie miał na sobie ani przy sobie niczego różowego, zaś mój środek lokomocji ściągał na siebie oraz na mnie sporo skonfundowanych spojrzeń. Ale z drugiej strony fajnie jest mieć totalnie w nosie mniemanie innych ludzi i zasuwać sobie różowym, napędzanym jedynie siłą nóg bolidem po obcym mieście. Nawet jeśli co jakiś czas słyszy się gwizdy miejscowych dresiarzy. Hulajnoga pride worldwide, biczes!

No ale jaka ona tak naprawdę jest, ta burgaska starówka? Otóż jest niezbyt imponująca. Jej centralna część to ulica Aleksandrowska, szeroki deptak w formie alei flankowanej drzewami, zasłaniającymi mało urodziwe, w większości mocno zaniedbane kamienice ciągnące się wzdłuż jednej jak i drugiej strony. Niektóre z tych kamienic są stare, inne są powojennymi, symplicystycznymi plombami. Co jakiś czas mija się brutalistyczny budynek, jak choćby ratusz, czyli ogromny szarobetonowy kloc z przytłaczającą kolumnadą, który ma petenta najwidoczniej wdeptać w ziemię swoją przysadzistością.

Prospekt (uwielbiam ten niezwykle figuratywny rusycyzm) kończy się ogromnym Placem Trojkata, który jest oszczędnie poprzetykaną zielenią patelnią, wyposażoną za to w sekcję przy pomniku, u którego stóp mieści się pozioma płaskorzeźba z poprzedniego okresu politycznego. Sekcja jest wyposażona w dysze wodne tryskające mgiełką, która ułatwia trawers przez tenże w zamyśle pewnie monumentalny, a w rzeczywistości (a i być może również w zamyśle) przytłaczający plac. Mgiełka ma tę dodatkową wadę bądź zaletę, że tworzy nieco mistyczną otoczkę dla postaci na pomniku Armii Czerwonej. Naokoło można ujrzeć rząd straganów z dzindzibołami i przewijaniec architektoniczny składający się z komunistycznych, betonowych, przytłaczających kloców pokroju Sądu Rejonowego oraz nowoczesnych apartamentowców. Dalsza część prospektu/alei, po północnej stronie placu, jest już nierówna, wyraźnie biedniejsza, ciemniejsza. Można więc powiedzieć, że na tym skończyłem objazd najbardziej reprezentatywnej części Burgas. No cóż.

Udałem się z powrotem w kierunku południowym i zaparkowałem mój krążownik deptaków przy Hugo’s Pizza and Bar, gdzie wstąpiłem na śniadanie. Czyli na pizzę ze śmietaną oraz Stolichno Weiss, bdb miejscowy koncerniak. Usiadłem w ogródku tej nowoczesnej, ładnie urządzonej mini-restauracji i poczyniłem takie obserwacje, że mianowicie pizza była bardzo dobra, a ruch pieszy na ulicy Aleksandrowskiej w czerwcowe, czwartkowe przedpołudnie był spory, ale tłoku nie było. Ładnie tutaj nie jest, w tym Burgas, ale w ładny dzień całkiem przyjemnie. A, i jeszcze potwierdziło się, że tatuaże z wizerunkiem latorośli są na ogół krzywe i kiczowate. No ale siedząca naprzeciwko matka Ludmiłki zapewne uważa inaczej.

Tak więc nadszedł czas na mniej przyjemne części centrum. Podjechałem różowym krążownikiem starówek na plac Cyryla i Metodego, który okazał się być kolejną patelnią, tyle że wyzbytą mgiełkogennych dysz, a za to otoczony brzydką, szaroburą cerkwią, brzydkim postkomunistycznym, szklanym pawilonem i generalnie betonowym brutalizmem poprzeplatanym zaniedbanymi kamienicami. Plac był z oczywistych względów opustoszały, większość ludzi szukała schronienia przed słońcem na malutkim zielonym skwerku przy cerkwi. Jeśli tak wygląda jedna z najbardziej polecanych atrakcji turystycznych w Burgas, to faktycznie lepiej jest się nastawić na widoki ciekawe niźli ładne.

I rzeczywiście – pałacyk mieszczący muzeum etnograficzne to jedna z nielicznych faktycznie ładnych budowli w tym mieście. Poza nim nawet jak już ujrzemy coś w miarę ładnego, to ginie pod naporem otoczenia, jak choćby ormiański kościół, zupełnie przytłoczony przez stojący obok, mało urodziwy wieżowiec. Jest jeszcze bulwar Aleko Bogoridi, ciągnący się wzdłuż niskich kamienic z kafejkami, całkiem urodziwy. Gdzieniegdzie powieszone są donice z kwiatami, a z dysz przy latarniach wydobywa się mgiełka. Fasady domostw są tak samo odrapane jak gdzie indziej, ale w pełnym słońcu jest tutaj dość przyjemnie. U końcu deptaka można znaleźć frapujący pomnik gramofonu, miejsce spotkań tutejszej młodzieży. Ciekawy pomnik z elementami młynu wodnego, znajduje się jednak na tle budowanej kamienicy, więc ponownie ginie pod natłokiem otoczenia.

Pomijając dwa wspomniane deptaki, centrum jest miejscami wręcz przeraźliwie szpetne, usłane rozpadającymi się budynkami i pofalowanymi chodnikami, które chyba mają ułatwiać ewentualnym demonstrantom i kontrdemonstrantom jakiejkolwiek sprawy wyjmowanie z nich płyt w celu ciskania nimi w przeciwnika. Wprawdzie mogą wtedy omyłkowo trafić w jakiś budynek, ale wątpię, żeby po takim zabiegu wyglądał jeszcze gorzej niż wcześniej.

Jest jednak miejsce w Burgas, które mi się naprawdę spodobało. Wybrzeże wraz z nadmorskim parkiem to na dobrą sprawę jedyne pozapiwne miejsce w mieście, do którego warto się wybrać. Sytuacja podobna do Warny. Bardzo duży, zadbany, zielony park ciągnący się wzdłuż wzniesienia nad linią brzegową, był świetnym miejscem oferującym sporo cienia i szerokich alei do zasuwania na różowej hulajnodze. Ludzi było mnogo, co nie dziwi, zważywszy, że poza tym miejscem oraz plażą obok nie ma w Burgas raczej gdzie usiąść, żeby w pełni odpocząć od mało urodziwego otoczenia.

Tymczasem park oferuje kojącą oczy zieleń, ale również niesamowitą przestrzeń. Usytuowanie na wzniesieniu zaraz przy plaży daje widok na bezkres Morza Czarnego wraz z rozsianymi po jego tafli kontenerowcami i tankowcami. Na południu wzgórza ciągną się aż po Sozopol, a daleko za nimi w lekkiej mgle majaczy turecka część Tracji. W kierunku północnym wzrok sięga półwyspu, na którym położony jest Nesebyr. U stóp wzgórza zaś rozciąga się szeroka, piaszczysta plaża. Spocząłem przy murku zaraz przy leciwym kasynie, nieopodal urodziwej blondynki i jej chłopaka. Wpatrzyłem się w morską dal i wsłuchałem się w szum fal, żałując, że na tym etapie wycieczki po Burgas jeszcze nie miałem przy sobie żadnego piwa. Tutaj weszłoby idealnie.

Z braku czasu w końcu zszedłem na plażę i udałem się na długie na ponad 200 metrów, masywne molo. Nie jest może tak urodziwe i ciekawe jak to w Sopocie (bo jest betonowe), ale daje radę. O tej porze dnia poza mną na części właściwej w zasadzie niemalże nikogo nie było, w odróżnieniu od końca mola, gdzie spora grupa nastolatków płci męskiej ćwiczyła się w skokach na główkę w morską toń z pokaźnej wysokości, łamiąc tym samym dobrze widoczny zakaz władz municypalnych.

W obszarze plaży oraz parku mógłbym spędzić spokojnie kilka godzin, ba, być może i cały dzień, tak bardzo mi się tutaj spodobało. I nie chodziło tylko o kontrast z rozczarowującym centrum miasta – pomijając wszystko inne w parku nad plażą jest po prostu fajnie.

Musiałem się jednak śpieszyć, wszak trzeba było o rozsądnej porze wrócić do Słonecznego Brzegu do rodziny, a jeszcze miałem przed sobą dwa craftowe przystanki w Burgas.

Niedaleko ulicy Aleksandrowskiej mieści się jedyny browar restauracyjny w Burgas i jeden z niewielu w całej Bułgarii. Pivovarnata to marka, z kórą już się wstepnie zaznajomiłem w Nesebyrze, toteż wiedziałem już, że ich pils szału nie robi i nie daje wielkich nadziei odnośnie ich pozostałych wyrobów. Pivovarnata to wąski, podłużny lokal z mikrusowym barem oraz oszklonym patio z drewnianą posadzką. Fajnie, choć dane mi było odczuć efekt szklarni. Całość mieści się na parterze nowoczesnego budynku z casino vis a vis. No i reklamuje się wszem i wobec jako browar craftowy. Ceny 6-7zł za małe piwo były w porządku, ale czasu i mocy przerobowych wiele nie miałem, toteż wytypowałem dwa piwa. Weizen był mocno chlebowy, goździkowy, a poza tym smakowo pustawy, będąc jednoczesnie wręcz mącznym od nadmiaru drożdży (4/10). IPA była wręcz nieznośnie drożdżowa, lekko-średnio nachmielona, z nutami owoców i landrynki oraz całkiem mocną, ale i łodygową goryczką. Modelowy przykład tego, jak się tego stylu nie pwinno warzyć (3,5/10). Po takim entree z łatwością zrezygnowałem z pozostałych wyrobów Pivovarnaty.

Browar opuściłem rozczarowany i udałem się dwie przecznice dalej, do jedynego multitapu w mieście, a i chyba na całym bułgarskim wybrzeżu. Papa Beer wynagrodził mi wszystkie nieudane spotkania z bułgarskim craftem, wynagrodził mi Pivovarnatę i burgaską starówkę. A wynagrodził mi wystrojem, piwem i towarzystwem.

Ściśle rzecz ujmując, Papa Beer jest sklepem piwnym. Tyle że sklepem wyposażonym w bar z dziesięcioma rotacyjnymi kranami i dwoma salami z dość nowoczesnym, acz dzięki natłokowi ciemnego drewna klimatycznym wystrojem. Na regałach piętrzą się butelki oraz puszki bułgarskich oraz importowanych craftów, pokroju Pohjali, Amagera czy Nogne O. Nigdzie poza Browariatem nie widziałem tak szerokiego wyboru piw z holenderskiego Uiltje i w rzadko której knajpie poza Browariatem czułem się tak u siebie jak tutaj. W sporej mierze jest to zasługa barmana oraz klienteli. Po jednej stronie siedział Teodor, Ukrainiec, o którym wspomniałem na początku tego wpisu; przyjechał do Bułgarii razem z żoną i żywi dużo ciepłych uczuć do Polski. Często bywa w Pszczynie, gdzie mieszka jego najlepszy przyjaciel, Polak. Po drugiej stronie spoczął długowłosy marynarz w koszulce Marduka, którego imię mi wyleciało z głowy. Pod wieloma względami urzeczywistniał stereotyp marynarza. Jeździ zwyczajowo na dwumiesięczne kontrakty po Morzu Czarnym, między którymi ma miesięczne przerwy. Nie wiem czy to tęsknota za morzem czy za drugim człowiekiem (w domu ma tylko kota) sprawiała, że niesamowicie emanował melancholią, z wzrokiem wlepionym w dal swojej wyobraźni.

A naprzeciwko uwijał się barman, którego imienia też niestety zapomniałem. Młody, na oko 20-letni chłopak, fedruje w tym firmowym lokalu być może najlepszego bułgarskiego craftowca Beer Bastards, marząc o tym, żeby się kiedyś stąd wyrwać („zawód barmana nie ma w Bułgarii renomy”), a w międzyczasie zachwalając klientom w płynnej angielszczyźnie piwa na kranach. Głównie wyroby Beer Bastards, Rhombus, Glarus i innych bułgarskich marek craftowych. Spora część z nich jest warzona poza granicami kraju.

Ale właśnie, dlaczego?

„A wiesz, w Bułgarii otwarcie fizycznego browaru jest rzeczą niemalże niemożliwą. Jest raptem kilka małych browarów, a one mają małe moce przerobowe. Jak ktoś ma kontakty za granicą, to otwiera kontrakt i warzy tam. Pewnie się zdziwiłeś dużej liczbie piw z Uiltje u nas? A widzisz, to dlatego, że warzymy jako Beer Bastards w Holandii. Głównie w Uiltje, trochę w Troost.”

I to się wam opłaca?

„Musi się opłacać, choć marże mamy małe. Ciężko jest przekonać bułgarskiego klienta, żeby wydał na piwo 3-4 razy tyle co na Kamenitzę.”

Taki to pewnie i tak z kranu weźmie Weltenburger Pilsa? Bardzo porządnego zresztą, no ale jest trochę tańszy...

„Taa, tańszy. Wiesz, że uderzyliśmy do nich, jeszcze przed Uiltje? Tak z głupia frant wyofertowaliśmy ich pod kątem warzenia kontraktowego. I wiesz, jaką nam dali ofertę? Cena sklepowa uwarzonego u nich pilsa musiałaby wynosić minimum 11 lewa [23zł – dop. mój].”

Drugi najstarszy browar na świecie, sprzedający własne piwa w niemieckich getrenkach po 80 centów? No to się was chyba chcieli pozbyć, takich zaporowych warunków nie daje się tak, o.

W międzyczasie na ladzie lądowały kolejne piwa Beer Bastards, w wersji lanej jak i butelkowej. Chciałem przetestować browar na miejscu. Dwa piwa nie dały rady. India pale lager o nazwie Basz Majstora okazał się być trochę chlebowy, już dosyć utleniony (landryna), jeszcze z wyczuwalnym chmielowym kopem, niemniej jednak wybrakowany (5/10). Daleko do świeżości miała też Opasen Char IPA, tyle że poza landrynką wyraźne było też owocowe nachmielenie i rasowa goryczka. Sumarycznie ok (6/10). White IPA Basi Kefa to soczyste białe i pomarańczowe cytrusy, intensywność i rześkość, przy stonowanej goryczce. To piwo piłbym litrami (7,5/10). Ale Faster Bastard piłbym litrami jeszcze bardziej. Gładziutkie, intensywnie cytrusowe, subtelnie ciasteczkowe, delikatnie tropikalne. Bardzo intensywne, grejpfrutowe orzeźwienie z mocną, ale miękką, szlachetną goryczką. Super piwo, poziom Me, Myself & IPA z Uiltje (8/10).

No dobra, a powiedz mi, co tutaj sądzicie o Angolach? Bo zdążyłem zauważyć, że u was zachowują się jak u nas, czyli jak...

„A daj spokój. Ostatnio miałem tutaj wycieczkę mieszaną, Serbów i Bośniaków. Ledwo przekroczyli próg, a już zamówili dla wszystkich kolejkę, łącznie ze mną. Popili, pośmiali się, pobawili, zostawili napiwek i poszli. Pełen luz. Ludzie z Bałkanów są po prostu tacy. A Anglicy? Oni już po jednym piwie świrują, wyłazi z nich agresor. Ostatnio po jednym małym jakieś Angielki zaczęły mi się drzeć przy barze, mężczyźni zaczęli się awanturować, nie wiedziałem, jak ich uspokoić. Oni nie potrafią pić i są niesamowicie aroganccy. Ale mają pieniądze, stąd bywają przydatni.”

No dobra. A Niemcy?

„Niemcy... to właściwie to samo, co Anglicy. Bez manier i samokontroli alkoholowej. W zasadzie to nie znam chyba nikogo z Bałkanów, w sensie z żadnego kraju, kto by ich lubił. Ale zostawiają u nas w Bułgarii pieniądze.”

Ale piwowarstwo niemieckie sobie cenią. W zasadzie dokładnie tak jak ja.

Pokrzepiony zrobiłem małe zakupy i udałem się różową hulajnogą na dworzec autobusowy. To był dobry dzień.

W Słonecznym Brzegu sprawdziłem formę dwóch kolejnych, zakupionych w Papa Beer, bułgarskich marek craftowych. Bro Bira nie przyznaje się, gdzie warzy, ale te charakterystyczne, pękate butelki występują przecież tylko w Anglii. Co do konkretnego browaru, to sprawa już nie jest taka oczywista. Nie szkodzi jednak, nie jest to bowiem marka warta większej uwagi. Fat Free Pig (alk. 3,8%) jest ciasteczkowo-maślano-toffikowym, lekko kwiatowym ejlikiem z lekko podkreśloną goryczką i nutką siarki. Cascade wyczuwalny śladowo, Mosaic w zasadzie wcale. Golden ejl do szybkiego wypicia na plaży (5,5/10). Porter Importered Pig (alk. 5%) oferuje trochę czekolady, trochę ciemnych owoców i trochę fugglesowej ziemistości. W smaku z czekolady wyłania się sproszkowane kakao, czego fanem nie jestem. Goryczka podkreślona, słodycz minimalna. Nie jest to złe piwo, ale i niczym nie zachwyca. Jest po prostu średnie (5/10).

Ciekawiej zapowiadał się stacjonarny browar Rhombus, założony w 2012 roku, mający na koncie portfolio o szerokim wachlarzu stylistycznym. Aloha IPA piłem z kranu w Papa Beer – z jednej strony słodkie przejrzałe mandarynki, trochę cytryny i garść ciasteczek. Z drugiej zbyt wytłumiona goryczka i pustawy finisz. Ok (6/10). No ale oni mają w swojej ofercie między innymi dzikusy, na które cieszyłem się bardziej. Dr. Brettish (alk. 6,3%) jest piwem wiśniowym, silnie octowym, porzeczkowym i dzikim. Lekko tostowy słód przebija niemrawo. Piwo jest kwaskowe, cierkość octowa wbija się przełyk, aczkolwiek słodowość daje piwu trochę potrzebnej kontry. Za bardzo octowe, wytrawne piwo, ale wypadło nieźle (6/10). Inaczej niestety Cherry Kriek (alk. 6%). W zapachu odrobinę mniej octowe i bardziej wiśniowe, ale i niestety rozpuszczalnikowe. W smaku konglomerat zmywacza do paznokci, wiśniowych cukierków i syropu na kaszel. Finisz rozpuszcza gardło natłokiem octu, jedyną przyjemną rzeczą jest wiśniowy posmak (2,5/10).

Tym trochę mniej optymistycznym piwnym akcentem zamykam na razie temat Bułgarii na blogu. Do Burgas warto się moim zdaniem wybrać, choć wizytę można spokojnie ograniczyć do parku z plażą oraz Papa Beer. Te dwa punkty są jednak na tyle atrakcyjne, że nie zrozumiałbym, gdyby ktoś je postanowił ominąć, spędzając wczasy w południowej części bułgarskiego wybrzeża. Bułgarski craft dopiero się rozwija i naprawdę dobrych piw trzeba się trochę naszukać, takowe jednak istnieją. Najbardziej solidną marką z wypróbowanych jest Papa Beer, aczkolwiek mając możlwiość chętnie skosztowałbym większej ilości wyrobów Rhombusa, mimo wtopy z Cherry Kriekiem.

Generalnie więc kraj polecam, miasto polecam, a i niektóre piwa też.

Наздраве!
piwne podróże 4251878932817100021

Prześlij komentarz

  1. Bardzo podobnie myślimy o Burgas, zadziwiająco wręcz :)

    https://minerpl.wordpress.com/2019/06/04/koty-i-gigantyczne-mewy/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z małą różnicą żywieniową - do cacy się nie potrafię przekonać ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)