Loading...

Singapur – tropikalny raj? Część 1

Czy jest możliwe zadurzenie się w mieście, w którym spędziło się raptem półtora dnia? I to jeszcze będąc raczej wiejsko usposobioną osobą mojego pokroju? Otóż myślę, że właśnie podczas krótkiego pobytu można się w mieście zadurzyć. Szybka wizyta sprzyja formowaniu pozytywnych odczuć i dostrzeganiu zalet. Wady – o ile nie są widoczne gołym okiem – zazwyczaj wychodzą na jaw dopiero po dłuższej chwili spędzonej w danym miejscu. I tak mimo chwilowego odurzenia Bratysławą czy też Brasovem, pięknymi miastami, do których uwielbiam jeździć, koniec końców idealistyczne spojrzenie musiało ulec lekkiemu urealnieniu w zderzeniu z rzeczywistością. Z Singapurem sprawa się ma trochę inaczej. Sporo widziałem w trakcie mojego krótkiego pobytu w tym państwie-mieście, sporo usłyszałem od ludzi tam mieszkających bądź mających takowych wśród swoich znajomych, sporo samemu wyszperałem w internetach. I nadal, będąc już świadomym wielu wad tego miejsca, uważam je za chyba jedyne miasto, do którego chętnie bym się na jakiś czas przeprowadził, mając taką możliwość. Ze wszystkich miast, które zwiedziłem, Singapur jest bowiem chyba najbardziej ciekawy.

Z czym się głównie kojarzy Singapur osobie, która tam jeszcze nigdy nie zawitała? Myślę, że po pierwsze z bogactwem, a po drugie z zakazami. Ja mam jeszcze kilka innych skojarzeń. Te pojęcia będą się przewijać w niniejszej relacji, całkiem zgrabnie bowiem spajają naturę Singapuru. Poza bogactwem i zakazami oraz związanym z tymi ostatnimi autorytaryzmem, będą to – w zupełnie losowej kolejności – bezpieczeństwo, tropikalny klimat i zieleń, rewelacyjne rozwiązania urbanistyczne, świetne jedzenie, wysokie ceny oraz niskie ceny (sic!), mozaika kultur, atomizacja społeczeństwa, technokracja, klimatyzacja oraz myto.

Z zakazami miałem się w trakcie niespełna dwudniowego pobytu zetknąć osobiście. Podróż do Singapuru samolotem z pewnością jest bardziej komfortowa pod każdym względem, z kolei przejazd autobusem z Malezji to jest jakiś dramat. Wprawdzie sam przejazd z Johor Bahru, malezyjskiego hubu przestępczości, do centrum Singapuru kosztuje ledwie 3,40zł, ale nie dość że trzeba sobie jeszcze w Malezji radzić z naganiaczami, tym bardziej chętnymi do „pomocy”, im mniej człowiek jest nią zainteresowany, to jeszcze sama przeprawa trwa około dwóch godzin. Najpierw wysiadka, kontrola malezyjska, wsiadka do autobusu, wysiadka, kontrola przez służby Singapuru, potem znowu czekanie na autobus i przez cały ten czas obserwowanie traktowania ludzi jak bydło, bardziej nawet przez firmy przewozowe niż celników.

Wracając jednak do zakazów panujących w Singapurze, to na granicy trzeba poddać się pieszo kilku kontrolom. Wiedziałem, że w Singapurze nie wolno żuć gumy na ulicy (zakaz umotywowany wedle jednych przekazów czarnymi plackami po wyplutych gumach, które w takim klimacie nieodwracalnie szpecą asfaltową nawierzchnię; inne źródła mówią o pladze zaklejania fotokomórek gumami do żucia), na granicy z kolei dowiedziałem się, że nie wolno jej w zasadzie nawet żuć w domu – jest ona bowiem towarem objętym całkowitym zakazem importu, od którego wyjątkiem są dostępne na receptę gumy lecznicze. Złamanie tego zakazu naraża nas na karę 10 tysięcy dolarów albo roku więzienia! Nie wolno także wwozić alkoholu, i to niezależnie od ilości. Rezolutnie stwierdziłem, że oddam na kontroli celnej obie wiezione ze sobą puszki malezyjskich foreign stoutów, w celu uniknięcia problemów. Okazało się jednak, że autodenuncjacja problemów nie usuwa. Celniczka po kilku minutach wahania przejęła obie puszki i puściła mnie dalej, kątem ucha usłyszałem jednak jej rozmowę z koleżanką, w której ta ostatnia dziwiła się, że nie dostałem bodajże 700 singapurskich dolarów kary. Oblał mnie w tym momencie zimny pot, ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę po skasowaniu wynajętego auta w Malezji, to płacić gigantyczną karę za absurdalne „przewinienie”.

Lista zakazów objętych konkretnymi sankcjami finansowymi, a nawet karnymi, jest w Singapurze swoją drogą bardzo długa. Nie wolno śmiecić, jeść i pić w transporcie publicznym, przechodzić przez jezdnię w miejsach niedozwolonych (w obrębie 50 metrów od oznakowanego przejścia; kara nawet do tysiąca dolarów albo 3 miesięcy w pierdlu), krytykować rządu, posiadać najmniejszych ilości choćby miękkich narkotyków (za to grozi czapa), karmić gołębi (bdb), śpiewać obscenicznych piosenek w miejscach publicznych, chodzić nago po swoim mieszkaniu na widoku sąsiadów (wówczas dopuszczalne jest obywatelskie zatrzymanie. Serio. Spróbujcie to sobie zwizualizować.), spluwać na ziemię, nie spuszczać wody w kiblu (150 dolców kary dla brudasów), gajować, wnosić alkoholu na teren szpitala (chodzi o samo wnoszenie, nie o picie), grozić komuś gniewem Bożym (!), zostawiać włączonego silnika w stojącym samochodzie, czy logować się w czyjejś prywatnej niezabezpieczonej (!) sieci wi-fi. Za to ostatnie można dostać 10 tysięcy dolarów kary i spędzić do trzech lat w więzieniu. Z jednej strony brzmi to przesadnie, z drugiej przez taką niezabezpieczoną sieć można komuś dziecinnie łatwo ukraść wraże dane bądź wgrać na jego komputer kompromitujące materiały, jestem więc w stanie pojąć logikę legislatury w tym temacie.

Z naszego punktu widzenia te wszystkie zakazy po ich zagregowaniu zakrawają o zamordyzm, zgoda. Cóż to za dzień dla Polaka, w który nie może on przekląć rządu, wysłać sąsiada do piekła, pogardliwie przy tym spluwając na asfalt, po czym pobiec do Żabki przez ulicę w miejscu niedozwolonym, kupionego hot doga zjeść w autobusie, nucąc sobie piosenki Cypisa i dojechawszy do szpitala wnieść flaszkę wódki do pokoju, w którym szwagier po złamaniu nogi przechodzi rekonwalescencję? I ja to wszystko rozumiem.

Ale kiedy dojechaliśmy do naszego taniego hotelu położonego w Geylangu, dzielnicy czerwonych latarń, stwierdziłem, że być może tak właśnie być musi. Oto vis a vis hotelu znajdował się parterowy pawilon, w którym był burdel. Przez otwarte drzwi można było ujrzeć azjatyckie piękności przeglądające ze znudzonym wzrokiem zawartość swoich smartfonów. Po drugiej stronie hotelu z kolei znajdowało się Jamiyah Islamic Centre, ozdobione zielenią i arabskimi szlaczkami. Generalnie zresztą jest to specyfika Geylangu, dzielnicy, w której adult shopy sąsiadują z knajpami halal. Otóż żeby taka mozaika kultur funkcjonowała, ktoś musi po prostu wszystkich trzymać za mordę. Mieszkańcy muszą żyć w przeświadczeniu, że albo się dostosują do tego pluralizmu albo won na tratwę i tyle ich widziano. Jest w tym logika.

I ma z pewnością przełożenie na bezpieczeństwo. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po zjedzeniu piekielnie ostrej, ogromnej zupy nieopodal hotelu, było wyruszenie w wielokilometrowy nocny spacer. Nawet przysznicu sobie w tym momencie odmówiłem, mimo że po całym dniu podróży po tropikach z pewnością roztaczałem wokół siebie aurę cygańskiego taboru. Tak już mam, że kiedy jestem w nowym miejscu, to niezależnie od stanu wyczerpania organizmu oraz pory doby nogi same mnie pchają w dal. Opuściłem więc dzielnicę czerwonych latarń i udałem się na drugą stronę położonego nieopodal stadionu narodowego. Spacerowałem po otwartych, nieodgrodzonych wewnętrznych obejściach stadionu, co chwila oglądając się za siebie, czy mnie zaraz nie zgarną na dołek. Nie byłem pewien, czy chodziłem po miejscach otwartych dla publiki, no ale – pomijając wejścia na trybuny – nie były niczym odgrodzone. Wokoło ani jednej żywej duszy, tylko ja, wnętrze stadionu i pozamykane na noc knajpki, place zabaw i baseny. W Europie cały stadion byłby zamknięty, tutaj jest de facto twarty, bo nikt nawet nie pomyśli o popełnieniu czegoś niedozwolonego. Bo i autorytaryzm Singapuru ma co najmniej jeden świetny skutek – bezpieczeństwo właśnie. Państwo ma jeden z najniższych wskaźnik przestępczości na świecie, nigdzie poza kilku(dziesięcio)tysięcznymi państewkami nie ma tak mało zabójstw w przeliczeniu na liczbę mieszkańców, co tu, zaś naruszenia prawa mają głównie miejsce w postaci oszustw internetowych. I oto nocny spacer poprowadził mnie drogą wzdłuż odgrodzonych i strzeżonych osiedli. Do dzisiaj nie jestem w stanie rozgryźć, co powoduje, że człowiek mieszka na takim osiedlu ze stróżem w tak bezpiecznym miejscu jak Singapur. Podejrzewam, że to kwestia paranoi.

Przeszedłem przez park Gardens By The Bay East i moim oczom ukazało się bogactwo Singapuru w pełnej krasie. Za zatoką Marina Bay miałem przed sobą koło diabelskie Singapore Flyer, drapacze chmur śródmieścia, ogród botaniczny Gardens By The Bay oraz ikoniczny hotel Marina Bay Sands, trzybudynkowy, połączony na samej górze gigantyczną platformą – wszystko jaskrawo oświetlone. Wdychałem głęboko ciepłe, wilgotne, tropikalne powietrze z przeczuciem, że oto znalazłem się w materialistycznym raju w tropikach.

Proza dnia codziennego dała jednak o sobie znać – byłem na względnym odludziu HoReCa-owym, w pięknie utrzymanym parku, jakieś cztery kilometry od hotelu. I zachciało mi się pozbyć zbędnego balastu z pęcherza. Z ręką na ramieniu szukałem po parku przez pół godziny jakichś w miarę gęstych krzaków, zaś po załatwieniu sprawy cały czas nadsłuchiwałem syren policmajstrów. I miałem rację – popełniłem wykroczenie, a Singapur jest naszpikowany kamerami miejskiego monitoringu. Niektóre windy są ponoć nawet wyposażone w detektory smrodu uryny i błyskawicznie potrafią zablokować drzwi, zamykając nieszczęśnika w klatce z jego własnymi szczochami aż do przyjazdu służb porządkowych.

Mnie się jednak udało. Rzecz jasna sam fakt, że tak nagle odczułem potrzebę, nie wziął się znikąd. Otóż przy stadionie działa jeden z wyszynków jednego z wiodących singapurskich craftowców Brewerkz, który zaliczyłem po drodze.

Brewerkz Indoor Stadium jest usytuowany zgodnie z nazwą przy samym Stadionie Narodowym. Dość nowoczesny wystrój, 9 kranów i sympatyczny hinduski barman. Wziąłem dwa zestawy testerów (4x 125 ml po 42 zł), a na koniec dostałem w ramach gratisu dziewiąte piwo w takiej samej pojemności. Co mnie oczarowało? Brewerkz Pilsner. Świeża, rześka słodowość, ziołowo-kwiatowe nachmielenie, szodrze dawkowane na smak i aromat, goryczka umiarkowana do średniej i delikatna piwnica w aromacie w ramach kropki nad „i”. No nie spodziewałem się tutaj takiej pilsowej petardy (7,5/10). Drugą gwiazdą browaru było India Pale Ale. Silne kwiatowe nachmielenie, marmolada morelowa, delikatna nuta owoców sadowych, rześka słodowość. Całkiem tęgie ciało, ale i bez dwóch zdań mocna goryczka. Świetnie wcielone w życie, klasyczne podejście do stylu (7,5/10).

Irish Ale był delikatny. Ciut estrów (czerwone jabłko), odrobina opiekanego zboża, subtelna mokka jak w kawowym Merci, akcent toffi. Dobre, sesyjne piwo (6,5/10). Single Hop Series Vic Secret Pale Ale w aromacie dawał delikatną brzoskwinią, borówką, trochę też oddrożdżowymi owocami oraz słodem. Smak był bardziej żywiczny, rześki, z podkreśloną goryczką. Smaczne (6,5/10). Oatmeal Stout smakował jak owsianka zalana kawą, delikatnie paloną. Oleiście gładkie, stylowe piwo, choć w smaku trochę zamulające (6/10).

Dalej było gorzej. Wheat Beer był nieprzyjemnie cierpki, zdominowany przez fenole. Głównie było czuć goździka, trochę pszenicy, akcent piwniczny też był, za to brakowało wartej wzmianki owocowości (4,5/10). Golden Ale to połączenie toffi, kukurydzy, miodowego popcornu i jabłka. Wodniste, wadliwe, choć jakoś jednak weszło (4/10). X IPA to w zasadzie niezły bałagan. Kwiaty, ale i truskawka, trochę melona w posmaku, aldehyd octowy w tle, nieprzyjemnie łodygowa goryczka. Słodkie, a zarazem cierpkie. Chaotyczne (4/10). Black Raspberry Ale pachniał pestkowo, jak świeży sok z malin. Smak był rozczarowaniem – mało owocowy, nijaki, zamulający (4/10).

Browar jest więc nierówny, i to zupełnie wbrew porzekadłu stanowiącemu, że dobrego piwowara poznaje się po jego pilsie.

Następnego dnia czekało nas ekspresowe zwiedzanie centrum Singapuru na pełnej petardzie. Od razu narzuciła mi się jedna rzecz. Rząd singapurski, pomny zagrożeń, jakie stwarza taka mozaika kulturowa, etniczna i religijna, przeciwdziała jak może tworzeniu się gett, stąd są narzucane określone kwoty etniczne odnośnie mieszkalnictwa – w danym bloku na przykład nie może mieszkać więcej niż określony odsetek danej etni. Całkiem nie da się jednak pewnych rzeczy zlikwidować. I oto są miejsca, gdzie mieszka sporo Hindusów. A oni już tak mają, że rząd singapurski mógłby ich kołem łamać, a oni i tak nie będą mieli u siebie specjalnie czysto. To jednak kulturowo uwarunkowany ewenement, mocno widzoczny w Geylangu, bo poza tym Singapur zrobił na mnie wrażenie bardzo czystego. Co wpływa na zaufanie odnośnie sprzedawców street foodu, ale o tym zaraz napiszę więcej.

Brak pełnego sukcesu w utrzymaniu czystości wśród Hindusów to wbrew pozorom poważna kwestia. Rząd, który narzuca całą gammę zakazów na populację, ale nie jest w stanie ich egzekwować, może w końcu utracić swój autorytet, co szczególnie w przypadku rządów autorytarnych może się dla rządzących źle skończyć. Ale w zasadzie poza Hindusami reszta chyba działa tak, jak rząd sobie to zaplanował. Otóż na przykład w latach 70-ych rząd doszedł do wniosku, że Singapurczycy się zbyt szybko rozmnażają. Wdrożono więc coś na wzór polityki jednego dziecka Chin. Wprawdzie bez ohydy spustoszenia w postaci przymusowych aborcji, ale za to w postaci całej pletory szykan na poziomie finansowym oraz instytucjonalnym wobec krnąbrnych rodziców. Nie opłacało się mieć więcej dzieci niż jedno. I plan się udał. Dzietność spadła do poziomu 0,81 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym, co jest najniższym wskaźnikiem na świecie. Czyli rząd odniósł tak oszałamiający sukces, że aż przedobrzył. Żeby rdzenni Singapurczycy szybko nie wyginęli, potrzebny jest wzrost tego współczynnika o 2,5-3 razy. Tak więc obecnie na mieście i w metrze uśmiechają się do nas państwowe bilbordy z zadowolonymi chińskimi rodzinami z trójką dzieci. Rząd chce odkręcić to, co wtopił i oto nową normalnością ma być już nie jedno dziecko, tylko dwójka, a najlepiej trójka.

Mimo instytucjonalnych oraz finansowych zachęt, które pojawiły się wraz z nową polityką prorodzinną, może to być zadanie karkołomne, i to z trzech powodów. Po pierwsze, trywialna kwestia – łatwiej jest kogoś zniechęcić niż aktywnie zachęcić do czegokolwiek, szczególnie angażującego tyle energii, czasu i finansów, co potomstwo. Drugą kwestią jest struktura ludnościowa Singapuru, podobna do malezyjskiej co do składowych, ale z innymi proporcjami. Tak, jak w Malezji połowa mieszkańców to Malajowie, około 40% Chińczycy, a reszta to Hindusi, tak w Singapurze procent Hindusów jest podobny, ale to Chińczycy stanowiący ponad 70% populacji dominują. A Chińczycy nie są ani muzułmanami jak Malajowie, ani hinduistami bądź muzułmanami jak Hindusi, tylko buddystami, taoistami bądź wprost atoistami (he, he) i stawiają życie doczesne na pierwszym miejscu, co przekłada się na ważenie na szali doraźnych przyjemności oraz trudów zakładania oraz utrzymania rodziny. Filozoficznie są uwarunkowani na materialistyczną modłę. Dodajmy do tego jako trzeci czynnik kolejny sukces rządu, czyli uczynienie z małej wioski rybackiej bez bogactw naturalnych w ekspresowym tempie tropikalnego centrum finansowego z trzecim najwyższym PKB per capita na świecie. W takich okolicznościach przyrody nakłonienie materialistycznych Chińczyków do wzmożonej prokreacji wydaje się być zadaniem karkołomnym.

Dobitnie zresztą widać swoistą, uwarunkowaną materializmem atomizację społeczną chyba najbardziej po ilości ludzi o skośnych oczach, którzy przemieszczają się metrem, a nawet korytarzami na stacjach metra z nosami wściubionymi w ekrany smartfonów. W Europie smartfonizacja społeczeństwa to plaga, która wydaje się do ogarnięcia w porównaniu do Singapuru. Nie uwierzyłbym, że będę tutaj mijał całą masę ludzi w przejściach między peronami, spośród których na oko jedynie 40% nie była przylepiona w trakcie ruchu (!) do ekranu tego urządzenia. A jednak.

Ogółem rzecz biorąc, bogactwo i przepych Singapuru są chyba jego błogosławieństwem i przekleństwem naraz. Rząd musi utrzymywać dobrobyt, żeby legitymizować swój autorytaryzm i utrzymywać ludność w stanie zadowolenia, ale nadmierny dobrobyt nie sprzyja dzietności. W Singapurze miałem wrażenie przebywania w miejscu, w którym jakieś tajemne grono codziennie w pocie czoła deliberuje nad tym, jakby tu jeszcze bardziej umilić życie mieszkańcom. Udaje mu się to zrobić na wszystkich możliwych chyba polach oprócz jednego – mieszkalnictwa. Przeciętne mieszkanie w Singapurze to mikrusowa klitka, co wynika zapewne po części z ograniczonej powierzchni i dużej liczby ludności – wyspa o wymiarach 30km na 50km jest domem dla sześciu milionów ludzi – większej liczby niż wynosi ludność Słowacji. A mieszkanie na bardzo ograniczonej powierzchni znowuż nie sprzyja budowaniu wielodzietnej rodziny.

Nie sprzyja też posiadaniu kuchni, ale to akurat jest częste zjawisko w tej części świata. Większość ludzi stołuje się na mieście. No dobrze, ale czy faktycznie wszystkich na to stać? Otóż owszem, stać. To nie jest tak, że w Singapurze mieszkają sami bogacze, mimo że milionerzy stanowią 17% populacji. Jest jednak też sporo klasy średniej niższego szczebla, a nawet biedoty, która to chociażby z nami przekraczała granicę państwa przy Johor Bahru. I Singapur owszem, jest bardzo drogi. Ale azjatycki street food, który u nas jest coraz bardziej popularny, ale i coraz droższy, faktycznie jest tutaj street foodem – tanim, dostępnym dla każdego. I mega smacznym. A nawet turbo smacznym.

Partyzantka panująca pod tym względem w Malezji czy Tajlandii, gdzie typowy „food truck” to motorynka z przyczepką i jednym palnikiem, plus miednica z mydlinami postawiona na asfalcie, w tak czystym miejscu jak Singapur nie mogła być oczywiście tolerowana przez rząd. Nastąpiło więc skoncentrowanie (ekhem) sprzedawców street foodu, czyli z angielskiego hawkerów, w stu kilkudziesięciu rozsianych po państwie, zadaszonych targach żywnościowych (food courts), ponoć sprawdzanych skrupulatnie pod względem higieny – można w nich więc jeść bez obaw. Ceny są różne, ale rzadko kiedy wykraczają poza widełki 6-20zł za danie. Jak na Singapur – bajecznie tanio. Nawet u nas musielibyśmy przecież zapłacić więcej, przy dużo niższych zarobkach.

Można też oczywiście zjeść w barach ulicznych – nieopodal naszego burdelu, to znaczy hotelu przy burdelu, jedliśmy taką pieczoną kaczkę po 9,5zł za porcję, że klękajcie narody. Ryż smażony z wsadem kosztował z kolei 8zł. W porządku – są to porcje skrojone na miarę drobnej postury Azjaty, więc ja potrzebowałem 1,5-2 porcji, żeby się najeść, ale przy takich cenach nie robi to diametralnej różnicy.

Oczywiście stołując się w restauracjach sensu stricte musimy w Singapurze wydać wielokrotność tej ceny – mijaliśmy na przykład dość drogą miejscówkę, w której w akwariach gnieździły się gigantyczne żywe ropuchy, które można sobie wybrać do przyrządzenia niczym w innych lokalach homara bądź kraba (owsianka z żabą jest jednym z dań typowych dla regionu) – ale biorąc pod uwagę jakość i ceny street foodu, restauracje wydają się być w tym państwie jeno nowobogacką fanaberią.

Zaliczyliśmy dwa razy food court umiejscowiony pod Singapore Flyer, gigantycznym kołem diabelskim, a zatem trochę droższy od pozostałych. I mniejszy. Ale grillowana płaszczka z chili, podana na liściu bananowca (koszt to 15zł) była tego warta – do dzisiaj pamiętam jej smak. Inne skosztowane dania to roasted duck rice (18zł), Hainanese chicken rice (16zł), meat ball soup (16zł) czy duża zupa z won tonami, kluskami i pieczoną wieprzowiną za 16zł. Zaraz po przyjeździe z kolei weszliśmy do małej ale bynajmniej nie obskurnej jadłodajni na obrzeżach Geylangu, pełnej młodych miejscowych. Ogromna zupa z dużą ilością dodatków, których częściowo nie byłem w stanie zidentyfikować i poziomem ostrości paraliżującym przednią część ust, kosztowała 16zł, zaś małe szaszłyczki z doskonale zamarynowaną baraniną i drobiem były po 2,50zł za sztukę.

Można więc przewrotnie stwierdzić, że Singapur to państwo niskich cen.

Tyle na ten moment, ale to jeszcze bynajmniej nie koniec. Za kilka dni opublikuję dalszą część reportażu, a w niej między innymi stare miasto, downtown, ogromny ogród botaniczny, browar w drapaczu chmur, warzony lokalnie Guinness i masa innych rzeczy.
zakazy w Singapurze 2288865747746720941

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)