Loading...

Bulgar display of power 2019 – Słoneczny Brzeg

Dudniące basami, przepastne wnętrza klubu Den Glade Viking wypluły na chodnik dwie na oko szesnastolatki, prawdopodobnie Angielki bądź Szwedki. W stanie zaawansowanej nieważkości przekuśtykały całą szerokość deptaka i osunęły się na ziemię pod ścianą nieczynnej budki z fast-foodem. Jedna usiadła w rozkroku, ukazując to, co w stanie trzeźwym pewnie by jednak zasłoniła i zaczęła coś bełkotać paradującym z gołymi klatkami rówieśnikom płci męskiej, którzy do nich podeszli. Druga wsadziła sobie dwa palce do gardła. Zamiast jednak awaryjnie pozbyć się nadmiaru środków wyskokowych musiała nacisnąć znajdujący się najwyraźniej w pobliżu gardła przycisk „stand-by”, bo niezwłocznie położyła się nieprzytomna na wznak. Na szczęście chwilę później obudziła się o własnych siłach, niemniej jednak – byliśmy mocno zniesmaczeni otoczeniem, przeżywając swoiste odwrócone deja-vu.

Otóż cztery lata wcześniej na rumuńskim wybrzeżu mieliśmy wrażenie, że jesteśmy najbardziej pijanymi ludźmi w całej miejscowości – wszak młodzi Rumuni piją o wiele mniej niż starsze pokolenie. Tutaj wydawało nam się, że jest dokładnie na odwrót i stanowimy wzór trzeźwości. Tło dla porównania nie stanowili jednak miejscowi, których w centrum Słonecznego Brzegu w okolicach sezonu nie ma zbyt wielu. Główny morski kurort Bułgarii przeżywa w miesiące letnie oblężenie turystów skandynawskich, niemieckich oraz szczególnie angielskich – wszak jeden z albiońskich szmatławców reklamował niedawno Słoneczny Brzeg jako najtańszy letni kurort dla młodych Angoli.

Tak już jest jednak od dawna. Kiedy imprezowaliśmy w tym samym miejscu dziesięć lat temu, jakaś blondynka chodziła po centrum ubrana w krótką kieckę i dwie naklejki ledwo co zasłaniające sutki, zaś pewna młoda Szwedka weszła w knajpie na nasz stół i zaczęła się na nim rozbierać. Sprawy potoczyły się w międzyczasie dalej w tym kierunku, przy czym ludzi jest więcej, są jeszcze młodsi i jeszcze bardziej pijani, a w przypadku Angoli nierzadko i naćpani.

Do dzisiaj nie jestem w stanie w pełni pojąć, co się stało w zmotoryzowanej „ciuchci”, autka w kształcie minilokomotywy, które kursuje tutaj z doczepionymi wagonikami między południową częścią Słonecznego Brzegu a Nesebyrem oraz zabawowym centrum. W drodze do epicentrum rozpusty, przy pełnym pędzie (ok. 35 km/h) wypadł z wagoniku jakiś chłop, przekoziołkował kilkanaście razy po asfalcie, po czym wstał, otrzepał się i wzniósł ręce w geście bezradności. Motorniczy po przejechaniu trzydziestu metrów zatrzymał pojazd, popatrzył się w tył, po czym odwrócił się z powrotem w kierunku centrum i pojechał dalej, zostawiając nieszczęśnika własnemu losowi.

Ścisłe centrum Słonecznego Brzegu, zaraz przy parku rozrywki, to nie jest miejsce dla dzieci ani dla starych ludzi. Nie jest to jednak również miejsce dla tych, którzy lubią i doceniają pikanterię w pewnym zakresie, jednak drażni ich zrównanie z ziemią jakichkolwiek granic. Wieczorem ulice tej części miejscowości są pełne alkujących nastolatków płci obojga, chłopaków, którzy w grupach chodzą od klubu do klubu z nagimi (mini)torsami – co jest jakimś wyjątkowym wieśniactwem – straganów ze szmelcem, neonów, podłych strip klubów oraz w większości nie nadających się do niczego tancbud.

Pierwotnie chciałem w końcu, w ramach guilty pleasure, zaliczyć koncert chalgi w klubie Gabana bądź Live Club Folk Vision, ale terminowo mi się nie zgrało (Amelia grała kilka dni wcześniej), tak więc wyruszyliśmy na pub crawl, albo raczej club crawl.

Najlepszym miejscem było pierwsze, do którego trafiliśmy. Lounge Bar Cocoon podaje ponoć najlepsze sushi w mieście. Według Maxima. Nie mam pojęcia, jakie tam dają sushi, nas przywiódł w to miejsce widok dwóch wymieniających się, twerkujących na barze dziewczyn. Knajpa jest otwarta ku ulicy po całej długości, więc zostaliśmy do Cocoona dosłownie przymachani kształtnymi pośladkami – doskonały przykład komunikacji niewerbalnej. I muszę powiedzieć, że już pomijając nasyconą erotyzmem estetykę, to tak jak pole dance w wersji zaawansowanej robi wrażenie samą techniką, tak i twerkowanie jest również ujmujące jako pokaz umiejętności motorycznych. Usiedliśmy przy barze i wychyliliśmy kilka szklanek podłego Shumensko po 8zł, które w takiej scenerii wchodziło jak złoto.

Dalej było już pod górkę. Wejście do Candy Club to wydatek 20zł od osoby, przy czym angielski naganiacz kusi obietnicą getting shitfaced za 10 lewa (ok. 20zł) w ciągu jednej godziny. To mówi wiele o grupie docelowej tych klubów. Wnętrze to ciemna, stęchła piwnica śmierdząca jak pub Popularny na Grodzkiej w Krakowie piętnaście lat temu. W Popularnym jednak przynajmniej nie było płatnej bramki do kibla. Na jednym z barów tańczą dziewczyny, w tym jedna z barmanek, na umiejscowionych w różnych miejscach sali podestach tańczą angielskie wieloryby, a pomiędzy nimi skaczą nachlane angielskie nastolatki płci męskiej bez koszulek. Nasz pobyt w tym miejscu trwał mniej więcej dziesięć minut. Wychyliliśmy 330ml koncernowej Kamenitzy (12zł) i poszliśmy dalej.

Do jeszcze gorszej speluny, mianowicie wzmiankowanego na początku wpisu Den Glade Viking. Dyskoteka jest magnesem dla młodzieży ze Skandynawii oraz Anglii. Wstęp ponownie 20zł, mała Kamenitza też 12zł, wnętrze na piętrze, bardziej przestronne. Widok pijanych w sztok kilkuset osób płci obojga (chopy często tradycyjnie bez koszulek) skaczących oraz wrzeszczących na podestach i między nimi do przeróbki Livin On A Prayer w rytmie umca umca wyzwolił pragnienie kąpieli mózgu. Aż się chciało uciekać z tego miejsca, co było jednak utrudnione. Na posadzce wylądowało w trakcie imprezy tyle słodkiego alkoholu, że z każdym krokiem człowiek miał wrażenie, że odklei mu się podeszwa od buta. Ten potwór nie chce nikogo z siebie wypuścić.

Gwoli ścisłości – dwa powyższe to jedne z najbardziej polecanych klubów Słonecznego Brzegu na przeróżnych blogach zachwalających tutejszą rozrywkę.

Poszliśmy naprzeciwko do The Bubbles, otwartego ku ulicy baro-klubu z barem pośrodku i lasem disco kul pod stropem. Tutaj mniej nastolatków, małe piwo ponownie 12zł, przy czym barman zamiast wydać równowartość 4zł polał nam trzy kieliszki mastiki. I git. Tutaj dla odmiany nie było bulerwsująco – mimo że i tu wycieczki sobie robią skandynawskie prymitywy bez koszulek – ale najzwyczajniej na świecie nudno. Jak jeszcze koleżanka stwierdziła, że wszyscy ludzie w klubie są brzydcy, nie wypadało się z nią nie zgodzić, więc poszliśmy dalej.

Kłopot w tym, że nie było za bardzo gdzie. Nie było nam w smak płacenie ponownie dwóch dyszek za wstęp do klubu, który prawdopodobnie okazałby się straszną kaszaną. Na knajpę irolską z wrzeszczącymi, pijanymi wyspiarzami starszych roczników też nie mieliśmy ochoty, a dostępnych opcji było coraz mniej, szczególnie, że jedyne sensowne miejsce, czyli Cocoon, było już zamknięte. Zaczęliśmy więc z braku laku wchodzić do strip klubów. Największy, czyli Vice City, skutecznie odstraszał przeskalowanym kafarem przy wejściu, więc nawet nie próbowaliśmy. Pierwszy do którego weszliśmy, wyglądał sensownie, natomiast liczba tancerek dorównująca liczbie klientów wzmożyła naszą podejrzliwość, naprędce opuściliśmy więc to miejsce. W kolejnym dziewczyny były pokryte krostami i anorektyczne, widok zasmucający. W jeszcze innym wyglądało jako tako, ale bylibyśmy jedynymi klientami, więc golenie frajerów byłoby wpisane w logikę wieczoru. Ekspresowym tempem, po przekroczeniu podwoji kilku takich lokali w ciągu dziesięciu minut, wylądowaliśmy w końcu w Corner Exotic Clubie.

Dwa obszerne pomieszczenia na piętrze z witrynami w kierunku deptaku, połączone ze sobą pomostem, na którym występują czasami gwiazdki chalgi, bułgarskiej odmiany disco po... znaczy się, lokalnej muzyki tanecznej. W środku na podestach tańczą atrakcyjnie ubrane niewiasty (z naciskiem jednak na ubrane), niestety również tancerze płci brzydkiej, alkohol leje się strumieniami, DJ daje radę zagłuszyć większość rozmów, a zbieranina klientów jest mocno kosmopolityczna. Zapamiętałem stąd Izraelczyka, który obruszył się, kiedy kumpel mu powiedział „Shalom!” (niektórzy się chyba programowo oburzają na absolutnie wszystko), lokalsa, który na wieść że jesteśmy z Polski stwierdził, że nie poznał wcześniej nikogo z Holandii, który by nie ćpał, no i średniej urody niewiastę, której potrzeba zostania nałożnicą owocowała w chyba najbardziej natrętnym spektaklu ocierania się w trakcie tańczenia o stojącą obok, postronną osobę, z jakim się spotkałem. To miejsce na tle pozostałych jeszcze ujdzie w tłoku (którego tutaj nie brakuje), ale generalna zasada jest taka, że centrum miejscowości należy omijać.

Co innego południowe rubieże Słonecznego Brzegu, gdzie między częścią hotelową a plażą rozciągają się urokliwe wydmy. Szczególnie w czasie przedsezonowym, czyli w czerwcu. Nie mogliśmy chyba lepiej trafić. Liczba ludzi umiarkowana ale już na tyle duża, że wszystkie lokale miały otwarte, a życie nocne kwitło. Ceny trochę niższe niż w lipcu, za sprawą czego gros turystów stanowili nie przybysze z zachodu, a Rosjanie, Serbowie, Bułgarzy, Rumuni i Polacy. Kulturowo bez zarzutów, tylko raz mnie zdenerwowała grupka pijanych Węgrów. No i jeszcze rodacy puszczający na pełen regulator Sławomira z JBL-a na ulicy – to jest krindż, który należałoby ograniczyć do bezpośredniej okolicy Władysławowa, być może z użyciem kordonu sanitarnego.

Z kolei co do Rosjan, to osobliwością jest często spotykane wywieszanie flag Matuszki na balkonach, ale tak jak dotychczas nie byłem w stanie podpisać się pod złą prasą, jaką mają rosyjscy turyści, tak ten wyjazd niczego pod tym względem nie zmienił – wszelkie zarzuty musiałbym konfabulować. Plaże w czerwcu były okupowane w natężeniu bardzo komfortowym, a i z racji dominacji Europy Wschodniej widoki może nie były tak fajne jak w Rumunii, ale wciąż wywołujące uśmiech na twarzy. Udało mi się załatwić po okazyjnej cenie noclegi w chyba najlepszym hotelu w tej części miasta, czyli Galeonie. Design hotelu, części wspólne, basen, obsługa – wszystko bez zarzutów. Jeśli jednak nie wynajmujecie na miejscu samochodu, to lepiej sobie załatwcie dobrą i sprawdzoną taksówkę, bo jak podjechał taksiarz załatwiony przez hotel z explicite zamówionymi fotelikami dziecięcymi – jednego brakowało, drugi był na dużo większe dziecko niż 8-miesięcznego smyka – to zwątpiłem. Tyle dobrze, że kultura jazdy w Bułgarii w porównaniu do reszty Bałkanów o dziwo nie jest jeszcze najgorsza.

Bardziej niż tylko przystępne jest w Bułgarii jedzenie. Restauracja hotelowa Galeon Dine & Wine należała do tych droższych (prawo pięciu gwiazdek), ale – bardzo dobra pizza z pieca chlebowego za 20-25zł, fantastyczne małże z czosnkiem w winie, którymi się objadłem dwukrotnie po 26zł, autorska wersja taratora, czyli chłodnika ogórkowo-jogurtowego z koprem, czosnkiem i orzechami, tutaj z dodatkiem mięty, limonki i kokosa, a do picia niemieckie Engele, w tym świetny Hefeweizen – to miało sens. Naprzeciwko w hotelu Nobel mieścił się grill serbski, gdzie dwa razy poszliśmy na pljeskavicę. Z tymi grillami to jest dość osobliwa kwestia – serbskie grille są tutaj dość popularne i jako takowe dobrze oznaczone. Niby dania są trochę podobne, ale do bułgarskich mięsiw dodaje się często czubrycę, za którą ja osobiście nie przepadam, a która jest na tyle wyrazista, że sporo ludzi woli jednak serbskie podejście do rusztu. Ten konkrenty grill mogę polecić również jako jedno z niewielu autentycznie bałkańskich miejsc w Słonecznym Brzegu. Obsługa serbska, muzyka na żywo z zawodzeniem i piszczałkami remuvuje kebaba na dzień dobry, barania pleskawica jest bardzo dobra, a szaszłyk z kurczaka jeszcze lepszy.

Polecić mogę też restaurację The Step (kamienny piec na pizzę, fajne zielone patio z dala od zgiełku, no i za 28zł dostaje się dużą porcję fantastycznych małży), lokal Bulgari na parterze hotelu Karolina (dla siebie wybrałem sacz, czyli patelnię z grilowanymi mięsami i warzywami, bułgarską specjalność; bardzo dobry dają tutaj też tarator i sirene po szopsku, czyli biały ser z jajkiem i warzywami na ciepło; obsługa bardzo miła), czy restaurację Memory (swojska atmosfera bałkańskiej knajpy przydrożnej łącznie z tanią zieloną wykładziną w ogródku i disco kulą w środku, do tego wszechobecny zapach kiszonego ogórka z koprem, miła obsługa i świetne jedzenie – mięsa i zupy, wszystko było dobre). Omijałbym z kolei Pirates Bistro oraz BBQ Rainbow, gdzie mięso było suche, a tarator zbyt kwaśny.

Zjeść można oczywiście również – nieco drożej – na plaży. Wybrzeże na wysokości Galeona jest optymalne, bo przejście kładką po wydmach jest przyjemne, ludzi nie ma w nadmiarze, a widoki są ładne. W Kiko Beach Bar bardzo ładne kelnerki podają w rytmie fajnej elektroniki kawałki pizzy czy naleśniki, które same w sobie nie stanowią asumptu do kulinarnych uniesień, ale jak na jedzenie plażowe bezproblemowo dają radę. Przy lokalu znajduje się kilka kanap, na nich jednak nie wolno siadać, są bowiem stale zarezerwowane dla właściciela, jego rodziny oraz przyjaciół. Jak nam objaśniła kelnerka, „they sit there all day”. Nie do końca zrozumiałe, no ale to są mafijne Bałkany.

Mafijnymi stosunkami da się zapewne również wyjaśnić fenomen ogromnego hotelu wybudowanego po plażowej stronie wydm, de facto na samej plaży. Sądzę zresztą, że i reszta hoteli jest w posiadaniu jakichś syndykatów. Stojące przed tymi droższymi Porsche Panamery i inne luksusowe auta mają chyba podnosić prestiż miejscówek. Jako że stoją po to, żeby stać, z czasem obrastają pokaźną warstwą kurzu, co ma efekt komiczny, o który właścicielom chyba nie do końca chodzi.

Przy plaży znajduje się ciąg czterech beach barów/night clubów, które są warte większej uwagi. Idąc od strony północnej pierwszym jest The One, otwierany tylko na nocne imprezy. Następnym jest La Cubanita Beach Club, w którym nocą odbywają się dyskoteki, za dnia natomiast można sobie pochillować na rozrzuconych na piasku siedziskach, sączyć piwo, posłuchać niezgorsza wywijającą DJ-kę i pooglądać tancerki. Zaś wieczorem zachód słońca nasyca scenerię takimi barwami, że mi się to skojarzyło z Miami. No ale ja jestem niedojrzały.

Cacao Beach Club zaraz obok jest utrzymany w kolorystyce czarnej i ma swoją odsłonę dzienną, jak i nocną. Przechodząc około północy obok, starając się coś dostrzec przez rozstawione o tej porze od strony plaży parawany, dostrzegłem, że gros klienteli było płci męskiej i – wnioskując po rozmowach – pochodzenia angielskiego. Jeśli tak faktycznie tam jest, to nocą chyba niezbyt warto tam zawitać.

Warto z kolei zdecydowanie skorzystać z uroków Bedroom Beach, na chwilę obecną obok Discoteca Tineretului w rumuńskim Costinesti chyba najfajniejszego tancklubu, w jakim byłem. Wystający od strony lądu zza wydm bielutki, obszerny obiekt za dnia jest takim beach barem, w którym pewnie przesiadywalibyśmy z Anią cały dzień, gdybyśmy nie mieli dwójki dzieciaków na głowie. Otwarty dach, wszechobecna biel, palmy w donicach, infinity pool ze słodką wodą pośrodku, w którym pływa sobie ogromny dmuchany jednorożec i masa dwuosobowych, białych łóżek ze skórzaną tapicerką. Z głośników gustowny house, wśród klienteli sporo lasek pindrzących się do selfie i stereotypowych bałkańskich karków z tatuażami pokroju „sloboda ili smrt” (ci ostatni ze szczególnym upodobaniem do wspomnianego jednorożca). Małe piwo za 12zł w takim miejscu to nie jest dramat, jedzenie ponoć mają wyśmienite, tego jednak nie wypróbowaliśmy. Kawa była w każdym razie lepsza niż u nas w hotelu. Wynajem podwójnego łóżka do chillowania na cały dzień to w czerwcu koszt 80zł, przy czym zestaw dwa leżaki plus parasol na piasku kosztuje 60zł. Wybór byłby oczywisty. Miejsce jak z teledysków, super.

Nocą z kolei zasuwany jest dach oraz ściany konstrukcji, na basen wyjeżdża scena, przed wejściem instalowana jest plątanina łysych karków patrzących w tak przerysowany sposób spode łba, jakby im pół godziny wcześniej mamusie suszyły głowę, że czas już w końcu wydorośleć, no i w środku jest impreza. Wstęp przed sezonem to 20zł (w sezonie trzeba sobie to pomnożyć x2, x3, a w przypadku niektórych imprez nawet x4), piwo w środku tak jak za dnia 12zł za małą butelkę. Po wejściu na salę i otrzymaniu shota słodkiego Glenfiddicha, zostaliśmy zaprowadzeni przez śliczną jak z obrazka kelnerkę do małego wysokiego stolika (bez rezerwacji dostępne są jedynie miejsca stojące), gdzie czekała na nas butelka wspomnianej łychy, sponsora tej imprezy. DJ-e zapodawali naprawdę tłuste electro, oprawa świetlna była profesjonalna, a tancerki z Rumunii skupiały na sobie uwagę urodą oraz ruchami. Wschodnioeuropejskie towarzystwo odstawiło się w większości na bogato, tak więc stwierdziliśmy, że chyba jeszcze nigdy nie byliśmy w miejscu, w którym naraz byłoby tak wiele pięknych kobiet. Co prawda z pewnych poszlak wnioskuję, że przynajmniej część z nich to prostytutki (dwie zostały swoją drogą przywiezione przez wyjątkowego oblecha o aparycji ultra stereotypowego alfonsa, który czekał na nie przed hotelem, w którym jedliśmy kolację, obserwując otoczenie) bądź gold diggerki, no ale cóż. Wszystko w atmosferze pełnej kultury ze średnią wieku wyraźnie powyżej 20tki, nieliczne przypadki przeholowania z napojami wyskokowymi i stania się uciążliwym dla pozostałych gości były szybko pacyfikowane i wynoszone przez ochronę. Impreza była rewelacyjna, już dawno się tak dobrze nie bawiłem w klubie.

Na internetach można przeczytać trzy rodzaje krytycznych uwag wobec tego klubu. Raz, że drogo (w rzeczywistości koszty były identyczne jak w paździerzowych klubach dla rzygających nastolatków w centrum). Dwa, że imprezy nie są taneczne, większość ludzi chodzi tam po to, żeby się pokazać (prawda, parkietu jako takiego nie było, pozostało więc pląsanie między stolikami; co do kobiet, to bardzo mi było miło, że przyszły się pokazać od jak najładniejszej strony). Oraz trzy, że klub należy do mafii (a który klub tego typu w Europie wschodniej nie należy?). Jak już napisałem – jest to jedna z najfajniejszych imprezowni, jakie nawiedziłem. Wkurzający był jedynie zwyczaj zatrzymywania sobie reszty przez barmanów w charakterze napiwku, co z uwagi na tłok przy barach uchodziło im bezkarnie. Mogli sobie tym sposobem odbijać kompleksy, w oficjalnych strojach wyglądali bowiem jak piekarze z hip hopowym krokiem w gaciach.

No dobrze – skoro już ustaliliśmy, dokąd i w jakim okresie się najlepiej wybrać do Słonecznego Brzegu, pozostaje jeszcze kwestia piwa. I tutaj trzeba zaznaczyć, że nie jest źle, a przynajmniej dużo lepiej niż siedem lat temu. W samym Słonecznym Brzegu żadnej miejscówki craftowej wprawdzie nie znalazłem, ale koncern AB InBev (czyli ten trochę lepszy) konsekwentnie od wielu lat wzmacnia swoją pozycję na Bałkanach, co w tym wypadku oznacza bardzo dobrą dostępność Leffe Bruin i Blonde w segmencie HoReCa. Co prawda z butelki, no ale zawsze to coś, a i cena nie jest wygórowana – tych klasycznych belgów można się napić w wielu restauracjach. Poza tym zauważyłem wzmożoną podaż Hoegaardena, Paulanerów (w tym Münchner Hell w świeżutkiej formie), Guinness i Murphys. W przyhotelowym monopolowym można było się sensownie zaopatrzyć przed wyjściem na plażę, a i warto chodzić po małych sklepikach, bo w niektórych można znaleźć asortyment częściowo odbiegający od oferty konkurencji. No i na dzień po można w takowych czasami zakupić świeżo wyciskany sok z pomarańczy po niewygórowanej cenie (około 15zł za litr).


Warta wzmianki jest faux-craftowa seria koncernowego browaru Stolichno. Częstym wyborem było Stolichno Weiss – mega bananowe, trochę biszkoptowe, goździkowe w sposób subtelny, dla przełamania. Chłeptałem, aż mi się uszy trzęsły (7,5/10). Stolichno Bock to lekko czekoladowy (szczególnie w finiszu), karmelowy koźlak z delikatną nutką orzechową i sugestią suszonych owoców. Sporo jest tutaj melanoidyn dobrze przegryzionych z czekoladą. Dość konkretne, ale nie zamula. Bardzo dobry bock (7/10). Stolichno Amber Lager jest tostowy, karmelowy, z delikatną zieloną nutką chmielu Cascade, akcentem suszonych owoców i umiarkowaną goryczką. Zaskakująco dobre (6,5/10). Stolichno Pale Ale (nachmielone Citrą i Mają) jest ciekawe pod względem aromatu. Dominują skojarzenia z rozmarynem, melisą i tymiankiem, wreszcie z ziołowym olejkiem eterycznym do saun. Smakowo jest mniej ciekawe, bardziej słodowe, wygładzone, nudne, nawet goryczki jest mało, znalazła się tu za to zagadkowa fenolowa nutka. Stołowo jako tako (4,5/10).

Niewarta wzmianki jest faux-craftowa seria korpo-konkurencji z miasta Szumen. Shumensko Czeski Stil to owocowo-estrowe, lekko metaliczne, lekko słodowe, homeopatycznie chmielowe, mega słabe coś, co Czechów na oczy nie widziało (2,5/10). Shumensko Belgiski Stil to w trzech słowach morela, goździk i gwoździk. Wodniste, miałkie, ale lepsze od „czeskiego” (3/10).

Jest jeszcze Zagorka, której IPA toczy choroba małej wyrazistości, łącznie z goryczką. Sama kompozycja – cytrusy, kwiaty i owoce – jest całkiem przyjemna (4,5/10). Z pewnością o wiele bardziej od chociażby Gajdy Premium, miejscowego ojrolagera, pozującego na piwo regionalne – landrynowe, lekko słodowe, lekko gorzkie, bez substancji, na wzór innych tego typu piw (2,5/10).

Co do typowych bułgarskich korpolagerów, dostępnych rzecz jasna na wyciągnięcie ręki, najlepiej jest odgrodzić je zasłoną milczenia. Napomknę tylko, że Zagorka Specjalno jest faktycznie chyba najbardziej znośnym z nich wszystkich.

Całkiem ciekawą ofertę piwną mają niektóre markety. Położony przy głównej magistrali AB Market chociażby ma w asortymencie kilka obskurnych craftów z Czech oraz Litwy. Ten sklep jednak to jest cenowa parodia – droższy chyba niż wszystkie inne sklepy w miejscowości, łącznie z tymi najmniejszymi. W T Markecie, czyli dawnym Penny Markcie przy rondzie, od którego odchodzi droga na Nesebyr, warto się zaopatrzyć w oliwki (pani nie chciała mi sprzedać pół kilo ostrych dopóki nie skosztowałem i nie widziała na własne oczy, że poziom kapsaicyny był dla mnie odpowiedni), sałatki oraz stosunkowo tanie puszki Stolichno Weiss (4,5zł) i Paulaner Hell (5,5zł), jak również dwie podstawowe odmiany Leffe w butelkach (6,5zł). To jest być może najtańszy sklep w miejscowości, a i tak chociażby jedzenie dla dzieci jest droższe niż w Polsce.

Najciekawszy asortyment piwny ma market Janet u wjeździe do miejscowości. Jest to w istocie magazyn z metalowymi regałami sprzedający żywność oraz inne produkty pierwszej potrzeby w detalu. Od polskich makaronów przez ruskie konserwy po przebogatą ofertę wędlin – wybór jest wręcz niesamowity. I tutaj lifehack: wykwintne wędliny potrafią być w Bułgarii szokująco tanie. Chodzi mi o te mięsa, które są cięte na foremne plastry o równym kształcie i układane na plastikowych tackach oraz sprzedawane po 50-120zł za kilo. No i prawdopodobnie proces pakowania tych pochodzących zwykle z Włoch, Hiszpanii, Francji oraz Niemiec wędlin ma miejsce w Bułgarii. Z czego to wnioskuję? Otóż jak się tnie takie salami milano czy inne chorizo na plastry, to w końcu ono się zwęża i z reszty już się nie da zrobić plastrów o takim samym kształcie. A co dopiero kiedy się tnie suszoną szynkę – czy to crudo czy serrano czy też jakąś wędzoną z Bawarii bądź Tyrolu. No i te niespełniające kształtowych standardów resztki tnie się tutaj do końca, nie układa się ich, tylko tworzy kluchy bez ładu i składu, zgrzewa i sprzedaje po 20zł za kilo. Jasne – to nie robi wysublimowanego wrażenia jeśli chodzi o wygląd, ale przecież to są dokładnie te same wędliny – można je sobie porwać na kawałki, a nawet odrolować i sciągać z tej kluchy plastry. W ten sposób robiliśmy sobie na przykład krezusowe jajecznice z prosciutto crudo albo pakowaliśmy niebotyczne ilości sześć razy tańszej niż u nas bresaoli (suszona wędlina wołowa) na bułgarskie bułki.

I po prawdzie taką dietę śniadaniową polecam na miejscu – pomidor, ogórek, papryka (warzywa dostają większą dawkę słońca, ergo są smaczniejsze niż u nas), ajran, dolmy, oliwki marynowane na wszelkie możliwe sposoby, świeże ostre papryczki oraz ścinki z wykwintnych wędlin. Te ostatnie dotaniecie również we mniejszych marketach, a nawet w niektórych małych spożywczakach.

Wracając jednak do Janet, największego sklepu w miejscowości – tutaj sekcja piwna w całości jest schłodzona, co ma spore znaczenie w tak ciepłym klimacie. Dostaniecie tam całą gammę piw z irlandzkiego Carlow (polecam pysznego dry stouta Leann Folainn), kilka Weihenstephanerów (w tym Vitusa), coś ze Sierry Nevady, sporo Fullersów, dużo różnych belgów i niemców. Jak na wakacyjne miejsce, to jest naprawdę w porządku. Ceny są trochę niższe niż u nas, za Fullersa zapłacicie tyle, co za przeciętny polski craft w sklepie specjalistycznym. A Fullers to solidna marka i powtarzalne piwa.

A co jeśli najdzie was ochota na miejscowy craft? W samym Słonecznym Brzegu pod tym względem jest kiepsko. Polecam jednak skrobnąć do Dymitra, współwłaściciela sklepu z piwem The Beers w pobliskim Burgas. Akurat tak się złożyło, że w kilka dni po naszym przyjeździe miał kurs do Warny, więc przesłał mi wcześniej zdjęcia asortymentu sklepu, ja dokonałem wyboru i odebrałem dostawę za darmo w hotelu. Dymitr podjechał leciwym kombiakiem zapakowanym po dach kegami z czeskim Koutem – dwunastką oraz desitką. The Beers jest oficjalnym dystrybutorem Kouta w Bułgarii, a dystrybucja, jak wnioskuję, ma miejsce po partyzancku. Tak się krzewi kulturę piwną. Obalone na plaży flaszki z obydwoma Koutami wprawdzie obnażyły kiepskawą, zbyt maślaną (szczególnie desitka) formę tego niedgysiejszego producenta najlepszych czeskich pilsów, ale i tak chylę czoła za inicjatywę. No i cenę, bo 30zł za cztery litry czeskiego pilsa to naprawdę niewygórowana suma.

Przyjrzyjmy się bułgarskim craftom, które w ten sposób poznałem. Szczególnie, że craft bułgarski pozostaje w sporej mierze nieodkryty, na necie jest bardzo mało ocen. O mały włos nie poznałbym jednak kilku z nich – Dymitr przywiózł mi je bowiem w trakcie istnego oberwania chmury, które w mig przemieniło główne arterie oraz boczne uliczki miejscowości w rzeki z wodą sięgającą połowy samochodowych kół – jak widać, nie jest to tutaj częste zjawisko, skoro odpływy nie radzą sobie z taką ilością wody. Nie radzą sobie z wilgocią również hotelowe posadzki, wskutek czego o mało co nie wywinąłem orła razem z reklamówkami pełnymi płynnego dobra.

Na pierwszy ogień poszedł craftowiec Trima i Drama. CH IPA to kwiatowe i ziemiste piwo, lekko owocowe od chmieli, z podwyższoną słodyczą resztkową i mocną goryczką. Mimo lekkiego pieczenia od lupuliny jest ok (6/10). W porządku jest też Mashing Pumpkins, szczególnie jak na piwo dyniowe. Bukiet to moszcz jabłkowy z cynamonem i goździkami, co trochę kojarzy się z ponczem. Ciało lekkie do średniego, słodycz absolutnie minimalna. Goryczka zresztą też. Spoko się to pije (6/10). Yanka Gozel to wyjątkowo mało wyraziste gose – bardzo wodniste, lekko kwaskowe, trochę limonki. Nudne (4,5/10). Jedynym piwem wartym powtórki było o dziwo Smoking Hot. Szynkowa wędzonka w połączeniu z ciasteczkami z karmelem, to czego w smaku dochodzi trochę słodyczy resztkowej oraz umiarkowane, akuratnie odmierzone pieczenie chili. Na ogół nie lubię kapsaicyny w piwie, ale tutaj kompozycja w pełni mnie przekonała (7/10).

Całościowo ciekawiej prezentuje się burgaski kontraktowiec Metalhead, warzący w Holandii, w browarze Oproer w Utrechcie. Hop Suey Rye IPA (ekstr. 14,7%, alk. 6,5%) to kombinacja żywicy i grejpfruta, silnej goryczki, no i spodziewanej pikantności oraz oleistości od żyta. Dobre piwko (6,5/10). Porter czekoladowo-kokosowy o nazwie Metalingus (ekstr. 14,3%, alk. 6,2%) to mocny kokos, trochę czekolady z orzechami i dodatkowo trochę kawy z syropem kokosowym. Przy średniej pełni kokos dominuje od początku do końca i wychodzi to bardzo dobrze (7/10). Najlepszym piwem z tego rzutu była jednak klasyczna ipka o nazwie Space Lord (ekstr. 12%, alk. 5,5%). Lekko wytrawne piwo o czystym profilu, aromatyczne, mocno cytrusowe, z nutami kwiatu bzu. Bez udziwnień i w punkt (7/10). Sweet Stout Of Mine to RIS w wersji cukierniczej vel pastry, więc trzeba się przygotować na specyficzne doznania. Czuć creme brulee, budyń czekoladowy, toffi, wanilię. Gęstawe, słodkie piwo, z pewnością nie najgorsze biorąc pod uwagę (pod)styl (6,5/10). Przechodzimy do wersji Jack Daniels BA (ekstr. 23,3%, alk. 10,5%). No i leżak mi jednak mniej smakował. Czyli średnio. Toffi, czekolada z creme brulee, melasa, ciut wanilii i kokosa. Mniej budyniowe od podstawki.  Do tego trochę zadziorności od beczki, sprawiającej, że nie jest to jednak ulepek – piwo ma bowiem trochę alkoholowy oraz trochę taninowy sznyt. Profil mi jednak nie odpowiada, zaś o głębi też w zasadzie nie ma co mówić (5,5/10).

Tyle bułgarskiego craftu na dziś, ale o wyjeździe czekają na publikację jeszcze dwa (krótsze) wpisy, gdzie będzie go dużo więcej. Generalnie rzecz biorąc, dominują kontraktowcy, jako że droga przez urzędniczą mękę w przypadku decyzji o wybudowaniu browaru jest dla bułgarskich craftowców zbyt mozolna i niepewna, żeby się jej podejmować. Jako że stacjonarnych browarów jest dosłownie garść, spora część bułgarskiego craftu jest warzona zagranicą. Co w tym wszystkim najciekawsze, nie jest to bliska zagranica – a klasowe browary stacjonarne można znaleźć chociażby w sąsiedniej Rumunii bądź Serbii – tylko Holandia. Miałem na ten temat dłuższą rozmowę z pracownikiem wiodącego bułgarskiego craftowca, ale o tym przeczytacie we wpisie o Burgas.

W jaki sposób można podsumować Słoneczny Brzeg? Warto się tutaj wybrać na wakacje. Jak na lokalizację nadmorską jest jeszcze stosunkowo tanio, dla osób z dziećmi kto wie, czy na obecną chwilę nie najtaniej. Czyli mimo wszystko trochę drożej niż w interiorze Polski. Jedzenie jest miejscami bardzo dobre, piwo dostępne w sklepach daje radę, plaża jest bardzo fajna, a morze ciepłe. Jak się wie, gdzie robić zakupy, to można i przyoszczędzić. Minusem jest brak czysto lokalnego kolorytu, bo de facto cała miejscowość składa się z hoteli i jest zasiedlona przez przyjezdnych, spośród których Bułgarzy stanowią jedynie małą część. Owszem, są i miejsca autentyczne, chociażby mała Skara (grill) naprzeciwko hotelu Esperanto, w której w okienku można zamówić na sztuki tanie mięsiwa z grilla i siedzieć między miejscowymi Bułgarami w wieku średnim, którzy tutaj przychodzą na szamę. Szkoda, że tradycyjna, tania Stara Skara, restauracja zaraz obok tego okienka, niedawno splajtowała. Autentyzmem, takim słowiańskim, bałkańskim, tchną też niedokończone budynki tu i ówdzie, jak również takie budowle, które powinny się znaleźć w panteonie najbardziej szkaradnych chałup stworzonych ludzką ręką. No ale nam niekoniecznie o taki rodzaj autentyzmu chodzi.

Trzeba uważać na lichwiarzy w niektórych kantorach – jeśli kurs jest korzystniejszy niż oficjalny, warto w środku sprawdzić, czy nie mieści się z boku druga tablica walutowa – zwykle na tej wewnętrznej kurs jest o całe 10% gorszy niż na tej zewnętrznej, a kasjer wymienia po tej z wewnętrznej. Trzeba też uważać na kiepskiej jakości (ale tanią) kawę w automatach, czasami na bardzo natrętne Cyganki sprzedające owoce na ulicy, być może trzeba uważać na niektóre zwierzęta (lisy są tutaj na tyle oswojone, że do młodych można podchodzić na 3 metry odległości), no i na niektórych turystów. Pod koniec naszego pobytu, a więc już w trakcie głównego sezonu, popis dawali Angole, którzy dojechali do naszego hotelu. Pijane wrzaski po własnych konkubinach, pełne złości kopanie hotelowych dmuchańców na basenie i generalne nabuzowanie to nie jest w przypadku turystów z Albionu nic dziwnego. Córka poznała na miejscu koleżankę z Belgii, z którą spędzała większość czasu na basenie. Jej bardzo sympatyczni dziadkowie (swoją drogą dorobili się siedmiorga dzieci i jak na razie pięciorga wnucząt), widząc jeden z takich angielskich spektakli, wymienili ze mną wymowne spojrzenia, dodając wypowiedziane z pogardą w głosie słowo „English.”

I to się nazywa porozumienie kulturowe.

Do porozumienia trudniej z kolei było dojść, kiedy na pytanie po polsku o toaletę usłyszałem od portierki po rosyjsku, że ona nie gada po bułgarsku. A działo się to w hotelu o nazwie Esperanto.

Bywa i tak.


cz. II: Bulgar display of power 2019 – Nesebyr
cz. III: Bulgar display of power 2019 – Burgas
Słoneczny Brzeg 210333249831076779

Prześlij komentarz

  1. Bardzo ciekawy wpis, dziękuję! A jednocześnie tak bardzo się cieszę, że wylądowaliśmy na samym początku sezonu (pierwsza połowa czerwca) w Primorsku (za sprawą Docenta). Z Twojego opisu wynika, że tak jak te miejsca znajdują się po przeciwnych stronach Burgas, gdzie lądowaliśmy - tak samo są swoim zaprzeczeniem pod względem "imprezowości". Nasze Emeryten Party to było niebo... w Słonecznym Brzegu byłoby dla nas niewątpliwie piekło. A z piw (oczywiście poza Burgas) nas ratowała "Zagorka Retro" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, skoro w Primorsku jest aż tak spokojnie, to mogę zakładać, że się tam z kolei wybiorę dopiero za 15-20 lat ;) Z tego samego powodu ad acta odłożyłem na chwilę obecną wypady do Chorwacji ;) Zagorki Retro z kolei chyba nigdzie nie widziałem. No ale prawdę mówiąc, nie szukałem zbytnio nowości pośród miejscowych koncerniaków.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)