Jopen x27
https://thebeervault.blogspot.com/2019/10/jopen-x27.html
Jopen zawsze był dla mnie marką wymykającą się jednoznacznej ocenie. Jeden z wiodących holenderskich craftowców, niesamowicie produktywny, trzaskający piwo po piwie, obojętnie czy w stylu tradycyjnym, nowofalowym, czy też w wersji barrel aged. Potrafiący wyrwać z butów, ale i srogo rozczarować. Na pewno nie można narzekać, że Holendrom brakuje pomysłów. Właściwie to są na tyle kreatywni, że ten wpis powstawał przez dwa i pół roku. Za każdym razem jak już chciałem go publikować, wpadała mi w ręce nowa dostawa. I potem jeszcze raz. I jeszcze raz. W ten sposób jednak za to wpis stał się poniekąd chronologicznym zapisem rozwoju tego browaru, a także podsumowaniem ostatnich dwóch lat jego działalności.
Adriaan Wit (alk. 5%) to nie jest konwencjonalny wit, jeno gruitowy. Toteż i kolendry nie wyczułem, a za to piwo przypomniało mi pewne domowe jasne gruity, które kiedyś miałem okazję degustować. Są zioła, jest sporo cytrusów, prym natomiast wiedzie częściowo sfermentowane białe grono, za sprawą czego ten wit sumarycznie pachnie pokrewnie białemu winu. Jako że przy okazji jest mocno musujący, lekko kwaskowy i niemalże wyzbyty goryczki, a i sfermentowane jabłka można wyczuć, to po przełknięciu powstaje wrażenie wypicia szampana zmieszanego z cydrem. Ciekawe podejście do sprawy. Mi smakowało. (6,5/10)
RPA vel Rye Pale Ale (alk. 5,5%) jest o tyle ciekawym piwem, że żytnią pikantność czuć już przez nos. Łączy się z żywicą, a całość łagodzą soczyste nuty cytrusowe oraz herbaciane, przy czym te ostatnie przypominają rooibos z delikatnym dodatkiem mięty. W smaku jest trochę oleiście, w dalszym ciągu herbaciano, podczas gdy jednak reszta chmielowych nutek odsuwa się głęboko w tło. Żyto zgodnie z oczekiwaniami podbija pełnię, ale piwo jest niedostatecznie intensywne smakowo, żeby móc zachwycić. Generalnie jest jednak w porządku. (6/10)
Trinitas Tripel (alk. 9%) jest piwem bardziej słodowym niż się spodziewałem, choć zarazem i tak bardzo owocowym – prym wiodą morele oraz pomarańcza. Dyskretny, pieprzny fenol z kolei funkcjonuje tylko głęboko w tle. Piwo jest raczej po słodkiej stronie stylu i jest w porządku, choć do najlepszych przedstawicieli gatunku nie ma startu. (6/10)
Lepiej prezentuje się Doubting Thomas (alk. 10%), ‘imperialny quadrupel’, przy czym deklarowana imperialność w jego wypadku jest raczej tylko zabiegiem marketingowym. Jakby nie było, piwo jest wzorowo złożone – karmel, orzechy, daktyle, figi, rodzynki, jest słodkie w likierowy sposób, choć ciała mogłoby mieć trochę więcej. Alkohol jest wyczuwalny, ale nie nazwałbym piwa nieułożonym. Wchodzi bardzo dobrze i dostaje korespondującą ilość punktów. (7/10)
Extra Stout (alk. 5,5%) przelał się do mojego szkła wraz z lekką dawką aldehydu, o proweniencji farbowo-emulsyjnej. Jest delikatnie ziemisty, trochę czekoladowy i raczej subtelnie palony – poza finiszem, w którym już się robi bardziej węglowo. Piwo ma trochę ciała, nie jest specjalnie wytrawne i mimo rzeczonego aldehydu, który w trakcie picia nie daje się specjalnie we znaki, pije się je nieźle. (6/10)
Life’s a Beach (alk. 4,5%), aromatyczna session IPA o bukiecie zdominowanym przez rześkie, cytrusowe oraz białe nuty (grejpfrut, albedo), lekkie, umiarkowanie gorzkie, to świetne piwo na lato. To jedno zdanie wyczerpuje temat. Polecam gorąco. (7,5/10)
Moie Nel North Shore IPA (alk. 6,5%) to z kolei bardziej mocarna pozycja. Piwo oferuje klimaty kwiatowo-cytrusowe ze znacznym dodatkiem nut przejrzałych owoców tropikalnych, jak melon oraz mango. Soczyste, aromatyczne, świetne piwo, niby holenderskie, ale jednak rasowo amerykańskie. (7,5/10)
Collaboration Double Dutch IPA (alk. 8%) to kolejny strzał w sedno. Pomarańcza, mandarynka, skórki cytrusowe – aromat niesłychanie rześki i świeży. Piwo jest mocno oleiste i całkowicie wyzbyte drożdżowych naleciałości. Finisz grejpfrutowy, gorzki, ale nie przeholowany. Lekko żywiczny, mocno cytrusowy syrop chmielowy. I o to chodzi w tym stylu. (7,5/10)
Łączenie piwa jasnego z kawą to nie jest łatwa rzecz. Sumatra IPA (alk. 6,5%) jest piwem wręcz przeładowanym kawą, zapach przypomina świeżo otwartą paczkę ziaren. Zamykając oczy można wręcz ulec złudzeniu, że jest to piwo ciemne, przy czym na szczęście kawowość nie jest tak fasolkowa jak w przypadku wielu piw z kawą, świętujących nierzadko sukcesy na rynku. W smaku do kawy dołącza na drugim planie chmielowy grejpfrut, zaś goryczka już ma zdecydowanie charakter tego cytrusa. Mało złożone piwo, ale bardzo smaczne. (7/10)
Raz na rok Jopen wypuszcza piwo specjalne, które bez obciachu mianuje swoim mistrzowskim dziełem. Trochę przeleżakowany Meesterstück z roku 2016 (alk. 11%) to wędzony imperialny stout mleczny, czyli inaczej mówiąc RIS z dymem i laktozą. No i już aromat jest gładki, dyskretna mleczność stanowi w nim elegancki pomost między ogniskowym dymem a czekoladowym trzonem. Smak to odzwierciedla, skojarzył mi się obrazowo z dwoma solidnymi wzgórzami połączonymi wąskim, ale dobrze osadzonym pomostem, który jest organicznie wpasowany w krajobraz. Nuty wiśni, kandyzowanego cukru czy ulotnego porto należą do tej kategorii, którą trzeba wyczuć aktywnie, aczkolwiek wcale nie zaciemnia to wrażeń z degustacji – ta jest wystarczająco ujmująca, kiedy człowiek koncentruje się tylko na esencji tego średnio pełnego piwa, które wprawdzie nie powala głębią, ale za to budzi szacunek elegancją. (8/10)
Meesterstück 2017 (alk. 10,5%) z kolei to ‘ginger, cocoa and celtic glasgow’, ee, ‘sea salt’. Ciekawa marketingowa głupota z tą celtycką solą. Pewnie sama się układa na kształt krzyża celtyckiego jak się ją wysypie na stół, można między kryształkami znaleźć rude włosy i pachnie jak wianek Boudiki, no shit. Jakby nie było, piwo pachnie przede wszystkim piernikowym imbirem oraz gorzkim kakao, a morski powiew rudych obdartusów sprzed 2000 lat gdzieś pod tym wszystkim ginie. Odwrotnie niż bakalie i rozpuszczalnik, niestety. Piwo w smaku chce zaatakować konkretną pełnią, ta jednak jest rozrzedzana przez jego wybujałą alkoholowość. W finiszu w końcu pojawia się dyskretny urok soli, co współwystępuje z efektem grzania gardła i nieźle równoważy słodycz, ku której to piwo jest dość wyraźnie zwrócone. Mamy tu więc piernik toruński (bo z czekoladą), nadmierny alkohol, brak ułożenia oraz trochę soli w finiszu. Innymi słowy, Jopen nieco nabałaganił. Nie jest to złe piwo, ale jednak rozczarowuje, szczególnie w porównaniu z poprzednią edycją. (5/10)
Thomas en Kenau (alk. 10%), quad leżakowany z białą dębiną, przesiąknął mocno poglądami, znaczy się, nutami amerykańskiej dębiny właśnie. Waniliowo-kokosowe nuty pokrewne bourbonowi dały się piwu mocno we znaki, przyciskając wręcz brązową, owocową, quadową podstawę do dna. Niemniej jednak specyficzna quadowa słodycz, mieszanina rodzynek, fig, i daktyli funkcjonuje tutaj dobrze. Jako baza wprawdzie, ale okraszona całkiem urokliwą nadbudową. Co więcej, baza + nadbudowa równa się w tym wypadku elegancki marcepan. W smaku wychodzą jednak braki. Jak na quada jest to jednak cienkusz, w dodatku taki, którego aż zbyt oczywista alkoholowość dodatkowo uszczupla. Poza tym jest ok, ale smak jest zbyt rozwodniony, zbyt mało złożony, zbyt mało głęboki, żeby zachwycić. (6/10)
Golden Bucket (alk. 5,7%) to orkiszowa weizen IPA, chmielona odmianą El Dorado. No i fajnie, bo połączenie goździkowego fenola z brzoskwinią oraz żółtymi nutami cytrusowymi wyszło bardzo elegancko. Problem stanowi przegazowanie, wskutek czego to lekkie i w gruncie rzeczy rześkie piwo nie znika ze szkła tak szybko jak powinno. Czuję niedosyt. (6/10)
Damiate DRIPA (alk. 9%) to potężny żytni imperial. Aromat taki, jaki lubię w imperialnych ajpach, czyli mocno przejrzałe owoce tropikalne, na czele z ananasem, trochę żywicy, trochę ziół, trochę miąższu pomarańczy i sporo albedo. To ostatnie w smaku zresztą płynnie przechodzi w goryczkę, co przysparza piwu niespodziewany element przyczynowo-skutkowy. Bardzo dobrze się to pije – wbrew woltażowi oraz żytu w składzie nie jest zbyt ciężkie w smaku. (7/10)
Wespół z browarem De Prael stworzono imperialnego owsianego stouta mlecznego o nazwie HIJSM 2 ¾ (alk. 10%). Głównym jego problemem jest aldehyd octowy, pod którym dopiero można wyczuć słodką czekoladę, owsiankę, mleczność, trochę orzechów i odrobinę popiołu. Drugim problemem jest słodycz. Ja rozumiem, że po laktozowym RIS-ie należy się spodziewać słodkości, ale jakiś umiar jednak warto zachować. Kontrę stanowi finisz, wprawdzie gorzki, ale i nieco cierpki od alkoholu. Ciało jest gęste, syropowe, zagęszczone dodatkowo przez płatki owsiane, a posmak jest wyraźnie naznaczony obecnością laktozy. Ma pewne zalety, ale nie trafiło w mój gust. (5/10)
Wayne’s World to nie była moja bajka, mimo że ta holiłudzka historyjka w kinach leciała akurat wtedy, kiedy jako młody szczyl zacząłem interesować się rockiem. Zdecydowanie bardziej moją bajką jest piwo o tej nazwie, amerykański blond z dodatkiem jałowca i grejpfruta, leżakowany z drewnem cedrowym, o woltażu równym 6,5%, uwarzony przez Jopena wespół z amerykańskim Cigar City. Zapowiada się ciekawie. Wyczuwalne w aromacie nuty, w kolejności od najbardziej wyraźnej, to cytryna, grejpfrut, kwiaty, iglaki, rumianek oraz belgijska pieprzność. Syntetycznie kompozycja robi na mnie wyraźnie ziołowe wrażenie, kierując skojarzenia w kierunku gruita. Smak jest zresztą dość pikantny, z kolei drewno dało piwu chyba głównie lekkiej taniczności, poza tym nie jest moim zdaniem wyczuwalne. Jest tutaj też trochę nut koperkowych, bez których piwo mogłoby być lepsze niż jest. Ale jest dobre. (6,5/10)
Prawdziwym kowadłem jest Don’t tRYE This @Home!!, wspólne dzieło Jopena i norweskiego Lerviga. Wino żytnie z 70% żyta w zasypie, z woltażem równym 12%? Tak, to piwo jest tak gęste, że można by je kroić. I nie chcę nawet wiedzieć jak długo trwała filtracja zacieru. Aromat jest totalnie zdominowany przez owoce. W wydaniu pożądanym, ale i niepożądanym, aldehydowym, za sprawą czego mamy tutaj mega intensywne czerwone jabłka, ale i takie zielone, na dodatek częściowo zespolone klejem. Jest też trochę suszonych owoców i ledwo uchwytna nutka orzechowa, ale i nieco zmywacza do paznokci. Jest potężna pełnia, ale i gryząco alkoholowy, piekący finisz. No cóż. Mogło z tego wyjść coś naprawdę fajnego, ale pojawiły się błędy, a za błędy trzeba odpokutować. (3/10)
Grateful Deaf (alk. 7,2%) powstał we współpracy z tak samo nazwanym browarem ze Stanów, zatrudniającym osoby głuchonieme. I chyba również wyzbyte poczucia woni, no bo inaczej nie wiem, jak wytłumaczyć, że w tej ajpie wylądował chmiel Sorachi Ace. Żarty na bok, ten koperek w połączeniu z Cascadem i Zythosem, które dają nuty żywiczne i brzoskwiniowe ani nie jest natrętny ani niedopasowany. Wręcz mi się w końcu udało przekierować moje skojarzenia przynajmniej w części od koperka ku kokosowi, co uskuteczniłem bodajże po raz pierwszy w przypadku tego chmielu. Dodajmy do tego lekką oleistość, balans oraz miękkość, no i wychodzi z tego bardzo smaczne piwo. (7/10)
Get In The Sea (alk. 6,5%), efekt współpracy z browarami Grateful Deaf, Waen i Hopcraft, jest ponoć inspirowany pieczywem z wodorostów, tradycyjnym walijskim daniem. W tym porterze wylądowały właśnie wodorosty (fioletowy laver), a także suszona skórka pomarańczy oraz trochę wędzonego słodu. Pierwszą nutą, jaka mnie uderzyła po przelaniu piwa do szkła, było jednak pieczywo żytnie. I faktycznie – również słód żytni znalazł się wśród składników tego trunku. Trunku, który poza tym pachnie mocno suszonymi daktylami i figami, niczym fajny koźlak dubeltowy. Jest też trochę karmelu i lukrecji, w tle pałęta się trochę zielonych, aldehydowych nutek na akceptowalnym jeszcze poziomie, wędzoność jest na granicy wyczuwalności (choć z czasem staje się wyraźniejsza), natomiast ani wodorostów ani pomarańczy nie wyczułem. Portera w tym wszystkim też swoją drogą nie wyczułem, piwo mocno koźlaczy. W smaku jest też nietypowo, bo piwo ma lekko kwaskowo wytrawny, wyraziście gorzki finisz, no i jednak mniej żytniego ciała niż się po aromacie spodziewałem. Wyszło w porządku, a jednocześnie czuję się niezaspokojony, bo nadal nie wiem, jak smakuje to walijskie pieczywo wodorostowe. A, no i powtarzam – to piwo nie smakuje wcale jak porter, może poza umiarkowanymi nutami czekolady w posmaku. (6/10)
Ciekawym, a la gruitowym piwem okazał się Frans Hals (alk. 6%). Podstawowymi nutami są tutaj miód, cytryna, kwiatowe nutki oraz nieco perfumowa ziołowość. Smak jest mocno wytrawny, ziołowy, ale i biało-winny, przy czym w tle trzyma się przez cały czas miód. Piwo jest rześkie, choć smakowo mało intensywne. Oprócz tego nie spasowała mi w nim wcale jego miodowość. Jest więc oryginalne, choć nie do końca przyjemne. (5/10)
W tandemie z De Molenem stworzono stylowego RIS-a o nazwie Sin & Remorse (alk. 10%). Mocno stylowego, czyli wyraziście palonego, z dodatkowymi nutami andrutów i syropu z gorzkiej czekolady. Mocarne ciało wspomagane jest przez oleistość, a podkreślona słodycz kontrowana jest mocno palonym finiszem. Przewijające się w tle estry ożywiają piwo, a finisz jest z kolei dosadnie czekoladowy. Bardzo dobre. (7/10)
W inne tony uderza Hops & Myrrh (alk. 7,5%). W inne, czyli mówiąc obrazowo zielone. Dodana mirra gra główną nutę, jest więc mocno ziołowo, trochę iglakowo, ale cytrusy odchmielowe też są stale obecne. Mimo delikatnego efektu ściągania jest wzorowo pijalne, ale ja już tak mam, że gruity są bliskie memu sercu. Hops & Myrrh nie jest wprawdzie klasycznym gruitem per se, ale dominacja mirry czyni je w odbiorze takowym. Polecam mocno. (7/10)
Dobrym przykładem udanej adaptacji stylu zza Oceanu przez Holendrów jest Black Tail IPA (alk. 6%), uwarzona wespół z browarem A Fish Named Fred. Piwo zdominowane przez słodycz przejrzałego ananasa z dodatkiem brzoskwini z puszki, trochę herbaciane, melonowe w finiszu i wytrawne, a jednak zbalansowane. Żadnych karmelowych nut nie stwierdzono. Bez zastrzeżeń. (7/10)
Oost Indie Porter (alk. 6,5%) jest wyraziście czekoladowy, trochę popiołowy, a przede wszystkim wyraźniej nachmielony na aromat od szeregowych porterów. W smaku jest niespodziewanie wytrawny, gorzki w finiszu, wyraźnie chmielowy. Z początku stwierdziłem, że brak mocniej podkreślonej słodowości działa na rzecz wodnistości, ale jednak tym samym wzrasta pijalność, tak że nawet bardzo subtelny aldehyd nie przeszkadza. Więcej – na brak intensywności nie można narzekać, tyle tylko, że nie jest to kolejny słodowy porter. Bardzo fajne piwo. (7/10)
Kilka lat temu zupełnie przypadkowo wylądowałem w Amsterdamie w dzień urodzin „królowej” Holandii. Ulice były usłane wówczas kolorem pomarańczowym (no i śmieciami rzecz jasna). I oto mamy piwo Viva El Rye (alk. 7%), uwarzone ku czci nominalnego władcy Niderlandów, które jest tak pomarańczowe, że wręcz zastanawia się człowiek, czy nie dokonano tutaj jakiejś korekty po uwarzeniu go. Poza tym jest niesamowicie mętne, co jednak nie dziwi, wszak zasyp to 100% żyta. Żytnia IPA, bez jakichkolwiek innych słodów? To się nie mogło udać. And that’s where you’re wrong, kiddo. Bukiet to istny natłok świeżej pomarańczy, więc nawet w tym aspekcie zrobiono piwo w wersji oranje, no i koperek z kokosową nutą. Tak tak, to piwo nie dość że jest bardzo gęste, to jeszcze dodano do niego chmielu Sorachi Ace. I co najlepsze, to wszystko działa jak trza. Jest chmielowe i soczyste, więc mimo gęstości szybko wchodzi, a nawet rzekłbym, że jest całkiem rześkie. Świetne. (7,5/10)
Wpis chciałem zapunktować piwem wybitnym, więc z serii beczkowanej Jopenu wybrałem Onheilsprofeet (alk. 12,5%) starzonego w beczce po aquavicie vel okowicie. A to dlatego, że bardzo dawno temu raz miałem w ustach okowitę (ale wtedy też stanowczo zbyt dużo) i chciałem sobie przypomnieć ten smak. Niestety jednak, w Linie Aquavit dominuje aldehyd octowy, emulsyjno-jabłkowy, połączony z acetonem. Nie że jest obecny, ale właśnie dominuje resztę. A szkoda, bo ta jest zachęcająca – masywne czekoladowe ciało, kremowość, biszkopty, delikatna wanilia, a nawet wyzierająca zza wady głębia, no ale aldehyd i rozpuszczalnik rujnują wszystko. Przy takim potencjale szkoda podwójnie. (2/10)
Na osłodę ostał mi się jeszcze RIS o nazwie Veluws Vuur (alk. 11,5%), uwarzony wspólnie z Epe Bier Collectief. Jako dodatki w piwie wylądowałą biała dębina oraz destylat z chmielu Centennial. Rezultat to trochę kawy i czekolady, wyraźny banan oraz beczka. Ostatnia daje piwu trochę nut wanilii, czułem się jednak również, jakbym gryzł kredens, zaprawiony kadzidłem. Oryginalnie. Trzbea równiez nadmienić, że drewniane taniny kontrują niemałą słodycz piwa. Jest to pozycja ciekawa, której brakuje jednak odpowiedniej głębi, żeby wypłynąć na naprawdę szerokie wody. (6,5/10)
Na osłodę ostał mi się jeszcze RIS o nazwie Veluws Vuur (alk. 11,5%), uwarzony wspólnie z Epe Bier Collectief. Jako dodatki w piwie wylądowałą biała dębina oraz destylat z chmielu Centennial. Rezultat to trochę kawy i czekolady, wyraźny banan oraz beczka. Ostatnia daje piwu trochę nut wanilii, czułem się jednak również, jakbym gryzł kredens, zaprawiony kadzidłem. Oryginalnie. Trzbea równiez nadmienić, że drewniane taniny kontrują niemałą słodycz piwa. Jest to pozycja ciekawa, której brakuje jednak odpowiedniej głębi, żeby wypłynąć na naprawdę szerokie wody. (6,5/10)
Refleksja, jaką mam po przepiciu się przez te pokaźne pokłady jopenowej twórczości, to że lepiej im jednak chyba wychodzą piwa robione samemu niż limitowane współprace z innymi browarami, niechby i bardzo utytułowanymi. Czy to dobrze, czy to źle – nie wiem. Niektórzy po prostu lepiej sobie radzą w samotności niż w pracy z zespołem. Inna sprawa, to że połowę z wypróbowanych piw z chęcią bym powtórzył. Biorąc pod uwagę liczbę bezwzględną wywarów, które tutaj opisałem, jest to całkiem niezły wynik.