Gdzie pić piwo na Podbeskidziu?
https://thebeervault.blogspot.com/2019/05/gdzie-pic-piwo-na-podbeskidziu.html
Większość na tytułowe pytanie odpowie zapewne, że w górach, ale ten wpis nie jest o tym. Minęło już kilka miesięcy od mojej przeprowadzki do Jaworza, małej miejscowości de facto połączonej z zachodnimi przedmieściami najbardziej południowego dużego miasta Polski, czyli nieformalnej stolicy nieformalnego Podbeskidzia, stukilkudziesięciotysięcznego Bielska-Białej. Czy decyzja o relokacji była słuszna? Widokowo z pewnością tak – dwie minuty spaceru z domu mamy las i góry. Też pod względem zdrowotnym była to trafna decyzja. Wprawdzie wiejące z gór wiatry potrafią dać w kość, a okazjonalnie również wywołać awarię prądu, czy przetoczyć kilkusetkilogramowy blaszak po polu sąsiada, powodują jednak, że cały nieliczny syf wywalany przez kominy dalszych sąsiadów w powietrze zwiewa od razu na północ. Jakość powietrza w sezonie grzewczym u nas w porównaniu do samego Bielska, Pszczyny czy aglomeracji śląskiej to niebo a ziemia. A raczej ziemia a piekło.
W Bielsku byłem przed przeprowadzką wiele razy, miałem też okazję poznać kilka miejsc z craftem w centrum. Doświadczenia były jednak fragmentaryczne, a częściowo również mocno przeterminowane, przeto wybrałem się ostatnio w krótkich odstępach czasowych do centrum Bielska, żeby sprawdzić, gdzie i w jakich warunkach obecnie taki człowiek jak jak może rozsiąść się w godnym piwopoju.
Najstarszym multitapem w Bielsku jest Piwnica Zamkowa. Nazwa nie jest na wyrost, lokal mieści się bowiem faktycznie w piwnicach zamku przy bielskiej starówce. Niestety zrobił na mnie wrażenie miejsca umierającego. Dwa razy w sobotę był wypełniony co najwyżej w połowie, za drugim razem panowie dresy sobie dodatkowo zafundowały mordobicie przed barem. Mnie takie rzeczy nie ruszają, ale też niekoniecznie lubię przesiadywać w takim towarzystwie. Towarzyszący nam tego wieczoru Kazach był z kolei przerażony. Z dziesięciu kranów czynnych było bodajże 8, wybór nie był pierwszej klasy, no ale było podpiętych kilka Pint, więc dało się smacznie wypić. Szkoda tylko braku atmosfery, bo poza mikrutkim pokojem z barem Piwnica Zamkowa dysponuje bardzo klimatyczną salą główną, fajnie oświetloną, z łukowym sklepieniem, kanapami oraz dizajnerskimi stołami. Przy braku obłożenia jednak sala się marnuje. Z jakiegoś powodu knajpa wydaje się podupadać, a słychać o niej w zasadzie tylko z okazji odbywających się w niej co jakiś czas koncertów.
Pozostając w rejonie rynku, przenosząc się kilkadziesiąt metrów obok trafiamy do lokalu, który ma tego samego właściciela co Piwnica Zamkowa. Chmielowe Podcienia otwarły swoje podwoje kilka lat temu po podcieniowej stronie rynku. Swoją drogą jest to ciekawy chwyt, żeby ubiec konkurencję i samemu sobie nią zrobić. Podcienia w przeciwieństwie do Piwnicy przędą chyba całkiem dobrze, a przynajmniej nie powinny narzekać na brak klientów. Ci mają do dyspozycji 12 kranów, na których ponownie mocno reprezentowana jest Pinta, ale i całościowo selekcja jest trochę ciekawsza, mimo że do tapów w większych miastach w Polsce ma niestety daleko. Tym, co wyróżnia Podcienia, jest jedzenie. Z jednej strony jest ograniczona oferta dań ciepłych – od rozczarowującego burgera ze zwykłą, rozpadającą się bułką, przez dobrego podpłomyka, po świetną i niedrogą polędwicę wołową i naprawdę niezłe placki ziemnaczane. Najfajniejsze w Podcieniach są jednak domowe przekąski, które nęcą klienta w słoikach postawionych w rzędach przy barze. Od domowych kiełbas, przez czeskie serki w zalewie, po zawijańce daktylowo-pleśniowoserowe z boczkiem w oleju – oferta jest bogata, niedroga i naprawdę bardzo smaczna. Rzecz jasna w połączeniu z piwem takie specjały od razu przysparzają dodatkowych centymetrów w pasie, ale to powinno być tylko dodatkową motywacją do zrzucenia ich na siłowni bądź podczas wędrówki po okolicznych górach. Pod względem wystroju Podcienia nie zachwycają, ale i nie odpychają – ot barowa pierwsza część, wysokie stoły w rozszerzonym korytarzu flankowanym lustrami oraz bardziej chill outowa część restauracyjna na tyłach lokalu. Całość jednak w połączeniu z ofertą i uprzejmą obsługą do mnie przemawia.
Niedaleko przeciwległego rogu rynku, niemalże przy placu Marcina Łotra, pardon, Lutra, mieści się Browar Miejski. Restauracja dość droga i bardzo popularna – w weekendy czasami trzeba mieć dużo wcześniej zarezerwowany stolik, żeby w ogóle móc w browarze usiąść. Byłem w nim wiele lat temu i zrobił na mnie średnie wrażenie. Od tego czasu piwowar zmienił się przynajmniej raz, tyle że ten aktualny jeszcze mniej zasługuje na pochwały od tego niegdysiejszego.
Parter z warzelnią nie jest w moich oczach estetycznie ujmujący – jest dość bezosobowy pod względem wystroju, robi na mnie wrażenie pomieszczenia przejściowego, które niezbyt nadaje się do zajęcia miejsca. Tyle że tutaj znowuż bardziej pasowałoby pić piwo, bo atmosfera jest browarowo-barowa. Piętro bowiem, ze spadzistym dachem z widoczną więźbą dachową, jest bardziej przytulne, ale i zdecydowanie bardziej restauracyjne. I na obiad warto tutaj przyjść, kuchnię bowiem mogę pochwalić.
Z piwami jest niestety dużo gorzej. Portfolio w całości obejmuje 22 pozycje, z czego dostępne naraz z kranów jest sześć, przy czym chyba wszystkie piwa rotują – nie ma elementu stałego w ofercie, może się więc zdarzyć, że w konkretne dni browar nie będzie polewał „typowego jasnego”. W trakcie wizyty wychyliłem pięć pozycji. Red Ale był w porządku. Przyjemnie słodowy, zbożowy, łagodny, delikatnie kwaskowy, z nutkami czerwonych owoców. W posmaku szczypta karmelu, lekko przyciemnionych słodów i owoców, nagazowanie po wyspiarsku umiarkowane. Ok (6/10). Pils był delikatnie ujmując tragiczny. Musował, jakby jeszcze fermentował. I prawdopodobnie tak właśnie było – aromat to kombinacja przytłaczającej zapałkowej siarki, diacetylu i niemowlęcego rozwolnienia (od kiedy mam po raz kolejny niemowlę w domu, sensoryczna paleta rozszerzyła mi się o kilka pozycji). Obrazu dopełnia nieprzyjemna, łodygowa goryczka. Nie mam pojęcia, kto to piwo w ogóle dopuścił do sprzedaży, ale to jest poziom Ediego i prawdopodobnie największa abominacja, z jaką spotkałem się w którymkolwiek z licznie zwiedzonych browarów z wyszynkiem na miejscu (0,5/10). Pszeniczne jest praktycznie wyzbyte nut owocowych, główne skrzypce grają agresywne goździki, co kulminuje w pustym, lekko cierpkim posmaku. Uzupełniająco przewijają się nutki słodowe oraz delikatna siarka. Słabe (4/10). Ciemne to w skrócie lekko kwaskowe masło kakaowe. Pełno diacetylu, pełno kakao. Do tego spalenizna i niesłychanie cierpka goryczka. Wstyd (2/10). Wrażenie ogólne podreperował American Amber Ale, najlepsze piwo w ofercie tego dnia. Żywica, cytrusy, owoce czerwone i suszone, a w finiszu dość agresywna goryczka. Nie do końca zbalansowane (finisz zbyt cienki), ale dobre (6,5/10).
Szczerze mówiąc, nie widzę sensu nawiedzania Browaru Miejskiego, o ile się nie poprawią. Chyba że na jedzenie, ale dowolna restauracja z dobrym jedzeniem i Urquellem na kranie na chwilę obecną deklasuje Browar Miejski. Niestety.
Nie jest to jednak jedyny browar w Bielsku. Na samym południu miasta, już niedaleko Szczyrku mieści się na względnym odludziu górski hotel, w którym urzęduje browar Wirtuozeria. Zapowiadało się całkiem nieźle – podłużna część barowo-restauracyjna jest ciemno-drewniana, przyciemniona i przytulna, a zarazem doinwestowana – duże wrażenie robią zainstalowane przy ścianach dioramy, przedstawiające zabytkowy browar od wewnątrz. Prawdziwe dzieła sztuki, na których można zawiesić oko na długą, a nawet jeszcze dłuższą chwilę.
Ceny są tutaj dość solone, ale taki tatar z polędwicy jest naprawdę miodzio, a przy okazji bardzo ładnie podany.
Rzut okiem na kartę piw spowodował uniesienie obydwóch brwi – szesnaście różnych piw, z czego w ofercie były bodajże wszystkie, tyle że część tylko w butelkach. Nieźle, jak na polski browar restauracyjny wręcz niesłychanie. Kłopot w tym, że mało które piwo mogę polecić.
Pod Dekiel (jasny lager) – słodowy, trochę drożdżowy i kukurydziany. Lekka słodycz resztkowa, lekka goryczka. Trochę bardziej nudny od zwykłego średniaka. Dobrze, że świeży (4,5/10).
Czeski Film (pils) – słodowy, akcent kukurydziany, subtelny aldehyd, niskie nachmielenie na smak i aromat. Goryczka lekka do lekko średniej. Średniak, trochę ciekawszy od Dekla powyżej, daleko mu do rasowego pilsa, ale może być w charakterze piwa stołowego (5/10).
Jasne Męty (hefeweizen) – silnie goździkowe, wodniste i zbyt kwaskowe piwo. Owocowość jest mocno wytłumiona, posmak jest pszenno-wypiekowy i nawet szczypta wanilii nie potrafi uratować tej kiepszczyzny wśród weizenów (3,5/10).
Mustang (APA) – chleb z cytrusami. Pierwszy akord to cytrusy, w finiszu zaś rządzi wyraźny chleb. Akcenty owocowe (ananas) równoważone obecnością delikatnej kukurydzy. Mało wyraziste piwo, aromat i smak pozostawiają wiele do życzenia pod względem intensywności (5/10).
Matoł (ciemny koźlak) – mało ciała, sporo kwasku, wyczuwalny alkohol. Bukiet to w głównej mierze skórka od chleba, do tego subtelne nutki palone, a la śliwkowa kwaskowość i ulotne orzechy w tle. Ale, jako rzekłem, mało ciała, sporo kwasku, wyczuwalny alkohol. Bardzo słabe (3/10).
Chmielowe Tornado (AIPA) – w końcu coś bardziej strawnego, nawet jeśli nazwa piwa jest mocno na wyrost. Sporo cytrusów z uzupełnieniem w postaci kwiatów, z których częściowo wynurza się róża/geranium. Trochę granulatowości, dobrze podkreślona goryczka. Niezłe (6/10).
Cytrusowa Gorączka (witbier) – piwo w głównej mierze przyprawowe, czyli trochę kolendry, ale i trochę goździka. Cytrusowość utrzymuje się w tle, może to i dobrze, bo nie jest rześka, tylko cukierkowa. Słabe nasycenie, intensywność smakowa niska do średniej. Mdły witek, niewiarygodnie męczący (3,5/10).
Duża Czarna Chmielowa (stout) – trochę palonego zboża, trochę karmelu, trochę czekolady. Po ogrzaniu wychodzą nutki wiśniowe. Nie wiem, skąd ten chmiel w nazwie, bo jest słabo wyczuwalny. Mało intensywny stout, ale można pić (5/10).
Ja Cię Smolę (porter bałtycki) – doczekałem się, z ręką na sercu bardzo dobre piwo. Główną rolę gra tutaj śliwka, podsuszona, ale i miąższowa/soczysta, uzupełniona o nuty karmelu i czekolady. Smak to śliwka z ciemnymi słodami, finisz to już w zasadzie śliwka saute, plus nutka mineralna. Piwo jest średnio pełne, słodkie, delikatnie kwaskowe, śladowo gorzkie. Kwasek daje mu balans. Bardzo smaczne (7/10).
Na piwa więc nie warto się do Wirtuozerii wybierać – poza porterem bałtyckim. Szczególnie że browar leży na obrzeżach miasta. Piwa Wirtuozerii są swoją drogą sprzedawane również przy Rynku, w fast foodowni Multicoolty, no ale naprzeciwko są Chmielowe Podcienia, więc wybór wydaje się być oczywisty.
Lepszych piw niż w obydwóch bielskich browarach można się napić w multitapie Środek, mieszczącym się w piwnicy Teatru Polskiego. Piwnica to określenie, które w przypadku tej knajpy może wywoływać nietrafne skojarzenia – sklepienie jest wprawdzie niskie, ale biały tynk, sporo jasnego drewna i wystrój typu „co się u kogo w piwnicy/rupieciarni nawinęło” sprawiają, że lokal pod względem wystroju to coś w stylu hipsterskiej kawiarni dla hipsterów na tydzień przed wypłatą. Czyli nie dla snobów. Całkiem nieźle można w Środku zjeść, trochę gorzej jest z piwem – selekcja na dziesięciu kranach rzadko kiedy zachwyca, czasem wręcz ciężko jej stanowić dla osoby z craftem zaznajomionej asumpt do opuszczenia rejonu Rynku – nawet jeśli do Środka jest ledwie kilkaset metrów na piechotę. Spokojna atmosfera, asortyment planszówek oraz kuchnia czynią ze Środka jednak niezły lokal na wyjście z rodziną.
Jest jeszcze Amber Pub w centrum nieopodal galerii Sfera. Kiedyś został mi polecony, więc poszliśmy tam rodzinnie coś zjeść, a ja się napić. No i jedzenie w zasadzie dało radę, ale raz, że oferta piwna jest bardzo uboga, a dwa mimo że rynsztokowy język z pewnością nie jest mi obcy, to nie używam go w obecności dzieci. Obsługa Amber Pubu najwidoczniej takich zasad nie ma, pomijając całkiem uroczą kelnerkę. Wyszedłem lekko zirytowany i nie zamierzam tam już wracać. Nie ma po co.
Na sam koniec zostawiłem sobie najfajniejsze moim zdaniem miejsce z craftem w Bielsku. Pigal Cafe (obecna nazwa to po prostu Pigal) odkryłem zupełnym przypadkiem we wrześniu zeszłego roku, udając się z przyjaciółmi przejściem pod przecinającą Bielsko ulicą 3 Maja, łączącym deptak z podzamkowym Placem Bolesława Chrobrego. Klimatyczna, przyciemniona, podłużna knajpa z lożami, afrykańskimi maskami na ścianach oraz bodajże dziesięcioma kranami z craftem w rewelacyjnych cenach. Niestety zamknięto ją mniej więcej miesiąc później. A może stety, bo Pigal nie przestał istnieć, tylko przeniósł się poziom wyżej do narożnego lokalu przy głównej ulicy. I zmienił swój charakter. Z knajpo-kawiarni stał się dyskoteką z multitapem. Stali czytelnicy wiedzą, że darzę ciepłymi uczuciami udane dyskoteki, a połaczenie takowej z multitapem uważam za strzał w dziesiątkę. No i pewnej soboty faktycznie w Pigalu się działo – niezły DJ, sporo ludzi, a do tego 21 kranów, gdzie reprezentowane były piwa od tanich czeskich lagerów i polskich regionalnych po Piwne Podziemie i nitro RISy ze Stu Mostów, plus dwa krany z winem oraz jeden z bezalkoholowym. Dla każdego coś miłego – dla mnie wyśmienite miejsce, a przy tym odróżniające się od innych polskich tapów, albowiem jest to jedno z niewielu miejsc z craftem, które przyciągają poza nerdowym towarzystwem craftowym również atrakcyjne kobiety. Dyskoteką Pigal jest jednak tylko w piątki oraz soboty wieczorem – tak więc osoba preferująca spokojniejsze klimaty do picia nie powinna tego miejsca omijać. Szczególnie, że podają tutaj smaczne i niedrogie naleśniki. W Pigalu byłem zarówno na imprezach, jak i na rodzinnych obiadach oraz zwykłych wyjściach na dwa piwa.
I tyle by tego było. Znaczy się, jest jeszcze na rynku miejsce o nazwie Craftbar, z całkiem ciekawym wystrojem. Na kranach mają dwa Kozele i Książęce Weizen, więc wiecie...
Kiedy wybieram się na miasto, ograniczam się zazwyczaj do otwarcia posiadówy w Piwnych Podcieniach i zakończenia w Pigalu. W Piwnicy Zamkowej jest nieco drętwo, Środek jest w porządku na wypad z rodziną, zaś obydwa miejscowe browary serwują w większości kiepskie piwa. Czyli na dobrą sprawę bywam tylko w dwóch lokalach. Dobre i to. Rzecz jasna bywają wieczory, kiedy piwo nie jest takie ważne – wówczas Bielsko ma oczywiście o wiele więcej do zaoferowania. Ale – żeby nadać temu mini-przewodnikowi charakter ramowy – ten wpis nie jest o tym.
W Browarze Miejskim szczególnie nas urzekła procedura wlewania do kufli "zlewek" które najpierw zbiera się z poszczególnych, zbyt spienionych kufli. Jak się juz z tego uzbiera litr w dzbanuszku to ląduje w szkle do Bogu ducha winnego klienta. I to wszystko na naszych oczach, gdy siedzielismy przy stoliku z widokiem na bar.
OdpowiedzUsuńO cholera, jakaś parodia. No ale widzisz - wzięcie mają, obłożenie jest spore, więc mogą jechać po bandzie.
UsuńUważasz, że ta bezwiedna literówka w nazwisku Lutra była zabawna ?
OdpowiedzUsuńMyślę, że dobrze wiesz, że tak właśnie uważam, bo inaczej bym jej nie zamieścił w tekście. Nie wiem więc, po co pytasz.
UsuńW takich sytuacjach zawsze mam nadzieję, że ktoś jednak może nie przemyślał, że chciał być zabawny, ale po refleksji zauważy, że może trochę nie siadło. Jednak nie. To nie ten przypadek.
UsuńCzy kelnerka z browaru miejskiego wyraziła zgode na publikacje jej wizerunku?
OdpowiedzUsuńPigal miałby zadatki na najlepszą knajpę w Bielsku gdyby nie tragiczna obsługa. Nie potrafią nalewać piwa, stoliki się kleją - nie wiem czy od brudy czu preparatu dezynfekującego - i mają takie miny jakby ktoś je przykuł do baru i kazał pracować. Przrstałem tam chodzić po kilku razach. Najbardziej lubię Środek ale ostatnio strasznie spadli z asortymentem na kranach.
OdpowiedzUsuń