Loading...

Armenia. O jej istocie.

Po trawersie przez południowo-zachodnią Gruzję wjeżdżamy do Armenii, kraju który od wielu lat znajdował się na pierwszym miejscu listy krain, które chciałem odwiedzić. A to dlatego, że od kiedy pamiętam, bardzo fascynowałem się Ormianami. Antyczny naród, z historią i kulturą sięgającą parę tysięcy lat wstecz, o własnym, niepodobnym do innych języku i alfabecie, pierwsze chrześcijańskie państwo na świecie (chrzest przyjęty w 301 roku), naród którego geopolityczne położenie powinno zawstydzić tych, którzy twierdzą, że to Polska jest najbardziej pokrzywdzonym pod tym względem krajem, naród żyjący obecnie na ziemiach wyzbytych bogactw naturalnych, de facto niemalże otoczony przez wrogów, naród wobec którego Turcy podjęli w 1915 roku decyzję o ostatecznym rozwiązaniu, a który mimo wszelkich przeciwieństw nadal trwa, i to w różnych miejscach globu. Armenia jest trudniej dostępna dla turystów niż Gruzja, ale wskaźniki dają do zrozumienia że bardzo przyjazna – ze statystyk kryminalnych wynika, że jest to zdecydowanie najbezpieczniejsze państwo ze wszystkich powstałych w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego, dużo bezpieczniejsze nawet od państw bałtyckich. Być może to tragiczna historia sprawia, że Ormianie są bardziej solidarni względem siebie i mniej sobie nawzajem szkodzą. Ale to tylko hipoteza.

Pierwsze obserwacje po wjechaniu do kraju od strony Gruzji – droga nadal bezdyskusyjnie fatalna, za to w przygranicznych wsiach da się zauważyć dążenie do praktycznego wykorzystania tego, co u nas dawno zostałoby uznane za śmieci. Płot zmontowany z rozwalonych samochodów, tak na przykład. Z kolei formowanie naturalnego nawozu w prostokątne klocki, które składuje się w formie płotków ma pewnie jako tło nie lokalną biedę, ale względy praktyczne. Właśnie – bieda. Jedziemy przez kolejne miejscowości i jest biednie, choć porównywalnie z Gruzją. Czyli jak na europejskie standardy bardzo, bardzo biednie.

Wokół nas pagórkowate, wyżynne stepy. Większość Armenii jest położona na wysokości przekraczającej 1000m n.p.m. i to widać. W oddali majaczą wysokie góry; pomiędzy nimi a nami rozlewają się po krajobrazie rozległe, pofalowane pastwiska. Porośnięte trawą i z rzadka krzewem. Drzew brak. Tu i ówdzie powtykane osady na kilkadziesiąt domów. Mijamy strzelający 10 metrów w górę gejzer (a raczej zapewne po prostu uszkodzoną rurę wodociągową), w dalekim promieniu jedyny przykład dynamiki tego zielonego, a jednak na swój sposób zamarłego krajobrazu. Jest srogo i monumentalnie. Angol powiedziałby, a desolate landscape. Rzecz w tym, że z początku golizna otoczenia mnie przytłaczała. Ale kiedy do niej przywykłem, owładnął mną podziw dla bezkresu przestrzeni wokół mnie. Bezkresu przestrzeni w maleńkim kraju. To jest hasło-klucz do zrozumienia specyfiki armeńskich widoków.

Dojeżdżamy do Gyumri, pierwszego dużego miasta na naszej drodze. Stacjonuje tutaj duży garnizon rosyjski. Ormianie raczej nie uznają tego za okupację – ze względu na mocno (Turcja) i niemożebnie (Azerbejdżan) napięte stosunki ze swoimi sąsiadami, wschodnia i zachodnia granica kraju jest strzeżona przez Rosjan. Z Turcją Ormianie mają na pieńku od dawna, a to że Turcja ma obecnie przezydenta, który wdzięcznie łączy w swojej osobie szowinistyczną megalomanię z psychopatią z pewnością nie wpływa na sytuację stabilizująco. Azerbejdżan z kolei jest nabuzowany do granic możliwości ze względu na ormiańską de facto okupację części swojego terytorium, czyli zamieszkanego przez Ormian Górskiego Karabachu. Ormianie wygrali z Azerami wojnę o Karabach na początku lat 90-ych, ale obecnie gdyby nie obecność wojsk rosyjskich w Armenii, to kto wie czy napompowana petrodolarami, obecnie już dużo lepiej wyposażona armia azerska nie ruszyłaby na Karabach, co mogłoby doprowadzić do wyniszczającej wojny z całą Armenią (walki z początku kwietnia tego roku to zaledwie przymiarki). Siedząca na pasku Amerykanów, dogadująca się dobrze z Azerami i Turcją Gruzja zachowałaby w takiej sytuacji pewnie dystans, a Turcja wsparłaby Azerów. Jedyny sąsiad z którym Ormianie są w dobrych stosunkach jest graniczący z nią od południa Iran, który ma problem z mieszkającą w jego granicach mniejszością azerską, nie ma za to problemów z liczącą około 300 tysięcy osób diasporą ormiańską żyjącą w dawnej Persji, cieszącą się nota bene wolnością religijną, choć okrojoną o zabroniony dla nie-muzułmanów w Iranie prozelityzm. Czyli reasumując obecnie prawosławna Rosja chroni monofizycką Armenię, wspieraną przez szyicki Iran, prawosławna Gruzja Armenię toleruje, krzywo się na nią patrząc, a w razie ewentualnego konfliktu sunnicka Turcja wsparłaby szyicki Azerbejdżan, dla którego największym zagrożeniem w takim wypadku mógłby być również szyicki Iran. Prawda że ładna mozaika? Mieni się i mieni...

Brzmi kolorowo, tymczasem miasto Gyumri jest szare, dodatkowo spowite szarym smogiem. Pierwsze wrażenie jest zdominowane przez widok slumsowych domostw, choć w losowe miejsca są powtykane w miarę porządne domy. Duży rynek, obok którego przejeżdżamy, skąpany w przedzierającym się przez warstwę smogu zakaukaskim słońcu, robi trochę opustoszałe wrażenie. Niedługo za rynkiem zaczynają się ciągnąć bloki, które w Polsce uchodziłyby za biedne, a tutaj prezentują relatywnie niezły poziom. Czyli tak jak w Gruzji. Niestety, w 1988 roku trzy czwarte miasta zostało zrównane z ziemią wskutek trzęsienia ziemi, no i odbudowano je na taką a nie inną modłę. Nachodzi mnie smutna refleksja, że nie dość że ten naród tyle przeszedł, to w dodatku teraz musi żyć w biedzie. Nie licząc oczywiście diaspory na całym świecie, a szczególnie utracjuszy, tych wszystkich Kardashianów i Bilzerianów. Każdy Turek i każdy Azer mimo wszystko chciałby być na miejscu Bilzeriana. Rozwarstwienie majątkowe jest zresztą charakterystyczne dla krajów wschodnich. Widać to między innymi po samochodach jeżdżących po armeńskich szosach. Z jednej strony łady bądź stare ople, z drugiej nowe, wielkie, wypasione SUV-y. Tak samo jak na Ukrainie. Te wołgi nowej generacji też się tutaj cieszą popularnością. Kiedy stoją obok siebie dwie wołgi – nowa i stara – widac różnicę klas. Paru klas. Na rzecz tej starszej, zazwyczaj dużo mniej skorodowanej niż kilkuletni model.

Miasto jest więc szare, ale nie do końca smutne. Ludzie machają do nas, uśmiechają się. Trąbią z aut, szukają kontaktu wzrokowego. Armenia nie jest krajem turystycznym, za to miejscowi bardzo się na widok turystów cieszą. Cieszą się z prostych rzeczy, a to miła cecha. Ten widok będzie nam towarzyszył często, aż do końca pobytu w tym pięknym kraju.

Wyjeżdżamy z miasta i nadal jedziemy przez pustkowia. Armenia zachodnia charakteryzuje się bardzo kamienistym podłożem, ciężkim do uprawy, stąd i brak lasów. Są tylko łąki, co wykorzystują pszczelarze. Widok starych dobrych Ził-ów co to niby palą sto na sto, na pace których w rządku są ustawione ule, zaparkowanych na dziko na środku pustkowia jest tutaj częsty.

W trakcie podróży przez tę część kraju zaliczamy piękną mszę. W szczerym polu, gdzie witrażem były dla nas rozległe pustkowia zachodniej Armenii, usłane po części polami uprawnymi, otoczone wzgórzami, zza których w eterze majaczył wiecznie ośnieżony szczyt Araratu, świętej góry Ormian.

Kontrapunktem dla pustkowi tej części kraju jest Erywań, do którego wjechaliśmy późnym wieczorem. To wielkie, europejskie miasto ze sklepami, alejami, wiaduktami i klubami. Po ulicach przechadzają się dziewczyny o pięknej, orientalnej urodzie, a ja chyba w moich krótkich spodenkach za homoniewiadomo robię, bo coś mi się skojarzyło, że w krajach tego rejonu ten rodzaj ubioru jest przypisany do tej grupy. Normalny mężczyzna czegoś takiego nie ubierze, niezależnie od temperatury. Nic to, od jutra długie gacie i żonobijka. Dla równowagi.

Swoją drogą, te podstawowe zwroty po ormiańsku, których uczyłem się po drodze, okazały się przydatne, nie pamiętam bowiem kiedy ostatnio obcym ludziom dostarczyłem tyle radochy jak obsłudze hotelu, i to zwykłym pari jereko czy szenorhagal em.

Dzień zakończyłem piwem, a jakże. Kupionym w supermarkecie zawiadywanym przez miejscową wersję Jessiki Alby i obsługiwanym przez pułk hostess, z których każda ma swój dział, podchodzi bez pytania i próbuje doradzić, mimo że człowiekowi rada niepotrzebna, szczególnie jesli nie zna ani rosyjskiego ani ormiańskiego. Ale gdzie ja się będę na ładne kobiety skarżył. Jako pierwsze piwo poszło Gyumri, skoro przez to miasto przejechaliśmy. Gyumri Beer (ekstr. 11%, alk. 4%) to skunks, kukurydza, lekka słodycz i metal na dokładkę. No nie (2/10). Zwyczajne Gyumri (bez ‘Beer’) ma te same parametry, ale jest bardziej wodniste. Ponadto po mocniejszym wwąchaniu można w nim wyczuć nutkę zbożową, nie ma zaś skunksa, kukurydzy ani metalu. Jest tylko wrażenie lurowatości, no ale dokończyć małą butelczynę się da (3/10). Kellers Beer (ekstr. 11,5%, alk. 4,4%) ma nuty zboża i brzeczki, wiodącym motywem jest jednak szare mydło (2/10). Powoli przestaje mnie dziwić, że w erywańskim sklepie w którym nabyłem te piwa można dostać również piwa gruzińskie. Też marne, ale nie aż tak.

No i co prawda dobrymi piwami Armenia mnie nie powitała, ale za to w hotelu (o całkiem niezłym standardzie) na śniadanie podaje się obiad. Schabowe itd. Mi to pasuje, bo lubię jeść obiad na śniadanie, obiad na obiad i obiad na kolację (z przerwą na obiad na podwieczorek), pasuje mi też, że w Armenii chyba jeszcze więcej zielonej kolendry dodają do potraw niż w Gruzji.

W następny dzień jedziemy na południe, w stronę góry Ararat. Dojeżdżając w pobliże masywu trudno się dziwić, że Ormianie stają się emocjonalni rozprawiając o nim. Ararat to ich święta góra. Góra na której osiadła barka Noego po Potopie i u stóp której jej konstruktor posadził pierwsze winorośla. Góra która stanowiła centrum osadnictwa Ormian. Po ludobójstwie rozpoczętym w 1915 roku tereny na zachód od Araratu stały się „wyczyszczone” z Ormian. A ich święta góra znajduje się poza granicami ich państwa, w dodatku na terenie państwa programowo Ormianom wrogiego. Przy klasztorze Khor Virap znajdującym się na wschód od wiecznie ośnieżonego giganta doświadczam natłoku symboli. Oto mamy klasztor, będący jednym z głównych miejsc kultu Ormian. Sto metrów dalej znajdują się zasieki i zamknięta granica z Turcją, a kilka kilometrów za granicą zaczyna się wznosić Ararat, odseparowany od macierzy. Widoczność jest kiepska, niemalże nie widać podstaw góry, a jedynie jej ośnieżony szczyt, który jakby wisiał w powietrzu, wyrastał prosto z nieba. Biały, trójkątny. Niczym Trójca.

Zadbano też o symbolikę bardziej przyziemną – na wzniesieniu niepopodal postawiono pomnik fedainów, oddziałów ormiańskiej samoobrony, którzy w czasach ucisku na terenie Imperium Osmańskiego odwetowo palili tureckie wioski. A oddolnym przykładem symbolu niech będzie chłop który przyniósł do święcenia w klasztorze dwie żywe kury.

Zaczyna się msza ormiańska, w ciemnej nawie klasztoru. Jest podniosła, mistyczna. Kapłan w koronie, mnich w kapturze. Kobiety, dzieci i kapłan śpiewają w tonacji nieznanej w naszych sanktuariach, zwróceni w kierunku ołtarza. Coś niesamowitego. Przy tym to i prawosławne nabożeństwa wyglądają raczej zwyczajnie, nie ma w nich w każdym razie tak gęstej, duchowej atmosfery.

Stąd jedziemy na północny wschód, wzdłuż granicy, czasami tylko rzut kamieniem od zasieków. Te ostatnie robią bardzo liche wrażenie, tak jakby przez obydwie strony zamrożonego konfliktu były traktowane jako tymczasowe. Nie chciałbym żyć w tak złowrogim otoczeniu. Droga którą się przetaczamy jest takiej jakości, że określenie „licha” byłoby w jej przypadku bezczelnym eufemizmem. Może ta droga właśnie jest prawdziwą barierą dzielącą obydwa kraje? Może Ormianie zakładają, że po sforsowaniu rozpadających się zasieków spora część tureckich dywizji po prostu rozkraczy się na fatalnej szosie?

Dojeżdżamy do Wagharszapatu, zwanego również Eczmiadzynem, „ormiańskiego Watykanu”. Z powodu trwającej wówczas wojny z Persją, ormiańska delegacja nie przyjechała na sobór w Chalcedonie, na którym to potępiono monofizytyzm, pogląd głoszący, że boska natura Jezusa absolutnie dominuje nad ludzką. Miała wówczas miejsce pierwsza schizma, wskutek której monofizyckie kościoły Koptów, Syryjczyków oraz Ormian oddzieliły się od reszty. Obecnie Apostolski Kościół Ormiański potępia skrajny monofizytyzm, nie zgadzając się jednak równocześnie z definicją natury Chrystusa przyjętą w Chalcedonie.

W Wagharszapacie główny kościół jest jak na armeński bogato zdobiony i bardzo jasny, mimo zwyczajowo ciemnej kopuły. Obserwujemy procesję katolikosa Karekina II Nesisjana, patriarchy Ormian. Ubrane w błękit dziewczyny intonują śpiew, po czym wychodzi z kościoła orszak mnichów oraz dostojników kościelnych, za którymi podąża katolikos, błogosławiący zgromadzonych wiernych poprzez nałożenie krzyża na czoło. Obok katedry rozmawiamy przez chwilę z mnichem z Libanu i indagujemy grupkę młodzieży w koszulkach z wielkim napisem HUJ co zacz. Organizacja studencka, no przecież.

W drodze na obiad mijamy autobus z Iranu (może to członkowie ormiańskiej diaspory) i szpetny blok, z którego zwisa reklamówka. W reklamówce bochenek chleba. Na drugim końcu sznurka, na najwyższym balkonie, starsza kobieta. Nie wiem czy to jest specyficzna odmiana handlu ulicznego czy cuś. W restauracji pałaszuję lawasz oraz z trudem przełykam Kilikia Beer, piwo nawiązujące nazwą do historycznej Armenii Cylicyjskiej vel Małej Armenii, położonego nad Morzem Śródziemnym na terenie dzisiejszej Turcji państewka ormiańskiego, sprzymierzonego z Krzyżowcami, któremu kres położył najazd Mameluków w drugiej połowie XIV wieku. No i jak na tak poważne odniesienie w nazwie to Kilikia, fakt że ciepła i z butelki, a po naleganiach ze szklanki do coli (restauracja nie ma w posiadaniu odpowiedniej ilości kufli, które, co ciekawe, są mrożone w zamrażarce, w przeciwieństwie do chowanego poza lodówką piwa, do którego z kolei dostaliśmy kostki lodu...), to jest lipa straszna. Ma specyficzny, stęchły aromat i smak zbożowy, z domieszką kukurydzy oraz – co nie dziwi zwaywszy na warunki przechowywania – kartonu. Chyba się do tych ich piw nie przyzwyczaję (2/10).

Niedaleko dochodzimy do kościoła pw. Św. Ritsime, pierwszej ormiańskiej męczennicy. Jedno wesele akurat się kończy i orszak zmierza ku wypasionemu porszakowi, drugie się zaczyna. Wspaniała ceremonia z mistycznymi śpiewami i tajemniczym rytuałem połączonym z zakładaniem koron na głowy małżonków. No a poza tym jest uczta dla oczu, if you know what I mean.

Warto wspomnieć o ormiańskich cmentarzach. Na nagrobkach znajdują się odwzorowania zmarłych, często również symbole kojarzące się z wykonywaną przez nich za życia profesją. Jeśli śmierć była tragiczna, to jest również odwzorowana. Ludzkie twarze wyryte w kamieniu często są uśmiechnięte, takie jakie chciałyby być zapamiętane. Ma to dodatkowy sens, poza czysto estetycznym. Otóż odwiedziny na grobach mają w Armenii charakter biesiadny, bierze się jedzenie, wino, czaczę (miejscowy bimber) i wspomina zmarłych. Dodatkowa stypa, można powiedzieć. Malo tego. W przydrożnych miejscach śmierci ofiar komunikacji drogowej, tak jak u nas krzyże, tak w Armenii (oraz Gruzji ) ustawia się małe daszki, pod którymi zostawia się butelkę czaczy i dwa kieliszki. Po to, żeby przypadkowy podróżny mógł przystanąć przy takim miejscu, zmowić modlitwę za zmarłego i napić się jego zdrowie. Kiedy butelka z czaczą jest pusta, rodzina zmarłego przynosi nową. I ponoć nie ma wcale tak, że jakiś przypadkowy pijaczek zwietrzy okazję do nawalenia się za darmo i wychyli całą zawartość. Tutaj do tradycji podchodzi się na serio.

Znowuż kawałek dalej, w ruinach katedry Zwartnoc wpadamy na następne wesele. A raczej na sesję zdjęciową. Robimy za tło do teledysku, robimy sobie zdjęcia z młodymi, ktoś chce mnie poczęstować armeńskim brandy, ale nie ze mną te numery przy 40 stopniach w cieniu. Temperatura w Armenii wczesnym latem jest mniej więcej stała i tak wysoka, że ubranie błyskawicznie przykleja się do ciała, stając się jego drugą skórą. Pot cieknie ciurkiem, a woda alkaliczna, słona, o podwyższonej zawartości minerałów, idzie szybko, prawie jak piwo. Uwielbiam to, jestem stworzony do takiego klimatu.

W hotelu na szybko Kilikia Light (alk. 4,5%). Mokre zboże, akcenty brzeczki oraz chleba. Bez kukurydzy tym razem, ale i tak niezbyt apetyczny wodniak (3/10). Kilikia 1952 (ekstr. 12%, alk. 4,8%) smakuje jak takie trochę pełniejsze bezalkoholowe z alkoholem, za sprawą dominujących nut brzeczki oraz słomy, poza którymi nie czuć w zasadzie niczego (3/10). Erebuni 14 (ekstr. 14%, alk. 4,8%) wpierw zaskakuje bo czuć trochę chmielu oraz przyjemnego słodu, ale jest w nim niestety też pełno farby plakatowej vel rozpuszczalnika. Vel kleju. Pewnie kwestia temperatury fermentacji, bo wyraźnie mi przy okazji zalatuje estrami. Szkoda bo z początku wydawało mi się, że znalazłem pierwsze względnie fajne armeńskie piwo butelkowe (2,5/10). Kilikia Premium Lager (ekstr. 12,5%, alk. 4,8%) to znowuż brzeczka i mokry, odstawiony na dłużej, stęchły słód. Taka ciapa zbożowa. Smakuje świeżo i staro zarazem (2,5/10). A na koniec, przed spaniem jeszcze butelczyna Gyumri Gold (ekstr. 13%, alk. 4,7%). Mokre zboże, znowu ta stęchlizna, wodnistość, całkiem charakterna choć i cierpka goryczka. Cóż, mogło być jeszcze gorzej (3/10).

Zadaję sobie pytanie, czemu w takim fajnym kraju mają tak fatalne piwo? W tym momencie nie wiem jeszcze, że wizyta w Erywaniu dostarczy mi pod tym względem zupełnie innych wrażeń. Ale o tym mogliście już przeczytać.

Zvartnoc 2359538726122213165

Prześlij komentarz

  1. Nie może być! Kraj w ktorym jest gorsze piwo niż w Polsce?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pod wrażeniem przede wszystkim dokładności Twoich opisów oraz wzmianek historyczno - politycznych, które znakomicie uzupełniają wątek podróżniczy. Nasz przewodnik (jak wspomniałem Gruziński) był "nieco" mało obiektywny, co w tak doświadczonym historycznie kraju brzmiało czasami dziwnie. Z Twoich opisów wnioskuję, że Wasz towarzysz podróży miał szerszy horyzont. Albo Ty sam oparłeś się na wiedzy bardziej historycznej niż folklorze lokalnym. Tak z ciekawości chciałbym zapytać czy w podróży robisz sobie jakieś notatki? Dyktafon? Ja wprawdzie bloga nie prowadzę, ale staram się montować materiały w krótkie filmiki, i mam problemy z pamięcią przygotowując opisy i komentarze. ciekawe, czy to kwestia wieku, czy ilości degustacji? Nie jestem pewien. Pozdrawiam serdecznie i z niecierpliwością czekam na relacje z Malezji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewodnik przewodnikiem, ja bardziej porównywałem to, co przeczytane z tym, co zastane. I to było bardzo ciekawe doświadczenie. Co do notatek, to na bieżąco używam aplikacji Notatnik na telefonie. Bez tego z pewnością w pamięci pojawiłyby się jakieś luki. Właśnie wróciłem z Azji płd-wsch. i z pewnością pojawi się kilka wpisów z tej wyprawy, bo jeśli chodzi o wartość poznawczą, wycieczka co najmniej dorównała tej na Zakaukazie.

      Usuń
  3. Miałem podobne odczucia co do ubioru. Zazwyczaj w plecaku noszę przypinane nogawki do krótkich spodenek by wchodząc do kościoła - wejść jak człowiek. W Erywaniu po dojechaniu metrem do katedry Św. Grzegorza i przypięciu nogawek, nie odpiąłem ich do końca pobytu. Długie spodnie, koszula, pełne buty to standard.

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)