Gruzja. Z Kutaisi do Batumi.
https://thebeervault.blogspot.com/2016/02/gruzja-z-kutaisi-do-batumi.html
Jakie są pierwsze, turystyczne skojarzenia jakie człowiek ma odnośnie Gruzji zanim tam pojedzie? Jeśli taki przyszły turysta nafaszerował się relacjami rodaków którzy zwiedzali ojczystą krainę Stalina i Katie Melua kilka lat temu, zapewne oczekuje roześmianych Gruzinów, którzy będą skakać z radości i wiwatować na widok przybysza z Polski, zaproszą go na co najmniej cztery wesela, obsypią jedzeniem i piciem, przenocują za darmo i pożegnają się z nim z łzami szczerego żalu w osadzonych poniżej krzaczastych brwi oczach.
No więc jeśli nawet tak kiedyś było, to obecnie nie jest. Co więcej, poza kilkoma momentami, kiedy to na wieść że jesteśmy z Polski zazwyczaj jakiś starszy Gruzin się uśmiechnął i prawie zawsze wypalił „aaa, Kaszynskij!”, Gruzini raczej reagowali na nas z chłodną obojętnością. Taką sowiecką, zimną, która dobrze pasowała do widoku zabetonowanych gruzińskich miast, pełnych bloków które ze wszystkich krajów europejskich szpetotą i przygnębiającym rozgardiaszem mogą się równać jedynie z albańskimi.
Prolog mieliśmy w małym i dusznym lotnisku w Kutaisi, u którego wyjścia dziewczyna o ciekawej, trochę orientalnej urodzie, krótkich nogach i suchej jak papier cerze rozdawała darmowe karty SIM. Telefonowanie nawet do Polski jest tu bardzo tanie, a za kilka złotych można na kartę prepaid wykupić pół GB transferu internetowego. To jest dobrze rozwiązane. Innym dobrym rozwiązaniem są mieszczące się co kilkaset metrów na ulicach głównych miast wpłatomaty, w których można doładować telefon, ale także zapłacić różne rachunki, za media i inne rzeczy. Saakashvili mógł być zainstalowanym przez USA w Gruzji mapecikiem, ale kilka fajnych rozwiązań wprowadził, szczególnie w sferze administracji państwowej, którą radykalnie ograniczył pod względem liczebności i kompetencji. Z pracą musiało się wówczas również pożegnać sporo milicjantów, a za to ci którzy zostali mogą się teraz wozić wypasionymi, opancerzonymi Fordami Mondeo, w których obowiązkowo włączają koguta (bez dźwięku) kiedy tylko do nich wsiadają.
Innym widokiem do którego trzeba się w Gruzji przyzwyczaić, jest piszcząca wprost bieda. Taka bieda jakiej w Europie nie ma. Może poza niektórymi częściami Albanii. Nie, nawet w Albanii nie jest tak biednie. A w Gruzji mało że jest biednie – wszak można żyć skromnie, ale w swoim, ograniczonym zakresie zadbać przynajmniej minimalnie o estetykę otoczenia. A tutaj najbardziej przygnębiające jest to, że o estetykę nie dba praktycznie nikt. Nawet domy przed którymi stoją wypasione SUV-y mają niesamowicie zachwaszczone ogródki, w których zalega rozpuszczający się od natłoku korozji, zużyty sprzęt AGD. Takie coś widziałem dotychczas tylko w murzyńskich ogródkach w Londynie. Jeśli dodać do tego szare, ołowiane niebo, to pierwszy obraz Gruzji wypada niezwykle przygnębiająco.
Uroda ludzi też jest mocno osobliwa. Gruzini mają genotyp który różni się znacznie od wszystkich innych narodów, tak jakby przetrwali w daleko posuniętej izolacji. No a zbytnia izolacja genetyczna wiadomo do czego prowadzi. Ciężko jest znaleźć w Gruzji ładną kobietę. Część ludzi ma stereotypowo kaukaski, góralski, krzaczastobrwisty wygląd, część ma w sobie nieco pucułowatej tureckości. Mniejszość dysponuje szlachetniejszymi, irańskimi rysami twarzy, ale są to zazwyczaj niestety mężczyźni. Którzy z drugiej strony często są niscy, krępi, z nieproporcjonalnie krótkimi kończynami. Nic dziwnego że Gruzini są dobrzy w zapasy.
Nie jest mi wiadome z jakiego powodu, ale domki jednorodzinne mają w Gruzji zwykle jednakowy wygląd. Wybudowane na planie kwadratu, obowiązkowo z werandą i czterospadowym, niezbyt wypukłym dachem. Niektóre są murowane, choć wśród materiałów jest trochę drewna, a i nie brakuje blachy falistej oraz azbestu. Wszystkie wyglądają biednie, a status społeczny właściciela wyznacza auto zaparkowane w ogródku. Ewentualnie jeszcze brak wspomnianego azbestu.
Wjazd do Kutaisi od strony lotniska ukazuje po trochu postapokaliptyczny krajobraz. Złomowiska, opustoszałe magazyny z powybijanymi szybami, zbankrutowane sklepy zamknięte na cztery spusty, biuro współpracy gruzińsko-azerskiej, postsowieckie bloki z odpadającym tynkiem. Między blokami topole, ale również palmy oraz drzewa iglaste. Czasem również i cerkiew, wizualnie przytłoczona górującym nad nią brutalizmem z wielkiej płyty.
Pierwszy przepych którego ujrzałem to duży plac na środku którego stoi fontanna z niezliczoną ilością pozłacanych koziorożców. Poza fontanną plac jest w pełni przejeżdżalny, a że jest naprawdę duży, to ruch drogowy na nim odbywa się zgodnie z intuicją kierowców. Rano nie było ruchu, ale myślę że kiedy popołudniu pieszy chce go przekroczyć, to ma przed sobą nie lada problem.
Chwilę później idziemy przez slamsy, to znaczy dzielnicę domkową Kutaisi. Jak już wspomniałem, kto ma kasę, ten kupuje wypasionego SUV-a, natomiast z naszego punktu widzenia stan w zasadzie wszystkich domów to tragedia. Zupełnie zardzewiałe płoty, zachwaszczone i zagruzione (nomen omen) ogródki. W pewnym miejscu jakiś starszy człowiek akurat malował swój płot, podczas gdy dwóch sąsiadów z naprzeciwka szyderczo się na ten widok uśmiechało i rzucało mu sarkastycznym tonem krótkie odzywki. Widocznie to miejscowy dziwak, że przykłada wagę do rzeczy nieważnych. Co jakiś czas mijamy skwerki, na których przesiadują tylko mężczyźni. Wzdłuż ulicy, na wysokości tułowia biegnie wąski gazociąg, zupełnie odkryty, z węzłem przy każdym domu. Praktyczna rzecz, bo w razie awarii nie trzeba w ziemi kopać. Dla ewentualnych terrorystów jest to też zapewne spore ułatwienie. Mijamy watahy bezpańskich psów, z których niektóre mają zrakowacenia wielkości piłki ręcznej. Favela z mojej wyobraźni zmaterializowała się w Kutaisi.
Jest to o tyle smutne, że starożytne Kutaisi w mitologii greckiej było prawdopodobnie celem wyprawy argonautów oraz miejscem narodzin Medei. Jest to więc miasto z historią. Jej nieco nowszym odpryskiem jest imponująca Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy (Katedra Bagrati), górująca nad wspomnianą favelą. Niestety, odrestaurowana przybudówka to jakiś modernistyczny koszmar, robiący wrażenie zrakowacenia na zdrowej tkance kościoła. Pomijając jednak dopuszczenie pijanego architekta do restauracji zabytku, obserwujemy że panuje tutaj spory szacunek dla tradycji. Dziewczyna na koturnach (ładna), która tylko przechodzi przed bramą prowadzącą na dziedziniec katedry przeżegna się z każdej strony, po czym dopiero kontynuuje swój marsz wzdłuż ulicy. A jeśli kobieta wejdzie do cerkwi bez chusty na głowie, to młody dozorca jest ją w stanie gonić przez pół wnętrza.
Całkiem ciekawie wypadła też pierwsza konfrontacja z gruzińskim jedzeniem. W miejscowej restauracji kelnerzy stali, a raczej palili przy barze, podawali każdy składnik na osobnym talerzu często robiąc pomiędzy duże przerwy, robili gościom zdjęcia i zabierali im odłożone na chwilę sztućce jak akurat brakowało. Z jedzenia zapamiętałem miejscową wersję chaczapuri (spoko), świetnego jak to w kraju południowym ogórka, ciekawy, kwaśny i zielony sos ze śliwek oraz mocno siarkową, słonawą wodę mineralną, która miała mi w tej lub innej formie towarzyszyć podczas całej wycieczki.
Idę do autokaru. Zamykam oczy. Otwieram oczy. Góry. Zamykam. Otwieram. Inne góry. zamykam. Otwieram. Klasztor Gelati. Klasztor dumny, XII-wieczny. Klasztor piękny. Łażę półżywy, widzę starą Warszawę, znaczy się Pabiedę, słyszę psa, widzę najbardziej usłany ekskrementami wychodek w moim życiu. Miejscowi mnisi lustrują nas z daleka. Niby góry, a niebo ma nadal kolor betonu. Spać się chce. Zamykam oczy. Inne góry. Jedziemy i jedziemy. A autokar chrup! chrup! W autobusie tylna ośka chrupie przy każdej nierówności. A możecie mi uwierzyć, że na gruzińskich drogach tych nierówności trochę jest. Kierowca staje, sprawdza. Poduszka resoru nie potrafi się odpowiednio napompować. Kierowca wchodzi z powrotem. Ma nadzieję że uda się dotrzeć chrupiącą kupą złomu do Batumi. Też mam taką nadzieję. Chrup! Mijamy te wszystkie jednakowe domy z zachwaszczonymi ogrodami, stada świń pasące się samopas i inne atrakcje. Zamykam oczy. Chrup!
W końcu dojeżdżamy do Batumi. Gruzińskiego kurortu nadmorskiego, miejscowości wychwalanej ponad niebiosa kilka lat temu przez Donalda Trumpa. W rzeczywistości jest to jednak miasto kontrastów.
Trzeba jednak przyznać że jest ładnie położone. Na wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego, otoczone niskimi, soczysto zielonymi górami, na których rosną paprocie, akacje oraz herbata. W te wzgórza gdzieniegdzie są powtykane domy, wprawdzie nadal w gruzińskim stylu ale przynajmniej fajnie położone. Z daleka widać skajlajn daun taun – rząd wieżowców, kasyn, wygląda bogato. Ale właśnie – kontrasty. Wypasione kasyno zaraz obok industrialnego rzędu dźwigów portu przeładunkowego, odrapanej kamienicy i kupy małych domków robiących slumsowe wrażenie. Kilka przecznic dalej slumsy w prawdziwego zdarzenia, rozsypujące się domki z blachy falistej, szutrowe drogi, jednym słowem nędza. Zaraz obok centrum miasta. Niedaleko podłużne bloki, w których każdy segment wygląda na dobudowany przez innego wykonawcę, w innym stylu niż pozostałe. Każdy balkon inny. Bliżej morza część kurortowa, pięknie odrestaurowana – secesyjne kamienice, nowiutki bruk, palmy, wypasione samochody. Jedziemy wzdłuż bulwaru. Tu ogromny Radisson, tam kasyno, tu schludny hotel, tam znowu taki z koszmarów architekta i mokrych snów wyzbytego gustu inwestora, z powstawianymi w balkony kratami z bambusa, I shit you not.
Szansa na to, że w sklepie dogadamy się po angielsku jest mniej więcej taka jak na Węgrzech. Czyli nikła. Na szczęście sklepy są samoobsługowe. Biorę siatkę piw, płacę, przechodzę przez nie do końca bezpieczną dla pieszych ulicę i wjeżdżam do pokoju hotelowego na pierwsze orzeźwienie.
Natakhtari Extra Beer (alk. 8%) to trochę słodu, mocne, aldehydowe zielone jabłko oraz alkohol. Wbrew pozorom nie jest odfermentowane na maksa, jakąś tam pełnię ma. Co nie czyni go bynajmniej pijalnym (2/10). Argo Lager Beer to mokre, stęchłe zboże, delikatna zapałczana siarka i aldehyd. I wbrew pozorom ten aromat jeszcze jest znośny w porównaniu do smaku, będącego wodnistą mieszaniną metalu, aldehydu i szczątkowych nut słodowych (2/10). Natakhtari Kasris (alk. 4,7%) ma zaskakująco czysty, zbożowy, może lekko siarkowy profil bez zwyczajowego makrolagerowego kwasku i aldehydu. Nieco wodniste, ale jak najbardziej pijalne i nie wadzące. A to już jest coś (4/10).
Jak każde duże miasto, tak i Batumi zyskuje na walorach estetycznych po zachodzie słońca. Umiejętne oświetlenie palm, skwerków i budynków które na iluminację zasługują, połączone z pozostawieniem w głębokich ciemnościach tych budowli na które patrzeć hadko, uwypukla ładne aspekty miasta. Idę bulwarem nadmorskim, mijam pełno ludzi, młodych, starszych, dzieci. Uderzyło mnie to że nie minąłem dosłownie ani jednej ładnej kobiety. Nawet rosyjskie turystki wyglądają tutaj znacznie mniej korzystnie niż chociażby w Bułgarii. Ale przynajmniej na miasto fajnie jest patrzeć. Oświetlone wieżowce, skąpane w zielonej iluminacji palmy. W fasadę jednego z drapaczy chmur zostało na wysokości na oko trzydziestego piętra wbudowane koło diabelskie. Naprawdę. A fasada innego wieżowca na podobnej wysokości jest gigantycznym displayem ciągnącym się wokół budynku na rozpiętości dobrych kilku pięter, na którym wyświetlany jest jakiś totalny galimatias, który na domiar złego jest ruchomy. W sam raz dla epileptyków. Kiczu dużo, bardzo dużo. Ale fajnie na takie coś raz na jakiś czas popatrzeć. Welcome to Miami, bienvenidos a Miami.
Do kiczu zaliczyć można też gigantyczny pomnik alfabetu gruzińskiego, ładnie oświetlony stelaż w górę którego ciągną się gruzińskie litery. Wysokość całkiem słuszna, pewnie ze 150 metrów. Co do alfabetu gruzińskiego, to Ormianie uważają, że kiedy Pan Bóg stworzył ich alfabet (oczywiście według ich zdania najładniejszy) i wszystkie inne, usiadł do stołu i zaczął jeść zupę. Wtem przyszli Gruzini i zażądali alfabetu dla siebie. Zdenerwowany Bóg zaczął rzucać makaronem z zupy po ścianie jaskini. No i tak właśnie według Ormian powstał alfabet gruziński. Przy czym mnie się on bardzo podoba.
Do kiczu zaliczyć można też gigantyczny pomnik alfabetu gruzińskiego, ładnie oświetlony stelaż w górę którego ciągną się gruzińskie litery. Wysokość całkiem słuszna, pewnie ze 150 metrów. Co do alfabetu gruzińskiego, to Ormianie uważają, że kiedy Pan Bóg stworzył ich alfabet (oczywiście według ich zdania najładniejszy) i wszystkie inne, usiadł do stołu i zaczął jeść zupę. Wtem przyszli Gruzini i zażądali alfabetu dla siebie. Zdenerwowany Bóg zaczął rzucać makaronem z zupy po ścianie jaskini. No i tak właśnie według Ormian powstał alfabet gruziński. Przy czym mnie się on bardzo podoba.
No i kicz kiczem, ale blisko tych wszystkich kasyn i Radissonów jest też turystyczna, pokazowa część Batumi, ta secesyjna, odrestaurowana, klimatyczna, z fontannami tryskającymi w takt muzyki z radiowęzła oraz ogromnym, pięknym, drewnianym teatrem, dziele ormiańskiego architekta, co jakiś czas odbudowywanym po kolejnym pożarze.
Idę z powrotem do hotelu, biorę puste butelki i odnoszę do sklepu. Kasjerka kwituje zawartość mojej reklamówki głośnym śmiechem i charczeniem. Tego ostatniego rzecz jasna w ogóle nie zrozumiałem, z tonu jednak wywnioskowałem, że się mnie pyta po co ja jej śmieci przynoszę, a może chcę się pochwalić żech już wszystko wyżłopał? Zmieszany biorę następne piwa i wracam do hotelu z siatką pełną pustego szkła. Tyle na temat zwrotnych butelek w Gruzji.
Mtieli Beer ma delikatny, trochę słodowy aromat, lekko słodowy smak i tyle. Brakuje mu goryczki, rześkości i czegokolwiek zdolnego przykuć uwagę. Cóż, piłem gorsze wynalazki (3/10). 34 natomiast to niespodzianka. Piwo sprzedawane jako ‘craft’, mimo że jest produkowane w Gruzji przez turecki koncern Efes. Szlaczków na butelce nie potrafię rozszyfrować, strona internetowa też się składa z samych szlaczków, więc podchodzę do piwa bez uprzedzeń. Okazuje się że jakiś nowofalowy chmiel w nim musiał wylądować, wskutek czego jest kwiatowe i subtelnie brzoskwiniowe od lupuliny. Mniejsze nasycenie i większa miękkość również odróżniają je od gruzińskich makrolagerów. Niezłe (6/10). Piwo miało zresztą całkiem osobliwą akcję marketingową. Puszczono je do paru wybranych, dużych sklepów Gruzji bez żadnej zapowiedzi, w cenie kilkudziesięciu złotych. Drogo jak cholera jak na APA, a co dopiero jak na Gruzję, no ale chodziło o wybadanie rynku i sprowokowanie ludzi, stąd cena była absurdalna. Ustawiono we wrażych miejscach ukryte kamery i nagrywano reakcje zakupowiczów. Kilka(naście?) ludzi skusiło się na nie z czystej ciekawości. W nagrodę za to że ich miłość do piwa przekracza wszelkie (gruzińskie) granice finansowej przyzwoitości producent postawił im pomniki. Serio.
W następny dzień budzimy się w pokoju skąpanym w słońcu. Dobry dzień na plażowanie. Wpierw udajemy się jednak do kolejki linowej która z tej wypasionej części centrum ma nas przewieźć na okoliczne wzgórza. Przychodzimy przed otwarciem, ale nie szkodzi. Nieopodal mieści się browar restauracyjny Batum. Podłużna sala wypełniona meblami z ciężkiego, masywnego drewna, a do tego kelner władający językiem albiońskich imperialistów. Kawa po turecku z rana to dobry pomysł, a wydobywające się z głośników orientalne dźwięki dodatkowo pobudzają zmysły. Pierwszy niuch warzonego w tym przybytku piwa nie nastraja jednak optymistycznie. Koslovich Classic jest piwem słodowym, aldehydowym, a zarazem nieco stęchłym. Poczułem tchnienie wizyty w Słowenii i tamtejszych brewpubach (4/10). Przerwa na zabielany rosół z kurczaka, doprawiony dużą ilością liści kolendry. Mieliśmy się w trakcie wycieczki przekonać, że zarówno Gruzini jak i Ormianie wciskają zieloną kolendrę dosłownie wszędzie. Mnie to odpowiadało, choć jej trochę mydlany aromat nie wszystkim pasuje. No i są na świecie ludzie którzy nie tyle zielonej kolendry nie lubią, co jej nienawidzą. I organizują się w stowarzyszenia których celem jest zwalczanie używania tej przyprawy. Serio. Znam takiego jednego Brazylijczyka mieszkającego w Nowej Zelandii, z którym kiedyś wymieniałem się piwami. W każdym razie, Kozlovich Gold okazał się piwem lepszym. Też niezbyt świeże, ale aldehyd mocno zredukowany w stosunku do Classica, ma też więcej goryczki i ciała. Piwo stołowe, może szału nie ma, ale litr kosztuje w przeliczneiu 6zł, więc wiecie. Całkiem solidne, wypiłem z aprobatą (6/10).
Za 8zł w obie strony wspomniana kolejka linowa zabiera nas na okoliczne wzgórza, skąd można podziwiać panoramę Batumi. Z nami do wagonu wsiadają dwie pary, każda dodatkowo z kilkuletnią córką z oczami wyglądającymi jak czarne guziczki. Mężczyźni śniadzi, więc typuję Turków, których do Adżarii (najbardziej muzułmańskiego rejonu Gruzji) na wczasy trochę przyjeżdża. Mityguję się trochę z Hoegaardenem którego chciałem po drodze wyżłopać. Zagadują nie tyle łamaną, co rozdeptaną i zmasakrowaną na amen angielszczyzną. Okazuje się że to jednak Persowie, bardzo sympatyczni. I zróżnicowani, co wywnioskowałem po tym jak zaprosili nas do swojego stolika w kawiarni przy górnej stacji kolejki. Zróżnicowani począwszy od urody, kończąc na zwyczajach. Jedna para to maksymalnie śniady chudzielec, który jako jedyny z nich od razu zamówił sobie piwo. Ja optowałem profilaktycznie za kawą, ale po jego ruchu zmieniłem swoje zamówienie również na piwo. Dawno nie widziałem tak szczęśliwego wzroku jak jego, kiedy zanurzył swoje usta pierwszy raz w gruzińskim Natakhtari. Tłumaczył, że w Iranie nielegalne, a piwo super super. Jego żona była ubrana w krótki rękawek, miała lekko azjatyckie rysy twarzy naznaczone nawałami armii z Azji centralnej które przetaczały się cyklicznie na przestrzeni dziejów przez ziemie perskie, odkryte włosy i witała oraz żegnała się ze mną podając rękę. W drugiej parze mężczyzna był podobnej urody co w pierwszej, natomiast jego żona miała jasną cerę, rude włosy i błękitne oczy, a przy tym długie rękawy oraz chustę luźno narzuconą na głowę. Kiedy jej podałem rękę na pożegnanie, skierowała tylko ku posadzce nieco zakłopotany uśmiech. Okej. Finał tego jest taki, że ustaliliśmy kilka słów które w farsi są bardzo podobne albo nawet identyczne z polskimi, że zapłacili za nasze napoje, wymieniliśmy numery telefonu i że mamy zaproszenie do Isfahanu. Brzmi ciekawie.
Kolejka w Batumi jest jednak nie tylko ciekawa ze względu na ludzi jakich można w niej poznać oraz na widoki ze stacji górnej, z której Batumi prezentuje się jak okazałe, nowoczesne miasto nadmorskie. Największy walor poznawczy mają w sobie widoki w trakcie samej jazdy wagonikiem. Wówczas ma się gruzińskie, batumskie kontrasty podane jak na dłoni. Początkowa stacja kolejki mieści się w odnowionej części miasta, którą część tworzą wspomniane kiczowate wieżowce. Ale już pół minuty jazdy dalej można podziwiać z góry slumsy z blachy falistej, poprzecinane szutrowymi drogami, po których żółwim tempem suną leciwe, przeładowane TIR-y. Mija się zaniedbane cmentarze, a nawet domy bez dachów. W jednym z nich zdążyło wyrosnąć nawet drzewo. A dosłownie kilkaset metrów dalej w stronę morza widnieje potężna fasada Radissona. Takie życie.
I taki przywilej turysty, że może to wszystko obserwować, kręcić głową i po paru głębszych westchnieniach wyprzeć ujrzane widoki ze świadomości i udać się na plażę. Po drodze zaliczając przejazd taksówką. 3km przez ścisłe centrum za w przeliczeniu 8zł. Dobra cena, zważywszy że ponoć w Batumi taksówki są najdroższe w całej Gruzji.
Plaża długa, szeroka i kamienista. Mało ludzi jak na lipiec. W końcu jakieś ładne dziewczyny, choć nie mam pojęcia czy miejscowe. Uśmieszek. Zero stringów czy toplessów. Smuteczek. W oddali na wysokim molo majaczy klub San Remo. Pewnie night club. Restauracje tak się nie nazywają. Ciekawi ludzie. Starszy wąsacz smażący się jakieś 20 metrów dalej podchodzi do nas i częstuje śliwkami. „Turkish, Turkish!” Uch, no dobra. W morzu jakiś łysol kąpie się w czepku. Umięśniony z sześciopakiem. Łysol. W czepku. W morzu. Co kraj to obyczaj. Piję w końcu piwo które mi autentycznie smakuje, Argo Dark z dwulitrowego PET-a. Kawa zbożowa, karmel, miękkie i łagodne ale nie wodniste. Proste ale bardzo przyjemne. Bez sztucznej słodyczy. Świeże. Butla zostaje opróżniona w tempie ekspresowym (7/10). Na plaży nie ma mew, tylko gołębie. Miejscowi chodzą z towarem. Orzechy w żelatynowej otoczce z soku z winogron (churchkhela) to naturalne słodycze, nie za słodkie a sycące. Dobre to. Morze ciepłe i mało słone. Black sea best sea. Przynajmniej jeśli chodzi o komfort pływania.
Jeszcze pół litra Nabeghlavi (to ta siarkowa woda mineralna), żeby mnie głowa nie rozbolała od braku minerałów. Jednak rozbolała. Po powrocie do hotelu okazuje się że to być może dlatego że mnie spiekło jak pizzę w piecu. Tak, to przez to mnie głowa boli. Do kolacji jeszcze parę łyków wina. Doskonały pomysł chłopie, głowa boli jeszcze bardziej. Wniosek na przyszłość – nie pić wina. Za to adżarskie chaczapuri, zawijane z obydwóch końców, pieczone w piecu kamiennym, z sadzonym jajkiem pośrodku to rewelacja. Chaczapuri różni się w zależności od regionu Gruzji. To adżarskie jest zdecydowanie najsmaczniejsze.
Krótka drzemka, pół litry siarkowej wody i idziemy do drugiego browaru restauracyjnego w Batumi. Po drodze mijamy całkiem fajne tańczące fontanny i wieżowiec, będący budynkiem użyteczności publicznej, wyglądający jak wysokiej klasy hotel i pulsujący neonami tak, że Hunter S. Thompson usiadłby na ławce naprzeciwko na pół nocy, zaś epileptyk mógłby dostać ataku i utopić się w stawie nieopodal.
Mijamy jeszcze McDonalda otoczonego oczkami wodnymi i wyglądającego jak statek kosmiczny, bez przesady najfajniejszego McDonalda jakiego widziałem, i docieramy do Tower Restaurant. Tower dlatego, że nad nią wznosi się bogato zdobiona latarnia morska. W środku trwa akurat jakaś impreza, dancing czy coś. Ładne dziewczyny, oho. Wsłuchujemy się w muzykę. Chyba ukraiński. No to zagadka się szybko rozwiązała. Siadamy na zewnątrz, vis a vis malutkiej warzelni umiejscowionej w przeszklonym budynku, niewiele większym od niej. W Towerze warzy się tylko jedno piwo, Tower Svetloe. Czeka się na nie około 40 minut, i to tylko pod warunkiem że się kelnerów pogania mniej więcej co kwadrans. Na rachunek czeka się podobnie długo. Samo piwo jest proste i przyjemne. Zbożowe, lekko drożdżowe, świeże, o kremowej teksturze. Lekko gorzkie. Prosty jak drut, smaczny zwickel (6,5/10).
Marsz wzdłuż promenady do hotelu, siarkowe Nabeghlavi na noc celem uzupełnienia elektrolitów i hop do wyra. Nazajutrz ciężki dzień. Ale o tym będziecie mogli przeczytać za jakiś czas.
W Kutaisi wypiłem najbardziej hardkorową wędzonkę w życiu, ciekawe jakby teraz smakowała.
OdpowiedzUsuńBrowar "Mirzaani" ją serwował.
Niestety za mojej bytności Mirzaani nawet w stolicy się powoli zwijało. Jedna z dawnych firmowych knajp została chyba przejęta przez inny podmiot i z Mirzaani serwowała jedynie jasnego lagera.
Usuń