Moguncja pub crawl
https://thebeervault.blogspot.com/2016/02/moguncja-pub-crawl.html
Żądny atrakcji turysta w Moguncji poza zwiedzeniem starówki nie ma zbyt wiele do wyboru. Może oczywiście udać się na Haifa Allee żeby zostać kulturowo wzbogaconym, ale piwnie nie wygląda to najlepiej. Zmotoryzowani mogą rzecz jasna udać się kilkadziesiąt kilometrów autostradą do Maruhn, być może największego sklepu z piwem w Niemczech, i obalić zakupy w miejscu publicznym (choć niekoniecznie na Haifa Allee), ale będąc już w samym mieście trzeba się dobrego piwa trochę naszukać. Dla nas, przyzwyczajonych do polskich standardów, może się to wydawać nieco dziwne – dwustutysięczne miasto, stolica Nadrenii-Palatynatu, w bliskim sąsiedztwie banksterskiej stolicy Niemiec Frankfurtu, i trzeba z góry wiedzieć gdzie jest niszowe piwo? Ale tak już jest – w Niemczech poza zmianą składu etnicznego mieszkańców wszelkie zmiany nastepują raczej powoli.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do Fiszbaha, modnej knajpy. Albo takiej która chciałaby być modna. Bo skoro w sobotni wieczór poza nami jedynymi klientami były dwie dziewczyny, to coś jest nie tak. Nie żebym się dziwił, bo lokal to bardzo osobliwy. Podchodzimy do baru, widzimy cztery krany i hipsterską brodę po drugiej stronie lady.
- Dobry wieczór, macie piwo craftowe?
- Tak.
- Eee, aha.
- <głucha cisza, w tle słychać jak piętro wyżej ktoś cos smaży; jakiś pies szczeka w oddali>
- A jakie?
- Hanscraft Backbone Splitter.
- No to polej dwa.
Barman połowę rozlewa obok, tak mu się piwo pieni. 0,2l za czterypińdzisiont. Ojro. Not cool. Rozglądam się wokół siebie. Widzę czerwono-czarny, przyciemniony lokal, wielokolorowe neony, dwie dziewczyny. Myślę sobie, że tak chyba wyglądają knajpy dobudowane do podrzędnych burdeli. I jeszcze ta muzyka. Wpadam na pomysł zrobienia jej zdjęcia, tej muzyce. Pomysł głupi, ale miejsce tak na mnie wpływa. No bo wyobraźcie sobie bar który wygląda jak przyburdelowa speluna, a w tle leci coś co przypomina trip hopową wersję scieżki do Blade Runnera zrobioną przez osobę naćpaną. No i sączycie z teku drogi jak złoto Backbone Splitter, polany za zimno, bardziej karmelowy niż zwykle, ale w dobrej formie. Aha, zdjęcie muzyki nie wyszło. Wychodzimy, mijamy sklep rowerowy o nazwie Pedalista i udajemy się do następnego celu.
Po drodze mijamy kawiarnię typu przeszklony pawilon. Pełno ludzi, ładne dziołchy (w Niemczech sytuacja nie do końca oczywista) i Kühn Kunz Rosen na kranie. Ale napakowane ludźmi tak że sardynki nie wciśniesz, więc idziemy dalej. Docieramy do jedynego multitapu w mieście. Ale nie jest to multitap w polskim znaczeniu słowa, z craftem, rotacją na kranach i hipsteriadą. Knajpa nazywa się Sixties, muza jaką tego dnia puszczali była raczej eighties, a klientela wiekowo mocno zróżnicowana. Sixties wygląda w zasadzie tak, jak wyobrażamy sobie typową irlandzką mordownię. Czyli sporo starego drewna, od podłóg, przez meble (bo drewno bezpieczniejsze do bitki od metalu), na ścianach jakieś mało śmieszne piwne bibeloty, no i odór. Tak, odór, bo w Sixties nie można palić, stąd można się napawać w pełni smrodem męskiej szatni po WF-ie. Serio nie byłem chyba nigdy w knajpie w której by tak waliło męskim potem. Aż współczułem kelnerce, która starała się w takim ambiente nakłonić klientów do zamówienia jeszcze jednego piwa dotykając ich w... zresztą, nieważne. No ale wracając do kranów, obsługiwanych przez sympatycznego barmana, na szczęście bezdotykowego. Mamy oto 15 kranów. W Niemczech. Ale co z tego skoro rotacji nie ma, z każdego leje się jakieś koncernowe, raczej niewarte uwagi piwo i ogólnie bryndza. No bo Murphysa z kija uwielbiam, mam do niego jeszcze większy sentyment niż do Guinnessa, ale jak go dostaję owianego nutą kartonu, to znaczy że im nie schodzi. W lodówce było lepiej, mieli między innymi świetny Kehrwieder SHIPA Mosaic.
Wypiliśmy piwo i poszliśmy do jedynego browaru restauracyjnego w Moguncji. Znaczy się, ponoć jedynego wartego uwagi. Eisgrub był napakowany ludźmi do tego stopnia, że musieliśmy swoje odczekać aż się zwolnił stolik. A czekaliśmy przy wejściu. Kawałek dalej jakiś miejscowy dziad robił nam zdjęcia komórką szczerząc zęby. Thanks, no homo. Chwilę później podchodzi do nas kelnerka. Patrzy na nas, wyjmuje notatnik, coś zapisuje i odchodzi bez słowa. Rozmiarówkę spisywała? Dziwne to miasto. Dobra, zwolniło się miejsce, siadamy przy stoliku.
Eisgrub to specyficzne miejsce. Gąszcz mniejszych pomieszczeń połączonych ze sobą korytarzami, warzelnia i tanki leżakowe porozstawiane w różnych zakamarkach, klientela zdominowana przez ludzi młodych, wśród których nawet było na kim oko zawiesić. W końcu przydzielono nam sympatyczną kelnerkę i można było skupić się na konsumpcji. Golonko. Z kapustą. Z pieca. Schweinshaxe w Eisgrubie utwierdziło mnie w mniemaniu że nikt tak dobrze nie potrafi upiec tego rodzaju mięsa jak Niemcy. Trzy najlepsze golonka zjadłem kolejnie w Bayerischer Bahnhof, Camba Bavaria oraz w Eisgrubie. Czyli w samych niemieckich browarach. Za każdym razem upieczone na chrupko, z wytopioną większą częścią tłuszczu. Takie, że można spokojnie zjeść wszystko oprócz kości. Coś niesamowitego.
A do tego piwo, stylowo podane w kamionkowych kuflach. Wiem że według niektórych to horror nad horrory, bo nie widać koloru piwa, a to przecież tak strasznie ważna rzecz, ten kolor. No więc dla mnie zapijanie przaśnego mięsiwa prostym piwem z ciężkiego, nieprzejrzystego kufla to jest to. Tradycja w służbie hedonizmu. Tradycją w tym lokalu jest ponadto kładzenie pustej kamionki na boku, jeśli sobie człowiek życzy dokładkę. A trzeba powiedzieć że w Eisgrubie jest co wypić, więc dokładka sama się prosi. Wprawdzie warzą tylko dwa piwa, ale na takim poziomie, że w zupełności to wystarcza. Po pierwsze, Helles Märzen. Piwo marcowe to styl który ma jakikolwiek sens w zasadzie tylko świeże, pite w browarze. Ten warunek był spełniony, wobec czego to mocno słodowe, słodkawe, lekko gorzkie piwo z dobrze ukrytym alkoholem dobrze mi weszło. Zapunktowało świeżością i bezpretensjonalnością. Przaśne piwo na co dzień (6,5/10). Gwiazdą wieczoru został jednak bez dwóch zdań Eisgrub Schwarzbier. Piwo mocno czekoladowe, delikatnie palone, o posmaku zboża wtopionego z tabliczkę czekolady. Kremowe, gładkie, rewelacyjne. To jest chyba szczytowe osiągnięcie w tym stylu, mógłbym pić codziennie. Koniecznie z kamionki (8/10).
Tym akcentem zakończyliśmy obchód Moguncji, mijając jeszcze po drodze młodą Niemkę, która nad piwo w lokalu preferuje wino z gwinta na ulicy. Tak więc jeśli was kiedykolwiek zawieje do stolicy Nadrenii-Palatynatu, to już wiecie dokąd się udać.