Yeehaw!
https://thebeervault.blogspot.com/2014/05/yeehaw.html
Dziki Zachód to wyjątkowo wdzięczny temat, obrosły zresztą całym szeregiem mitów. Z jednej strony bandy obdartusów zasiedlających zachodnie rubieże kontynentu północnoamerykańskiego były sławione jako herosi narodu amerykańskiego w rozmaitych książkach z gatunku frontier novels. Przodował w tym łgarz i propagandysta James Fennimore Cooper, którego sztandarowym stekiem bzdur jest książka opisująca zupełnie wspak wzajemne stosunki Indian, Anglików oraz Francuzów, która doczekała się ekranizacji pt. Ostatni Mohikanin, paszkwil na bohaterskiego generała Montcalma. Z drugiej strony w powszechnej świadomości Dziki Zachód figuruje jako kraina gwałtu, w której wjeżdżając do jednego z izolowanych miasteczek, po drodze do miejscowego saloonu trzeba było przejść nad zwłokami co najmniej pięciu nieszczęśników. Prawda wyglądała zupełnie inaczej, być może to powszechny dostęp do broni bowiem sprawiał że było tam zaskakująco bezpiecznie, a morderstwa zdarzały się stosunkowo rzadko. I tak np. w pięciu głównych ośrodkach hodowli bydła notowano w latach 1870-85 średnio trzy zabójstwa rocznie łącznie. Co ciekawe, liczby uległy zwiększeniu po tym jak tereny zaczęły być patrolowane przez państwowe służby porządkowe, czyli po tym jak zlikwidowano pół-anarchiczny stan wyjściowy. W osławionych przez Hollywood miasteczkach, które były jakoby centrami przemocy i pojedynków rewolwerowców, w rekordowych latach zanotowano pięć morderstw (Tombstone oraz Dodge City), a nawet cztery (Deadwood). Nie ma dowodów na jakąkolwiek ofiarę strzelaniny w samo południe w centrum miejscowości.
Na legendzie Dzikiego Zachodu buduje swoją tożsamość młody browar kontraktowy Faktoria, okraszając swoje piwa bardzo stylowymi, dzikozachodnimi etykietami. Daje mi to okazję do rozprawienia się zarazem z paroma piwami jak i paroma mitami. Tym bardziej że zdecydowano się warzyć piwa w niesławnym browarze Zodiak, co przekłada się na trawestację słynnego powiedzenia, że człowiek warzy, a Pan Bóg wady rozdaje. Zacznijmy więc.
Buffalo Bill (alk. 5,8%) to drugie piwo Faktorii. Sięgnięto tutaj po postać Williama Fredericka Codiego, amerykańskiego myśliwego, zwiadowcy armii amerykańskiej oraz organizatora widowisk rozrywkowych szerzących romantyczną legendę Dzikiego Zachodu. Był człowiekiem całkiem honorowym w odróżnieniu od innych Anglosasów, traktujących ‘dzikich’ vel po prostu obcych zwyczajowo jak zwierzęta pociągowe – czyli istoty które się zarzyna kiedy przestają być przydatne. Zatrudniał wielu Indian w swoim słynnym ‘Wild West Show’, z którym zawitał podczas tournee po Europie między innymi do Rzeszowa. Jednym z jego podopiecznych był nota bene Siedzący Byk, zamordowany wskutek intrygi ostatni wódz plemienia Lakota, zwanego również Siuksami. Z drugiej strony był William Cody niepoprawnym mitomanem, który więksość strzelanin w swoich książkach 'autobiograficznych' wymyślił, a ranny w starciu z indianami został tylko raz a nie 137 razy, jak to chce jego wykreowana przez niego wraz z żoną legenda.
Piwo okazało się niestety miałkie. Brakuje w nim zapowiedzianych akcentów cytrusowych oraz żywicznych, chmielowość sprowadza się do mało intensywnych wtrętów kwiatowych. Rządzi tutaj karmel, co się niestety przekłada na przesadzoną słodycz, która wespół z zaskakującą gęstością piwa czyni je ciężkim i słabo pijalnym. Niby postarano się o balans, ale nieco cierpka, zalegająca goryczka nie tyle balansuje słodycz co denerwuje pijącego. Połączenie kwiatowości chmielu i karmelowości słodów ponadto skutkuje landrynkowym wrażeniem ogólnym, a nuty gotowanego kalafioru też oczywiście bynajmniej sprawy nie ratują. Szkoda, ale niczego ciekawego tutaj nie znalazłem, a wypicie piwa do końca nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć w moim życiu. (4/10)
Rzecz ma się zupełnie inaczej z Rio Bravo (alk. 4,8%) z drugiej warki. Pierwsza była ponoć równie nieudana co Buffalo Bill, druga to bardzo przyjemne piwo. Rzeka do której się odnosi (w USA znana pod nazwą Rio Grande) obrosła również o wiele mitów, głównie za sprawą westernów.
Swoją drogą, niektórym może się wydawać dziwne, że tak dużo nazw na amerykańskim południowym zachodzie ma hiszpańskie nazwy, tymczasem te tereny zostały przez Meksyk odziedziczone po imperialnej Hiszpanii. Po wojnie meksykańsko-amerykańskiej 1846-48, w której to ‘meksykański Napoleon’ czyli generał Santa Anna pokazał jakim to ogromnym był nieudacznikiem, Meksyk stracił połowę swojego terytorium, które powędrowało do USA i tworzy obecnie stany Kalifornia, Nowy Meksyk, Arizona, Nevada, Utah, Teksas i częściowo Kolorado. W ten sposób również wewnątrzmeksykańska rzeka Rio Bravo/Rio Grande stała się rzeką graniczną. Trwająca od dłuższego czasu imigracja latynoska na te tereny ma więc w sobie coś z rekonkwisty, tym bardziej że po ww. wojnie osiadła na tych terenach ludność hiszpańskojęzyczna była traktowana zgodnie z protestancką wykładnią miłości bliźniego, czyli jak podludzie. Wracając jednak do piwa, to jedyne ale jakie do jego mam sprowadza się do wadliwie działającej linii do butelkowania w Zodiaku – piwo otwarło się niemal bez syku i było nieco niedogazowane. Poza tym wszystko z mojego punktu widzenia gra, jest więc tutaj kwiatowa chmielowość zmieszana z nutami liczi i słabszymi cytrusowymi oraz całkiem solidna baza słodowa, karmelowa, choć i akcent orzechowy mi się w tle przewinął. Kwiatowość i karmelowość podobnie jak w Buffalo Bill tworzą łącznie wrażenie ciut landrynkowe, jednak bez kleistości i słodyczy faktoriowego amber ale’a piwo pozostaje nadal bardzo smaczne. Słodycz jest mimo może trochę wyższej niż w szeregowym APA pełni słodowej stonowana, zaś goryczka podbita ale nie męcząca i po prostu przyjemna. Nie jest to złożone piwo, nie jest mocno chmielone, nie tworzy nowej jakości, ale mówiąc po ludzku, fajnie wchodzi. I o to chodzi. (7/10)
Biorąc pod uwagę powyższe, widać że piwowarzy z Faktorii uczą się sprzętu, bo wydaje mnie się, że większość niedociągnięć można złożyć na karb osobliwości browaru Zodiak, które muszą wpierw zostać okiełznane. Właścicielom Faktorii życzę więc owocnych okiełznań, bo druga warka Rio Bravo pokazuje, że receptury mają fajne.
Nuda Panie,a nie Dziki Zachód! Rio Bravo oglądałem minimum 5 razy, a nad Rio Bravo by Faktoria prawie zasnąłem z nudów. Na drugi dzień usiłowałem sobie przypomnieć, czym to cholerstwo smakowało, ale gdyby nawet Dziki Bill Hickok mierzył do mnie z Colta, nie dałbym rady.
OdpowiedzUsuńPS Piłem pierwszą (dla mnie ostatnią) warkę, więc chyba wad tam nie było, bo bym się obudził i zbulwersował. Zalet niestety też chyba nie ....