Loading...

Dwa tygodnie z życia blogera piwnego, cz.1

Czy piwny bloger jest alkoholikiem? Zależy jak sprawę ująć. Według dostępnych w sieci testów na alkoholizm, układanych zazwyczaj przez neofickich abstynentów, każdy kto co wieczór konsumuje jedno małe piwo jest alkoholikiem. Może i tak. Rzecz w tym, że człowiek ma taką naturę, że psychicznie jest w stanie uzależnić się od wszystkiego, począwszy od strzelania kapslami spod paznokcia, kończąc na zdrapywaniu wyimaginowanych nanopowłok z obudowy resoraków. Więc tak, pod tym względem każdy piwny bloger, 'geek', a także barman, piwowar itp. jest w jakimś stopniu uzależniony od alkoholu, bo byłby po prostu bardzo smutny gdyby mu zabrano możliwość konsumowania swojej pasji, analogicznie do smutku jaki by czuł muzyk któremu by połamano skrzypce i zabroniono na czymkolwiek grać. Pasja oznacza wesołość, a jak wielką wesołość, to ukażę Wam na przykładzie dwóch tygodni które zaczęły się dla mnie nazajutrz po święcie, które klasyk zatytułował mianem Sześciu Króli.

Czwartek jest dla naszej rodziny tym dniem, kiedy wyruszamy do Katowic, żona idzie ćwiczyć ciało, a ja inwestuje w rosnącą oponę na brzuchu, racząc się nowościami (lub wykrzywiając nad nimi usta) w Absurdalnej. Lokal ma pod tym względem dwa plusy. Raz, że pojemność 0,25l kosztuje tam zazwyczaj 6,50-7zł, co oznacza oszczędność w przypadku kiedy piwo butelkowe kosztuje 8zł za pół litra w sklepie, a w dwóch na trzy przypadki nie jest warte swojej ceny. Dwa, że w Absurdalnej jest to czego nadal brakuje w większości multitapów, czyli kuchnia. No i pulled pork był tego dnia bardzo zacny, podobnie jak – ponoć – gofry piwne z łososiem. Z piwami było trochę inaczej. Piw zjadłem pięć. Ale małych. Na początek spróbowałem się rozgrzać wyrobem browaru Hopium. Kevin Spices (ekstr. 13,2%, alk. 5,5%) miał z pewnością rozgrzewający aromat – piwo mocno przyprawowe, korzenne, dodany imbir nadaje w nim ton. Jest też skórka pomarańczy i sumarycznie pachnie to to trochę jak grzane wino. Poza tym jest wodniste, o mało rozgrzewającym smaku i pieprznym, delikatnie waniliowym finiszu. Całkiem ciekawe, ale taki aromat pasowałby mi bardziej do ciemnego piwa, a z pewnością bardziej treściwego. Ktoś inny mógłby stwierdzić inaczej. Plus za ładną pianę (5,5/10). Traf chciał że następne piwo było co najmniej równie korzenne, ale przy tym ciemne. Mowa o Promocji (ekstr. 19%, alk. 8,2%), moim pierwszym razie z łódzkim Antybrowarem. Jest tu spora dawka piernikowych nut – imbirowych, cynamonowych, goździkowych, jest też górujący nad nimi liść laurowy. Piwo jest mocne, treściwe i gęste, zdecydowanie korzenne. Dysponuje ograniczoną dawką słodyczy, ale i cierpkością, która niajeko wypływa ze wspomnianego lauru i dobrze tutaj pasuje. W posmaku ciemne słody zaznaczają swoją obecność i robi się nawet odrobinę kawowo. Rozgrzewające piwo które bez dwóch zdań polecam jako alternatywę dla Grzańca Galicyjskiego et consortes (7,5/10). Następnie pasowało się ochłodzić, więc czemu by nie Bazyliszkiem, a konretnie kwachem W Malinowym Chruśniaku (ekstr. 11,9%, alk. 4%). No więc jeśli wiecie jak pachnie naturalny syrop z malin, to wiecie jak pachnie to piwo. Jak smakuje już nie bardzo, bo słodyczy mu brak – jest kwaśne, ale na poziomie najwyżej średnim, do zaakceptowania dla szeregowej konsumentki piwa. Skojarzenia od ewidentnej, wszechwładnej maliny wędrowały nieznacznie ku truskawce, a w finiszu już się robiło nieco vibovitowo, czego jednak nie jestem skory pochwalić. Ale niezłe piwo (6/10). Postanowiłem przypieczętować to następnym Bazyliszkiem. Sen O Warszawie (ekstr. 16,7%, alk. 6,6%) w takiej postaci powinien jednak nosić nazwę Sen O Praktikerze, bo natłok aldehydu octowego zddecydowanie bardziej kojarzył mi się tutaj z farbą emulsyjną niźli papierówkami, które nam późną jesienią zawsze gniją w ogrodzie. Aromat jest fatalny, przez aldehydową powłokę można ledwo wyczuć trochę sproszkowanej czekolady. W smaku jest lepiej, wspomniana czekolada gorszego sortu dominuje, no ale zawsze to lepiej niż klej. Jest trochę laktozowej gładkości przeciwdziałającej szorstkiej naturze aldehydu, jest bardzo delikatna wanilia, da się to wypić. Ale nie jest to absolutnie żaden mus (4/10). A potem był jeszcze RIS, a potem były Gwiezdne Wojny cz. 7: Zakochany Murzyn, i już do końca wieczora woda mineralna. Trzeba się oszczędzać przed Warszawą. Zawsze przed Warszawą.

Jeszcze a propos liścia laurowego, taki lifehack. Jeśli ktoś ma problemy z oddechem, czy to wskutek alkoholu czy jakiejś infekcji w jamie ustnej, to polecam żucie takiego liścia przez parę minut. Rozgryzienie na drobne kawałki i żucie. Cierpkość która wnet zalewa usta potrafi wprawdzie wpędzić w łzy niejednego wielbiciela 200+ IBU, ale działa. No, to wracajmy do mojego tripu.

Otóż następnego dnia pauzowałem, puentując tylko wieczór piwem Acid Rain z Kraftwerku, jednym z tych które lepiej jednak wypić w dwa razy mniejszej ilości za mniejsze pieniądze w Absurdalnej właśnie. W sobotę kręte ścieżki mojego istnienia zawiodły mnie do Warszawy. Zauważyłem przy okazji że zmęczenie życiowe przejawia się u mnie między innymi sposobem zagospodarowania wymuszono wolnego czasu. No bo jak się bierze ze sobą w podróż lekturę o inżynierii społecznej w służbie utylitaryzmu, a zamiast tego słucha się przez bite 4 godziny podróży poliszbusem death metalu na jutubie, to o czymś to świadczy.

W Warszawie pierwszym przystankiem była Chmielarnia Marszałkowska, podobnie eklektyczna pod względem wystroju co ta na ulicy Twardej, w której podjął mnie Grzesiek Korcz, oprowadzając po włościach ze szczególnym uwzględnieniem skarbca czyli spiżarki. Wzorowo schłodzonej, kryjącej w sobie regały pełne różnych, z reguły importowanych pyszności. Gdyby nie było tak zimno, to fajnie by było zostać przypadkowo zamkniętym na noc w tym pomieszczeniu. Przeprowadziliśmy wspólną degustację kilku specyfików, o których napiszę niebawem, ale i na kranach było ciekawie. Slave Driver (alk. 6,6%) od Piwnego Podziemia to black IPA po polsku, czyli z wyraźnie wytrawnym, palonym finiszem. Piwo w głównej mierze czekoladowo-żywiczne, ale i z tropikalnymi wtrętami. Wygrywa swoją wysoką pijalnością, polecam (7/10). Dżentelmenel (alk. 7,4%), piwo w które Beer Bros wpakowali wszystko co się dało (10 słodów, 3 szczepy drożdży i 43 odmiany chmielu), chmielowy nie był. Dominowały metal w aromacie i wędzonka w smaku, uzupełnione o nuty kompotu z czerwonych owoców, susz owocowy i karmel. Średnio gorzkie, dziwne piwo. Nie bez walorów, ale i bez przesady (5,5/10). Nie rozczarował za to kontraktowiec Trzech Kumpli, którego Double Pan IPAni mnie zachwycił. Ale o tym później.

Chmielarnia to jeden z tych lokali z piwem które stawiają również na dopracowaną ofertę gastronomiczną, w tym wypadku orientalną. Pierś kurczaka z grilla w jogurcie i mięcie na pikantno była świetna. To jest tak naprawdę moim zdaniem podstawowy plus Chmielarni. Bo z pewnością nie są nim same pomieszczenia, a raczej wystrój, misz masz bez myśli przewodniej. Ale siedzieć siedzi się miło. Jak jest z kim. A było.

W międzyczasie dojechało Opole i wspólnie udaliśmy się do nowego miejsca na piwnej mapie Warszawy, czyli Beerokracji. Osobliwe miejsce. Kręte schody wyłożone czerwoną okładziną raczej z musu (żeby przeciwdziałać widowiskowym upadkom bywalców w warunkach wilgotnej aury) prowadzą do gigantycznego pomieszczenia poprzetykanego filarami, jasnego i zgodnie z kolorystyką logo częściowo pomarańczowego. Sala jest ogromna, wyposażona w siedziska w formie kanap (to plus), z barem obok którego oferta jest wyświetlana na ekranie (też fajny pomysł), zaś obok baru jest scena. Innowacją w formule działania multitapu w przypadku Beerokracji jest bowiem łączenie piwa z muzyką na żywo. No i jest to formuła która do mnie nie trafia. Raz że słucham zazwyczaj albo elektroniki albo djentów i blastów, a takiej muzyki w Beerokracji się chyba raczej nie uświadczy, dwa że skoro knajpa skłąda się z jednego dużego pomieszczenia, to w warunkach koncertowych odpadają jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu werbalnego. Jest się zmuszonym do słuchania tego co akurat grają, nawet jak się nie ma na to ochoty. Inną krytyką którą zasłyszałem już pod względem wystroju knajpy, to że wygląda jak stołówka studencka, aż człowiek zaczyna szukać tablicy z ogłoszeniem że pomidorowa jest dzisiaj w ofercie za dwapińdzisiąt. Nie powiem żeby takie skojarzenie było mi całkowicie obce. Niemniej jednak miejsce jest na tyle osobliwe i inne od pozostałych multitapów, że z pewnością do niego wrócę. Oferta na kranach tego dnia obejmowała między innymi Korpoludka (ekstr. 11,5%, alk. 4,5%) z Podgórza. Tak jak pierwszej warki tego piwa nie piłem, bo została mi zaprezentowana jako Masłoludek, tak beczka która była podpięta w Beerokracji to był Kukurydzoludek. Piwo robiło wrażenie rozpuszczonych wafelków kukurydzianych o nieco chlebowym posmaku. Piwo lekkie, lekko gorzkie, mocno kukurydziane. Ostatnio chwaliłem Podgórz za ich lżejsze piwa, ale to niestety była duża wtopa (3/10). Był jednak w ofercie również świetny Smoke On The Porter, uwarzony przez Beer Bros we współpracy z Marcinem Kwilem z Samych Kraftów i Latającym Rosomakiem. Ale o tym też następnym razem.

Następnym celem podróży było Hoppiness, gdzie tego wieczoru była premiera mojego dania patronackiego, czyli tagliatelle z sosem z dziczyzny. Nie muszę chyba wspominać, że w Hoppiness też jest dużo kranów z piwem i kuchnia, i jak ja to bardzo propsuję. Kucharz się spisał, danie wyszło bardzo smaczne. Na miejscu było jeszcze więcej znajomych, więc impreza rozkręciła się na dobre. Wspomaganie płynne zapewniały między innymi Artezan i AleBrowar, których wspólne piwo Ale Cocones akurat tego wieczoru również debiutowało. Imperialna IPA z dodatkiem wiórków kokosowych okazała się strzałem w dziesiątkę. Ananas, brzoskwinia, cytrusy - odpowiednio dobrana, tropikalna kompozycja nut chmielowych w połączeniu z subtelnym akcentem mleczka kokosowego w tle (właśnie bardziej mleczka niż wiórów), w połączeniu z owsianą śliskością na podniebieniu która znowuż dobrze łączyła się z kokosem, nieprzesadzoną goryczką (chyba w trakcie warzenia skrępowali Michała Saksa) oraz świeżością trunku skutkowała niesamowitą pijalnością jak na 19% Blg i 8% alko. Rewelacja (8/10). Fajnie też, że w końcu mogę bez zastrzeżeń polecić piwo z browaru Hopium. Hopert de Niro, IPA na nowozelandzkich chmielach, jest piwem mocno tropikalnym, lekko cytrusowym w rejonach limonki, rześkie, średnio pełne, bez zbędnych udziwnień. Nie mam się do czego przyczepić, bardzo dobra, soczysta IPA (7/10). Po jakimś czasie Grzesiek wyciągnął butelkę Brewfist Galaxie Saison Chardonnaye Barrel (alk. 7,6%), którą poczęstował. Piwo bardzo ciekawe, ewidentnie bardziej dzikie niż kwaśne. Kwasek jest umiarkowany, pełno jest za to nut czerwonego wina i saisonowej pikantności. Piwo jest rześkie i wzorowo ułożone. To jest to (7,5/10).

Później udaliśmy się większą grupą do Heritage Birreria Artigianale, multitapu którego oferta obejmuje głównie włoski craft (ostatnio wenecki browar Bav) oraz angielski Thornbridge. Piwa drogie, ale lane również w objętości 200ml, więc w sam raz jak ktoś chce skosztować. Knajpa jest przeszklona i nowoczesna, z miłą obsługą, a od niedawna również kuchnią. Styl się może trochę kojarzyć z korpo i ę ą, ale mimo to polecam. Przemawia do mnie również komplementarność oferty względem pozostałych warszawskich wielokranów. Z chęcią zawitam tam raz jeszcze, może bardziej trzeźwy, i pokosztuję kranowych specjałów bardziej świadomie.

Następnie wyruszyliśmy do Czeskiej Baszty. Lokal jest umiejscowiony w filarze Mostu Poniatowskiego, co oznacza tyle, że kiedyś go już próbowałem znaleźć, ale mi się nie udało. Ale wówczas byłem w podobnym stanie co w tę sobotę, tyle że sam. Baszta to zgodnie z nazwą lokal w czeskim stylu, lejący czeskie piwa. I dobrze. Znaczy się, wnętrze jest po czesku nieco obskurne, ale i całkiem przytulne, a obsługa na szczęście sympatyczna, bez typowo czeskiego, szorstkiego obycia. Oferta była chyba ciekawa, ale kojarzę tylko, że Antos na nowozelandzkich chmielach był mało chmielowy, a jakieś tmave, nie pomnę już z jakiego browaru, było w porządku. Mój stan wymagał naprawy, więc odpocząłem trochę, Był to dobry pomysł, bo po odpoczynku, spacerze ku centrum, podczas którego odbiliśmy się od zamkniętych drzwi Jabeerwocky i zjadłem coś w jakimś food trucku na jakimś rogu, byłem już znowu wśród żywych. I to mimo że kompletnie nie pamiętam, co właściwie jadłem. Widocznie nie było warte zapamiętania.

Niedaleko był w każdym razie Piw Paw. Byłem już na tyle trzeźwy, że nie wpadłem na pomysł zamknięcia lokalu jak ostatnim razem, a ponadto jedyne piwo jakie kupiłem wybrałem z rozwagą i z podobną rozwagą dokonałem jego wiwisekcji. Piwem tym był Das Nunstück (alk. 4,5%), łabędzi śpiew kontraktowca Mason, który nam chwilę wcześniej uciekł z Jabeerwocky i pozostawił na pastwę losu. Piwo jest, a raczej było dziwne. Dymiono-kwaskowa hybryda z dodatkiem suszu owocowego i nut opiekanych. Przy czym zarówno kwasek, jak i wędzoność nie dominowały, ale uzupełniały siebie w nieoczekiwany sposób. Bardzo dobre (7/10).

I na tyle mało mącące zmysły, że nadal byłem w doskonałej formie. Pociąg o 5:40 do Katowic przetrwałem bez zmrużenia oka, co jednak nie tyle było spowodowane względną trzeźwością, co obawą przed tym, że mógłbym obudzić się dopiero na końcowej stacji. Czyli w Pradze. Co byłoby w sumie całkiem zabawne, gdyby nie mało zabawna awantura która by mnie czekała po powrocie do domu.

Po nieco dwóch godzinach jazdy byłem w Katowicach, udałem się taksówką do domu i zdrzemnąłem się na cztery godziny, po czym udałem się na kręgle. No i wyobraźcie sobie, że wygrałem te kręgle po takim weekendzie z sześcioma osobami, uzyskując między innymi trzy strike’i pod rząd. Na trzeźwo nie do wykonania.

Cdn.

piwne podróże 8129769636673265758

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)