Loading...

Azory część III. Gejzery, jeziora i browar na środku Oceanu.


Jeżeli traktować Sao Miguel jako metaforę zaświatów, to wyżyny nad Sete Cidades byłyby niebem, położona na wschodzie wyspy miejscowość Furnas z kolei pewnie czyśćcem. Widok z Miradouro do Pico do Ferro na jezioro Furnas i graniczącą z nim miejscowość jest godny uwagi. W otoczeniu rosnących dziko gigantycznych hortensji oraz paproci drzewiastych można nie tylko spoglądać na wydobywające się obok jeziora ziemskie wyziewy, ale i poczuć się trochę jak na sylwestrze – nawet z tej odległości siarkowość powietrza jest ewidentna, jak po pokazie fajerwerków.



Pobyt nas jeziorem Furnas jest ciekawym doświadczeniem. Ziemia jest miejscami ciepła, ba, wręcz gorąca na tyle, że przy dłuższym postoju w konkretnych miejscach można by sobie lekko zdeformować gumowe podeszwy. Nie dość, że gorąca – jest podejrzanie miękka, plastyczna, co unaocznia, że człowiek stąpa po kruchym... kruchej ziemi, pod którą pulsuje lawa. Wskazane jest ograniczone zaufanie do sił natury. Część areału nieopodal parkingu jest na tyle gorąca, że zdecydowano się ją ogrodzić. Tutaj co chwila podjeżdżają samochody restauracji z miejscowości Furnas. Usypane ludzką ręką kopce usytuowane pośrodku dymiącej siarką ziemi są odgarniane. Metalowa płyta pod spodem jest odsuwana na bok, po czym z głębi ziemi wyciągany jest kociołek z cozido, jednym z narodowych dań portugalskich, podobnym do naszego prażonego/dusonego/kociołka (w zależności od regionu Polski obowiązuje inna nazwa), tyle że z dodatkiem kaszanki.


Gar wyciągnięty z odwiertu jest pakowany na samochód, kolejny kocioł z surowym cozido z kolei jest spuszczany do głębi ziemi, zabezpieczany metalową płytą i przysypywany kopcem. Różne restauracje tutaj w ten sposób działają i wetknięte w ziemię przy kopcu płytki służą do identyfikacji restauracji będącej właścicielem odwiertu. Kociołek grzany za pomocą geotermii, pieczony siłą wulkanu pod ziemią – czyż to nie jest wyśmienity pomysł? Cozido das Furnas, jak się nazywa miejscowa, wulkaniczna wersja tego dania, ponoć w trakcie procesu warzenia nachodzi trochę siarką i z pewnością jest ciekawostką wartą spróbowania, tyle że w trakcie naszego obchodu po Furnas niestety nie znaleźliśmy restauracji, która go miała aktualnie na stanie – w tym celu lepiej jest robić rezerwacje.


Ale nawet i bez tego widowisko jest warte obejrzenia. Ciepła, plastyczna, a zarazem sucha ziemia, wszechobecny zapach siarki jak po sylwestrze albo na panelu degustacyjnym polskich ipek z Lidla, pełno biało-szarego dymu wydobywającego się ze szczelin w ziemi, a naokoło bujna, soczysta roślinność, spośród której widowiskowo odznaczają się paprocie drzewiaste, roślina z zupełnie innej ery, kojarząca się z czasami dinozaurów – to wszystko się składa na niemalże prehistoryczny klimat okolicy.


A skoro już wspomniałem o czyśćcu, to nie brakuje tu ofiar oraz dręczących je demonów – nietoperz, którego znaleźliśmy na ziemi zaraz przy obejściu części wulkanicznej, stał się łupem dla jednego z wielu krążących po okolicy kotów. Nie mógł już latać, tylko co chwila skakał, rozpaczliwie wydając z siebie słabo słyszalne piski. Odgoniliśmy demona, znaczy się kota, i gacek mógł sobie przeskoczyć w inny obszar. Wątpię jednak, czy zyskaliśmy dla niego cokolwiek wykraczającego poza wydłużenie jego agonii.


Otoczona zalesionymi wgzórzami miejscowość Furnas jest bardzo zielona (to oczywiste), ale ma większe zagęszczenie palm niż inne rejony wyspy. Typowy kurort, pełen restauracji, ale wyzbyty dużych hoteli, za to wybudowany na czynnej ziemi wulkanicznej. Jej wykorzystanie nie ogranicza się do gotowania w niej kociołków – park w samej miejscowości jest jeszcze bardziej zadymiony i zasiarczony niż wybrzeże jeziora nieopodal, co przyciąga chmary (jak na azorskie warunki) turystów, żądnych wdychania powietrza śmierdzącego jak zepsuta sałatka jajeczna. Przy okazji miejscowi w gejzerach z bulgocącą wodą wylewającą się z małych kraterów gotują kukurydzę zapakowaną w płócienne worki. Po dwóch godzinach takiej obróbki kolba jest gotowa i jest sprzedawana za bodajże 1 ojro za sztukę. Tanio i w zasadzie adekwatnie – kukurydza nie przeszła siarką, nie wali zgniłymi jajami i petardami, jest zwyczajna, tyle że ma dodaną niepospolitą historię przyrządzenia. Odpowiednia narracja też potrafi smakować.




Po bardziej konkretną szamę udaliśmy się do urządzonej w bujnych ogrodach restauracji A Quinta, gdzie burger był dobry (poza Azorami byłby wyśmienity, ale tutaj konkurencja mięsna jest poważna), lapas z kolei (przypominam, ślimaczki morskie w muszelkach) z grilla z czosnkiem fenomenalne. Cozido już się niestety skończyło, ale o tym już pisałem.


Kolejną osobliwością Furnas są gorące źródła, co w takim miejscu nie powinno dziwić. Na Sao Miguel jest takich miejsc więcej (między innymi przy wodospadach w interiorze wyspy, których jednak niestety nie zdążyliśmy zobaczyć), ale w Furnas jest ich najwięcej i są największe.

Nasz wybór padł na Poca da Dona Beija. 8 ojro za półtorej godziny wstępu na dość niezwykłe źródła termalne. Pośrodku podłużnego kompleksu znajduje się na całej długości term otoczone kamiennymi ścianami korytko, które jest całe pomarańczowe z uwagi na osadzające się na bieżąco, rdzewiejące żelazo, w które tutejsza woda jest niezwykle bogata. Po bokach na tarasach mieści się kilka basenów z różną temperaturą wody, dochodzącą do 39 stopni Celsiusza. Odprężeniu sprzyja nie tylko temperatura wody, ale całe otoczenie – termy wyglądają, jakby się mieściły pośrodku dżungli. Wszędzie bujna roślinność, paprocie drzewiaste i kolorowe kwiecie – odpoczynek nie tylko dla ducha, ale i dla oczu.


Trzeba tylko pamiętać, że kostium kąpielowy powinien być albo całkowicie czarny, albo przeznaczony na przemiał, albowiem rdza z wody błyskawicznie się osadza na tkaninie i w wielu przypadkach jest już nie do wyprania. Powstaje pytanie o zasadność strojów jako takich, skoro w tym miejscu atrakcyjne dziewczyny potrafią się bez większego zażenowania przebierać poza szatniami w miejscach ogólnych, a człowiek faktycznie po takiej termalnej sesji czuje się zrelaksowany jak po pobycie w saunarium.


Zdecydowanie warto się również wybrać do jedynego działającego na wyspie browaru, który można odwiedzić. W stolicy działa wprawdzie Melo Abreu, ale jest od jakiegoś czasu niedostępny dla ludzi z zewnątrz. Jest to zresztą browar przemysłowy – o ile takowym można nazwać głównego producenta piwa na niespełna ćwierćmilionowym archipelagu.


Pod browar Korisca przyjechaliśmy przed jego otwarciem. Brama zamknięta, brak jakichkolwiek informacji odnośnie godzin operacyjnych, ale operator wózka widłowego w sąsiedniej bramie nas poinformował, że piwowar powinien przyjechać za niespełna godzinę. Czas pozostały wykorzystaliśmy na podjazd do kolejnego punktu widokowego – Miradouro da Cha da Macela. Jest to jedno z tych miejsc, które oferują Azory w pigułce. Krowy pasące się na polach, połączenie europejskiego lasu i dżungli (drzewa liściaste, ale również palmy daktylowe i paprocie drzewiaste), zapach wilgotnej ziemi, ściółki leśnej i żywicy w połączeniu z tropikalnie wilgotnym, wręcz mokrym powietrzem, no i oczywiście hortensje. Widok mieliśmy tym razem na zachód wyspy, na wprost aż po tonące w chmurach wzniesienia w rejonie Sete Cidades, natomiast od południa na północ widnokrąg obejmował całą szerokość wyspy, od Ponta Delgada aż po Tromba de Elefante. Pięknie.


Areał poniżej punktu widokowego oferuje duże nagromadzenie murowanych, ogólnodostępnych stanowisk grillowych, jak również zagrodę z całą masą kóz i ptactwa domowego. Zagospodarowanie wyspy czyni przydomowy ogródek rzeczą w gruncie rzeczy niepotrzebną – wystarczy pojechać autem góra kwadrans w dzicz i można zorganizować grilla w miejscu wspólnym.


Browar Korisca, który wbrew informacjom na necie otwiera dopiero o godzinie 14, działa od 5 lat w jedynym miejscu na Sao Miguel, które można określić mianem przemysłowego. Areał produkcyjny na wyżynie nieopodal Ponta Delgada obejmuje między innymi tartak, większy warsztat samochodowy, przedsiębiorstwo zarządzające odpadami, hurtownię narzędzi oraz spożywczą, no i pośród pozostałych biznesów również browar Korisca.


Sporych rozmiarów hala produkcyjna mieści czteronaczyniową warzelnię (popularne rozwiązanie w Portugalii, incydentalnie wpisuje się w długą historię sojuszy portugalsko-brytyjskich) oraz cztery tanki o pojemności 10hl, 6,6 hl oraz dwa razy po 6 hl. Na pytanie o produkcję roczną piwowar nie był mi w stanie udzielić odpowiedzi, natomiast zaindagowany o dystrybucję odparł, że sieć sprzedaży obejmuje całe Azory, jak również Porto i Lizbonę. Pokazał mi na komputerze długą listę odbiorców, podejrzewam jednak, że była nieaktualna i zawierała również odbiorców jednorazowych. Na Sao Miguel poza Associacao i może dwóch innych miejscach nie widzieliśmy nigdzie piwa z Koriski. Okazało się przy okazji, że wysyłanie towaru na ląd stały jest podobnie żmudne i czasochłonne, jak w przypadku „eksportu” rzeczy z Wysp Kanaryjskich do Hiszpanii właściwej – Azory mają inny system podatkowy od metropolii, więc między Lizboną a Azorami funkcjonuje de facto granica celna.


Korisca wprawdzie nie prowadzi wyszynku jako takiego, ale można na miejscu zakupić (oraz zdegustować na meblach paletowych) całe portfolio browaru.
Korisca Brown Aleczekolada mleczna z orzechami, więc efekt Nussbeissera. Wprawdzie subtelnie drożdżowe, zasadniczo jedna wysoce pijalne i smaczne. (6,5/10)
Korisca Lager Hellescierpka goryczka plus wybujała drożdżowość. Poza drożdżami ciężko cokolwiek wyczuć. Jak nieudane piwo domowe. (3/10)
Korisca Petra IPA Passion Fruitciasteczka, drożdże i marakuja. Kwaskowe, ale przez mocną drożdżowość jednak przyciężkawe piwo. (5/10)
Korisca Petunia IPAciasteczkowo-kwiatowa, marginalnie owocowa ipka. Trochę drożdży ponownie. Dość siermiężne. (5/10)



Korisca Stout
mocno czekoladowy, mocno palony, wytrawny, z kawowym finiszem. Lekkie estry w tle z rejonu malin. Bardzo dobre. (7/10)
Korisca Wilma Hefeweizenbanan wchodzący w jabłko pieczone, gałka silniejsza od goździka, ciut cynamonu. W miarę rześkie, natomiast również chaotyczne, nie robi wrażenia skonstruowanego z zamysłem, brakuje harmonii, ułożenia. (5/10)
Korisca Wilma APAponownie więcej drożdży niż być powinno, silna baza ciasteczkowa, trochę owoców, ale bardziej sadowych, niż tropikalnych. Śliwka, kwiaty, estry. To nie jest APA, natomiast jako piwo wypada przeciętnie. (5/10)
Korisca Morgana Portermiękki i kremowy, mocno czekoladowy, są też melanoidyny oraz lekki karmel, jak również trochę estrów (owoce jagodowe). Bardzo dobry. (7/10


Wycieczkę do Koriski polecam, chociażby z uwagi na to, że to jedyne takie miejsce na wyspie, z kolei odnośnie portfolio browaru, to należy mieć w tyle głowy znaczącą różnicę jakościową między ich ciemnymi a jasnymi wyrobami, z korzyścią dla tych pierwszych.

Na koniec przenosimy się do miejsca, które wryło się w moją pamięć jako jedno z najbardziej niezwykłych i najpiękniejszych w trakcie tej wycieczki oraz mojego życia jako całości. Lagoa do Fogo, czyli Jezioro Ognia, to wypełniona wodą opadową kaldera, powstała piętnaście tysięcy lat temu. Innymi słowy, jest to wciąż czynny wulkan, tyle że wypełniony wodą. W tej części wyspy nawet latem jest zazwyczaj pochmurnie, więc skojarzenie portugalskiej nazwy z angielską mgłą jest wprawdzie przypadkowe, ale zarazem trafne.


Zachmurzenie nie ma jednak znaczenia – widok na jezioro z Miradouro da Lagoa do Fogo jest tak monumentalny, że zaciągnięte niebo niczego mu nie ujmuje. Dość obszerne jezioro (długość dochodzi do 2 km, szerokość do 1 km), usytuowane w leju na wysokości ponad 500 metrów nad niedalekim, widocznym przez przesmyk Oceanem, jest dosłownie skąpane w morzu zieleni. Wegetacja na Azorach, jak już kilkukrotnie podkreślałem, jest niezwykle bujna i nasycona, ale tak soczystej zieleni jak wokół Lagoa do Fogo chyba nie widzieliśmy nigdzie.


Ku jezioru opadają w większości strome zbocza pokryte lasami, paprociami drzewiastymi oraz krzakami, ale z punktu widokowego na wybrzeże prowadzi półdzika ścieżka, którą można zejść na sam dół. Większość turystów zadowala się widokiem z parkingu, ale doświadczenie tego jeziora bez godzinnego trekkingu w jedną stronę nie byłoby kompletne. Ma to również ten atut, że nawet w środku lata na samym dole można się natknąć na dosłownie garstkę ludzi.


Nad brzegiem jeziora jeszcze większe wrażenie robi jego górzyste, wściekle zielone otoczenie. Jest uczucie przebywania w totalnej dziczy, w ciszy przerywanej tylko wrzaskami kolonii mew, których kłótnie odbijają się echem od ścian kotliny. Na dole znajduje się dzika plaża – nie jest to miejsce do zażywania słońca, które w tym miejscu gości nader rzadko; nie jest to również miejsce do zażywania kąpieli, ta bowiem jest zabroniona – wulkaniczne jezioro raz po raz w różnych miejscach wydaje z siebie wyziewy, napełniające wodę lokalnie pęcherzami z powietrzem. W takich warunkach człowiek natychmiastowo tonie, wskutek czego kąpiel w Lagoa do Fogo jest zakazana.


No ale taka dzika plaża to wymarzone miejsce na wyciszenie się. Oraz na piwo. Born In The IPA z browaru Musa może nie jest najlepszą ipką, jaką piłem (przy czym jest bardzo smaczna), ale chyba żadnej nie piłem w tak przejmującej scenerii – połączeniu norweskiego fiordu, wysokogórskich klimatów łączących zieleń z surową naturą oraz jurajskiej roślinności. Wyhaczona z kolei w markecie Quinta de la Rosa IPA z ponoć dobrej portugalskiej winiarni według jej twórców jest starzona częściowo w drewnianych beczkach i ponoć ma coś z białego wina. Ponoć, bo nie wyczułem niczego takiego. Żywica i kwiaty, pomarańcza i mandarynka, dość gorzki i wytrawny, choć niezbyt aromatyczny smak. Średnie, niezależnie od scenerii (5/10).


Tajemniczość miejsca doznała amplifikacji, kiedy w trakcie spaceru brzegiem jeziora natknąłem się na zupełnie zmasakrowane zwłoki mewy, której pióra i resztki ciała było rozrzucone w okręgu o średnicy kilku metrów. W innym przypadku założyłbym, że nieszczęśniczka czymś podpadła swoim koleżankom z kolonii i została przez nie rozszarpana żywcem, a być może również skanibalizowana. Szkopuł w tym, że zaraz obok przycupnął sobie malutki, słodki króliczek. Patrzył na mnie z odległości kilku metrów swoim wielkim, czarnym, niewinnym oczkiem, miarowo przy tym ruszając włochatym noskiem. Kiedy tak patrzyłem na króliczka zaraz przy scenie zbrodni, przypomniałem sobie, do czego był zdolny królik w Monty Pythonie i mi się zrobiło lekko nieswojo. Na szczęście po kilku chwilach króliczek pokicał w krzaki i zostawił mnie samego z moją bujną wyobraźnią i jej wykwitami.


Co się zobaczyło, tego się nie odzobaczy. W przypadku Azorów to jednak stwierdzenie nacechowane pozytywnie.


pozostałe części cyklu:

Poca da Dona Beija 799827349617716760

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)