Loading...

Praga w deszczu skąpana


Życie czasami samo z siebie narzuca człowiekowi pewien rodzaj równowagi. Tak, jak poprzednia podróż do Pragi miała miejsce w niemalże czterdziestostopniowym upale, tak zaledwie dwa tygodnie później po ulicach stolicy Czech pomykałem w deszczowej aurze i powietrzu chłodniejszym o niemalże dwadzieścia stopni. Kolejną sprawą jest elastyczność, która w obecnych czasach jest wywindowana na sam wierzchołek cech człowieka sukcesu. Prawda wygląda jednak tak, że czasami lepiej jest trzymać się pierwotnego planu. Otóż po odstawieniu wozidła pod Hostelem Seven udałem się na stację metra z zamiarem przejazdu tradycyjnie na Nové Mesto, gdzie można niedrogo, a dobrze zjeść. Na celowniku miałem Bon Fresh Ramen. Na stacji Nádraží Holešovice przyuważyłem jednak okienko z napisem Banh mi Smile. Dla wyjaśnienia – banh mi to typowy wietnamski street food, czyli ciepła, chrupiąca bagietka francuska napchana smażonym mięsem i warzywami oraz zieloną kolendrą. Wspomnienia z Wietnamu ożyły i zmieniłem zdanie – to sobie zjem.

Skończyło się to w ten sposób, że zakleszczony wizualnie między obserwującym mnie z nadzieją, że mi smakuje Wietnamcem, którego było mi żal, bo był niemy, a czujnym okiem miejscowej patusiary o znacznym rozdźwięku estetycznym między urodą twarzy a reszty ciała trzymałem w dłoniach tak bezgranicznie obrzydliwą kanapkę, że choćbym się bardzo postarał, takiego czegoś nie byłbym w stanie stworzyć samemu. Po kilku gryzach czegoś, czego nie dałbym do jedzenia nawet psu (a ja nawet nie lubię psów), udałem się na przechadzkę po stacji i resztę wpakowałem do kosza na śmieci.


Skoda, że w koszu nie wylądował projekt nowego Muzeum Narodowego, mieszczącego się vis a vis starego, zaraz przy stacji metro Muzeum. Szkaradny komunistyczny, czarny potworek prosto z Mordoru podkreśla swoją brzydotą urodę starego, zdobionego gmachu. Gdybym był zwyczajnym turystą, to z tego miejsca poszedłbym wgłąb starego miasta placem Wacława, który jest przedłużeniem kończącej się w tym miejscu ulicy Vinohradskiej, rozdzielającej dwa muzea z dwóch różnych światów od siebie, sunąc dalej w postaci rzeczonego placu ku kamienicom starej Pragi. No, tyle że jestem turystą nieregularnym, więc poszedłem w kierunku odwrotnym. Trzeba było zapić sromotę kulinarną czymś strawnym.


Pivovar Ossegg jest praską miejscówką browaru usytuowanego u podnóża Rudaw w Oseku na terenie byłego klasztoru Cystersów, który wizytowałem kilka lat temu i który zrobił na mnie wrażenie lokalizacją oraz tmavym. Położony niedaleko barberowni Crypto Bros, reklamującej się logo Bitcoina (obecnie to raczej antyreklama), ponoć jest bardzo popularnym lokalem, czego potwierdzeniem było spytanie się mnie przez kelnera przy wejściu o rezerwację. Z drugiej strony było sobotnie popołudnie, w lokalu poza mną nie było nikogo, a i w trakcie mojego posiedzenia zajęte zostały tylko dwa kolejne stoliki. Anomalia? Być może.


W przeciwieństwie do Osseggu w Osssekkkku ten praski Ossegg niestety nie emanuje klimatem piwowarskim – jest to nowocześnie urządzona restauracja  bez wyeksponowanych elementów warzelnych oraz w zasadzie bez klimatu. Być może wieczorami, kiedy zbiera się więcej ludzi, robi się weselej. Z uwagi na zaduch wewnątrz usiadłem w ogródku od strony ulicy i nastawiłem się na wysokojakościowe piwa nazwane imionami mnichów, które kolejno zamawiałem u sympatycznej obsługi.


Ossegg Athanasius
– dziwnie gęsta desitka, świeżo słodowa, ciut żatecka, goryczka średnio mocna, a przy tym szorstkawa, charakterna. Siarki jest tutaj sporo, brakuje z kolei lekkości, której oczekiwałem, ale jest w porządku. (6/10)
Ossegg Philipp – miękki, w wyważony sposób słodowo-chmielowy, delikatnie siarkowy (to dobrze), delikatna słodycz resztkowa, mocna goryczka. Jasna dwunastka według wszelkich norm bardzo dobra. (7/10)
Ossegg Ruthbard Red Ale – ło cholera, ale masło. Masło z truskawkami, brzoskwinią oraz obligatoryjnym geraniolem. Katastrofa. (3/10)
Ossegg Baltazar Tmave – barwa frankońska, a nie monachijska; w smaku rozwodniona kawa zbożowa z lekkim karmelem. Wrażenie kawy zbożowej utrzymuje się aż po finisz, łącznie z suchą, quasi cykoriową goryczką. Wodniste, raczej słabe. (4,5/10)
Ossegg Klemens ESB – masło, toffi, geraniol, ciasteczka, a do tego mocna goryczka. Przypomniał mi się zauważony przy wjeździe do miasta bilbord z Messi Burgerem. No więc to piwo właśnie takie jest, czyli messy. (4,5/10)


Na jasną dwunastkę warto wpaść, odnośnie reszty z kolei wypadałoby życzyć, żeby diacetyl został przez piwowara jednak potraktowany jako bug, a nie jako feature. Na brak goryczki w osseggowych piwach nie można narzekać, są miejscami dosadnie gorzkie jak na obecne czasy, no ale to nie wystarczy.


Tramwaj mi odjechał sprzed nosa, postanowiłem więc przynajmniej część drogi do Smíchova po drugiej stronie Wełtawy odbyć pieszo. Dobrze się stało, bo dzięki temu zupełnym przypadkiem znalazłem się naprzeciwko wejścia do Kulovego Blesku. Ten jeden z pierwszych praskich multitapów w trakcie wycieczki w 2013 roku był bodajże jedyną miejscówką, która mi się nie spodobała. Obecnie mieści się w zupełnie innym punkcie mapy Pragi i jest... na pewno nie lepszy, niż był.


Składa się z dwóch pomieszczeń – klaustrofobicznej barowej nano-klitki zaraz przy wejściu, w której krzątało się kilka alternatywek, oraz piwnicznego pomieszczenia, urządzonego tak, że człowiek się czuje jak w domu. Tyle że nie swoim, a cudzym. Domu bardzo biednej osoby, której nie stać na meble, które choć udawałyby porządne. Albo osoby, która wyniosła te meble od babci, cierpiącej na demencję. Miejsce dosłownie robi wrażenie, jakby umierało, co swoją drogą być może nie jest dalekie od prawdy, a sączący się z głośników rock’n’roll robił dobrą minę do złej gry.


Nic to, usiadłem na jedno małe. Firmowe, z browaru będącego wspólnym dziełem Kulovego Blesku i drugiego historycznego multitapu Pragi, czyli Zlych Casów. Bad Flash CDDEC1DDHSSHIPA powitał moje zmysły wodnistością lekko naznaczoną przecierem z moreli oraz cytrusami, jak i delikatnym kwaskiem. Nie ma soczystości, nie ma goryczki, nie ma ciała, nie ma smaku. Nowofalowy, drogi wodniak, bo równowartość 14zł za małe. Wiem, że małego to się nie opłaca, no ale dużego na tak niskim poziomie bym nie wypił. (4/10)


Dalszą podróż odbyłem tramwajem, którym dojechałem niemalże pod sam lokal Bon Fresh Ramen we Smíchovie. Miejscówka jest pod względem stosunku ceny do jakości jednym z najlepszych wyborów w Pradze. Tonkotsu ramen kosztował mnie równowartość 42zł, więc niewiele drożej niż w Katowicach, był bardzo dobry, chaszu marynowanego na półsłodko dostałem aż pięć plastrów, no i przy okazji mogłem się uśmiechnąć pod nosem, słysząc skośnych Azjatów rozmawiających ze sobą po czesku.

Śmiechów. Nie było końca.

Urody Smíchova nie miałem niestety jak wchłonąć, bo rozpadało się na dobre, a obowiązki wzywały, więc udałem się od razu do kolejnej piwopojni. Andělský Pivovar to miejscówka maksymalnie doinwestowana, powodujące uniesienie nie jednej, a obydwóch brwi. Od strony ulicy wygląda niepozornie, bo wejście z witryną wręcz gubi się w ciągu kamienic. Jest małe. Pierwsze pomieszczenie barowe zresztą też jest ciasne, za to ogródek od strony podwórza jest w stanie pomieścić na lekko kilkadziesiąt osób, a główna część browaru znajduje się w piwnicach.



Gąszcz obłożonych cegłą, klimatycznie oświetlonych pomieszczeń jest bardzo pojemny, co niesamowicie kontrastuje ze skromnym wrażeniem, jakie browar robi widziany od strony ulicy. Jest w rzeczywistości spokojnie dziesięć razy większy, niż się człowiek tego spodziewa.

Zamówiłem set degustacyjny u miłej blondynki i tu zaczęły się schody. Browar, owszem, jest dopracowany i ma świetny klimat do dłuższych posiedzeń, jest też bardzo popularny, ale dlaczego nie zadbano choćby w połowie tak pieczołowicie o piwo? Pewnie dlatego, że klientela jest pod tym względem mało wymagająca, a przecież liczna.



Andělska IPA
– mango z kiwi, wytrawne piwo, lekko soczyste, z lekko podkreśloną goryczką. Smakowi brakuje intensywności, ale jest ok. (6/10)
Andělský Ležák – słodowy, goryczka lekka do średniej, leciutka siarka, echo aldehydu. Raczej wodniste i bezpłciowe, choć wypijalne. (5/10)
Andělský Kolagen – karmelkowo-cukierkowe, wodniste, niskogoryczkowe polotmave. To jest piwo takiego typu, że gdybym był pierwszy raz w życiu w browarze restauracyjnym, to po takiej miernocie nie ciągnęłoby mnie już w ogóle do takich przybytków. (4/10)
Andělska Levandule – o ile określenie „woda po kwiatkach” moim zdaniem średnio pasuje do kölscha, bardziej już do italian pilsa, o tyle tutaj pasuje ono jak ulał, z uzupełnieniem o masło, bo diacetylu było tutaj sporo. Woda po kwiatkach zmieszana z masłem. Diacetylu było tyle, że miałem wrażenie, że piwo jest śliskie. To chyba jakiś żart. (3/10)


Twardy orzech do zgryzienia mam z tym Andělskim. Warto go moim zdaniem zobaczyć, bo sam lokal robi wrażenie, natomiast do picia to polecam najwyżej małą ipkę albo lemoniadę.

Naprzeciwko mieści się Pivotéka BeerGeek Andel, do której jednak nie wstąpiłem, mimo deszczowej nawałnicy. Powód był prozaiczny – w przeciwieństwie do niektórych praskich piwotek nie mają lanych piw. Z drugiej strony sklep z craftem z możliwością spożywania na miejscu to fajna sprawa. Być może gdybym miał więcej czasu, to jednak bym skorzystał.

Zamiast tego udałem się w stronę Strachova, żeby po dziewięciu latach ponownie zanurzyć usta w być może najlepszym polotmavym w Czechach.


Tramwajem sunącym po skąpanej w deszczu stolicy Czech mijałem kamienice z bramami, które przy dobrej pogodzie przekraczałbym z zciekawieniem, żeby obczaić wnętrza. Smuteczek. Tramwaj wspiął się w końcu na strachowskie wzgórze i po chwili przekroczyłem bramę niegdysiejszego klasztoru w Strahovie. Areał naokoło jest rozległy i klimatyczny, obfitujący w punkty widokowe na miasto poniżej. Znowuż – gdyby tylko nie padało, bądź gdybym wcześniej pomyślał i wziął ze sobą parasol... not this time.



W każdym razie Klášterní Pivovar Strahov nawet w taką pogodę pod psem przeżywa prawdziwe oblężenie, tak więc udało mi się wyhaczyć jedynie miejsce stojące na zewnątrz. Restauracja jest urządzona w dwóch znajdujących się naprzeciwko siebie budynkach, między którymi znajduje się ogródek piwny. Po prawej stronie urządzono wypucowaną na biało jadalnię, po lewej pomieszczenie z warzelnią, barem i bardziej piwnym klimatem.


Gros gości było z zagranicy, przy czym liczbowo przodowali Amerykanie oraz Niemcy. Niestety. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak czasami Polacy potrafią się zachowywać w trakcie transgranicznych wojaży. Tak, że człowiek nie chce być z nimi w żaden sposób kojarzony. W ostatnich latach jest z tym jednak na szczęście coraz lepiej. Nic natomiast nie pobije przeróżnych przykładów bydła, jakie zaobserwowałem w trakcie podróży szczególnie po Europie Wschodniej w wykonaniu Anglików oraz Niemców. Dlaczego akurat Europie Wschodniej? Sprawa jest raczej prosta. Przeciętny mieszkaniec Europy Zachodniej, może z pominięciem części krajów południowych, ale za to z podkreśleniem Niemców, ma do Europejczyków ze wschodu nastawienie pogardliwe. Tak właśnie – nie chodzi tutaj o żadną nienawiść, tylko pogardę. Nie mówię w tym miejscu o jakichś neohitlerowskich kretynach, tylko o przeciętnym człowieku dajmy na to z Frankfurtu, który głosuje na socjaldemokratów i uważa się za tolerancyjną osobę. On właśnie Europejczykami ze wschodu z reguły gardzi. Nie ma przy tym znaczenia, czy chodzi o Polaków, Czechów, czy Węgrów – taki typowy człowiek zachodu uważa nas wszak jak najbardziej za ludzi, jeno reprezentujących nieco niższą formę egzystencji. Choć i tak wyższą od Bułgarów oraz Rumunów. No i czasami ten pogardliwy stosunek z niego wychodzi, szczególnie kiedy sobie trochę popije.



Widok pijanych w sztok młodych Niemców, zataczających się od stołu do stołu, wrzeszczących do siebie nawzajem przez długość całego, nabitego klientami w różnym wieku ogródka po niemiecku „Wyruchaj mnieeeeee!!!”, odpowiadających na to wezwanie „Wyruchaj mnieeeeee!!!”, śmiejących się z tego do rozpuku i powtarzających rzeczoną scenkę kilka razy co kwadrans, wcale mnie nie zdziwił, jako niegdysiejszego wieloletniego mieszkańca krainy za Odrą. Dziwi mnie kompleks niższości rodaków oraz innych mieszkańców europejskiego wschodu względem zachodu naszego kontynentu. Najwyższy czas zburzyć w myślach pewne piedestały.


Pomijając aryjską młodzież, część browarnianą zajęli w sporej mierze młodzi Amerykanie, z kolei część restauracyjną podstarzali Niemcy, którzy śpiewali piosenki o hajmacie, podczas gdy akordeonista w skórzanych gaciach na szelkach im do tego przygrywał. Atmosfera jak w bawarskiej bierhalle w roku... a zresztą, zostawmy już ten temat.

Ale za to piwnie wszystko w końcu wyszło tak, jak tego oczekiwałem.


Sv. Norbert Amber Lager
– klasyk z tego browaru, wyśmienite polotmave. Tostowe słody, ciut orzechowych nut, wyczuwalny żatecki chmiel, goryczka akuratnie balansująca słodycz resztkową. (8/10)
Sv. Norbert Pale Ale – mocno kwiatowe nuty zmieszane z marmoladą z moreli. Raczej wodniste, wytrawne, trochę mdłe. (5,5/10)
Sv. Norbert Weizen – mocno goździkowy, cytrusowo rześki, subtelnie siarkowy. Brakowało mocniejszych nut owocowych, ale bardzo smaczny. (7/10)
Sv. Norbert Dark Lager – kremowy i puszysty, czekoladowy i kawowy, wyraźnie palony jak na czeskie tmave, dość wytrawny, bardzo dobry. (7/10)
Sv. Norbert Session Hazy IPA – bardzo wyraźne skórki owoców cytrusowych, gujawa, przecier z moreli, rześkie i wytrawne. Bdb. (7/10)

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jeżeli ktoś ma w Pradze czas na tylko jedno piwo, to powinien się udać do Strahova na polotmave vel Amber Lagera.


Udałem się w dalszą drogę. W międzyczasie przestało padać, ale i nastał zmierzch, więc ponownie wybrałem transport publiczny zamiast własnych nóg, bo czasu miałem coraz mniej. Minąłem na przystanku tramwajowym jakiegoś orka, który bardzo gwałtownie pokazywał swojej ogrzycy, jak bezlitośnie będzie deptał truchła swoich wrogów, a przynajmniej tak to wyglądało, i kwadrans później przekroczyłem Wełtawę od strony północnej, mając widok na kolejny przystanek mojej wycieczki.


Pivovar Lod’
zgodnie z nazwą mieści się na pokładzie łodzi restauracyjnej. Niezgodnie z prawdą reklamuje się jako jedyny browar na łodzi w Europie, tymczasem kilkaset kilometrów na wschód od Pragi, na wodach modrego Dunaju od strony bratysławskiej Petržalki stoi przycumowany Dunajský Pivovar. Istnieją między nimi pewne różnice. Ten Dunajský na Słowacji jest wykończony bardziej nowocześnie i robi bardziej wymuskane wrażenie. Pivovar Lod’ z kolei jest większy i bardziej siermiężny, co niektórych może rajcować.



Przepastne – jak na browar na łodzi – wnętrza zostały zagospodarowane w sposób, który na mnie zrobił wrażenie nieco chaotyczne, co nie może być do końca prawdą, bo łódź musi być przecież odpowiednio wyważona, żeby przy niesprzyjających warunkach się nie wywrócić. W każdym razie pomijając warzelnię umieszczoną w miejscu eksponowanym zaraz przy wejściu, tanki na dolnym pokładzie wyglądają na poupychane po kątach, gdzie tylko jeszcze było jakieś wolne miejsce.


Są też minusy – raz, że na pokładzie śmierdzi rybom. I pyt..., a zresztą. Capi tak, jak się tego człowiek spodziewa na łajbie i z tego powodu niespecjalnie chętnie dokonuje abordażu. Dwa, że z głośników straszą rockowe wersje szantów. Czeskie szanty to starodawny mem, natomiast szanty jako takie, szczególnie w rockowej oprawie, to coś, ze zdzierżeniem czego moje uszy mają spory problem. Tak spory, że muszę w takich chwilach walczyć z bezwarunkowym odruchem ucieczki.


Spodziewałem się dużej popularności tego miejsca, tymczasem w sobotni wieczór po zachodzie słońca zajętych było zaledwie kilka stolików, głównie przez amerykańskich turystów. Na sąsiedniej łodzi restauracyjno-klubowej swoją drogą nie było lepiej, ale nie wiem, w jakim stopniu oddaje to obraz regularnej rzeczywistości wełtawskich statków gastronomicznych.


Lod’ Legie 10
– słodowo-chmielowa, wyrazista desitka; trochę siarki, fajna ziołowość, goryczka dość mocna i zupełnie marginalne masełko. Bdb. (7/10)
Lod’ Republika 12 – chmiel żatecki ze słomą i słodem, ciut kukurydzy przebija, goryczka bardziej stonowana niż w desitce. Płatki śniadaniowe (kukurydziane) wśród piw. (5,5/10)
Lod’ Remorker 12 – pils z Kazbekiem, jednym z moim zdaniem najgorszych chmieli w obiegu. Kukurydza z korzeniami i kwiatami, może nawet bardziej tymi drugimi. Dość gorzkie, szkoda, że nie lubię Kazbeka. I kukurydzy. (5,5/10)
Lod’ Odyssey 11 – Jak można Nelson Sauvin potraktować tak końską dawką masła? Morelowa landrynka z delikatnym białym gronem i masłem, masłem, masłem. Niepijalne. (2/10)
Lod’ Monarchie 13 – kakao plus trochę masła i aldehydu jabłkowego, znaczy się, octowego. Wodniste, trochę chlebowe. Wady są obecne na szczęście szczątkowo, no ale są. Sumarycznie w zasadzie w porządku mimo to. (6/10)

Czyli łajba śmierdzi, a niektóre piwa też, choć mogło być gorzej. Na pilsa warto wpaść, ale nie jest to obowiązkowy punkt wycieczki do Pragi w moim odczuciu. 


Kontemplując puste szkła uzmysłowiłem sobie, że nieodległy Pivovar Dva Kohouti dwa miesiące wcześniej ledwo liznąłem. Wypiłem wówczas dwa piwa o zróżnicowanej jakości, nie zagrzałem stołka na dłużej i musiałem się zmyć. Trzeba było nadrobić braki. Nie zastanawiając się zbyt długo chwyciłem hulajnogę Bolta i pojechałem nocą wzdłuż wybrzeża Wełtawy do kolejnego celu, solidnie chlapiąc sobie po nogawkach zbłotniałym od deszczu praskim brudem. Stać mnie.

Teenage Mutant Ninja Turtles vibes

Biorąc pod uwagę, że Matuška to pionierzy czeskiego craftu, który co prawda ma nadal opinię producenta wysokojakościowego, ale i skostniałego, fakt, że udało się im stworzyć de facto w centrum Pragi minibrowar z wyszynkiem, który jest faktycznie tłumnie nawiedzany przez miejscową młodzież, przez większość tygodnia działa do późnych godzin i wydaje się jednym z ostatnich miejsc, których istnienie jest zagrożone przez nadciągającą recesję, jest godny odnotowania.


Ogródek Dva Kohouti po moim przyjeździe około północy w sobotę był nabity ludźmi, tak jak i wnętrze, a kolejka do baru przez pewien czas była taka długa, że wychodziła na zewnątrz. Miejsce popularne i tętniące życiem, prawdziwe centrum towarzyskie praskiego Karlina, w sam raz na bifor przed nocnym imprezowaniem. Na poły klubowa atmosfera wewnątrz nie każdemu się spodoba, ale w razie czego można zająć miejsce przy jednej z długich ław na zewnątrz, choćby i dosiadając się do kompletnych obcych, co w Czechach jest uznawane za normę. Co istotne, produkcja browaru jest naprawdę niczego w sobie, trzeba wszak mieć na uwadze, że według niektórych pogłosek tylko pilsy warzone są na miejscu, z kolei przynajmniej część pozostałych piw na kranach powstaje w macierzystym browarze Matuški.

to pod koniec imprezy

Místní Pivo 12
– wyśmienita jasna dwunastka, słodowa, ziołowo-chmielowa, odrobinkę siarkowa, no i punktowana mocną goryczką. Super pils! (8/10)
Černá Svině – stoutowe tmave, mocno palone. Spalony chleb, palone ziarno, trochę czekolady i kawy; od dry stouta odróżnia je więcej ciała oraz ciut większa słodycz resztkowa. Świetne jest. (7,5/10)
Sunrise – uwielbiam marakuję, ale to jest do niczego. Kwaskowe lekko, soczyste wcale; wodniste i nudne. (4/10)
Kousek Weizenu – sporo goździka, cytrusowa rześkość, trochę wanilii. Kolejny weizen, który moim zdaniem jest za mało owocowy, ale wciąż bardzo smaczny. (7/10)


Kwasy w Dwóch Kogutach nie są warte zachodu. W kwestii tmavego i weizena nie jest wykluczone, że były to gościnne występy innych czeskich browarów (Šnajdr i Kousek Piva), które warzą piwa o tożsamych nazwach. Pomijając te kwestie, wyśmienity pils w żywiołowym, semi-klubowym, bardzo pozytywnym miejscu to jest coś, co mogę powtarzać nawet za każdym pobytem w Pradze.


Reszta nocy, aż do szóstej nad ranem, zeszła mi na łażeniu z kumplem po klubach, tak jak poprzednim razem James Dean i jakimś innym. Ponownie ciężko było spotkać towarzystwo miejscowe – obecne były różne części Hiszpanii, Wenezuela, czy Słowacja. Gdzie więc imprezują prażanie? Może dowiem się następnym razem.

praskie browary 1956767063077734132

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)