Loading...

Odessa – zabytki, morze i piwny craft


Betonoza. Choroba, która trawi niczym rak tkanki śródmiejskie w Polsce, gdzie skorumpowani urzędnicy zadłużają swoje gminy na grube miliony tylko po to, żeby z rynków naszpikowanych dającą cień zielenią zrobić odstręczające betonowe patelnie, po których latem nie da się niemalże chodzić. Otóż w centrum Odessy betonozy nie ma.


Starodawne platany i kasztanowce posadzone wzdłuż głównych arterii mają tak rozłożyste korony, że pokrywają cieniem praktycznie całą powierzchnię wielopasmowych dróg z kocich łbów, rzecz jasna łącznie z szerokimi chodnikami. W takim miejscu można komfortowo spacerować nawet w warunkach gorącego lata, kiedy temperatura powietrza wyraźnie przekracza 30 stopni – bruk i mury pozostają nienagrzane, chronione przed sierpniowym słońcem przez siły natury.


Jest i kwestia estetyki – Odessa jest wyraźnie bogatym miastem jak na Ukrainę, zasadniczo jednak jest miastem wschodnim, toteż i sporo zabytkowych budynków wręcz prosi się o renowację. No i te wszystkie rozłożyste drzewa z jednej strony osłaniają te brzydsze, bardziej zniszczone elementy architektoniczne, odwracając od nich uwagę, z drugiej strony podkreślają urodę tych odnowionych, pokroju imponującej fasady hotelu Bristol.


Jedną z takich alei można dotrzeć do jednego z najwspanialszych budynków Odessy. Budynek opery, kształtem nieco przypominający bęben, datowany jest na rok 1887 i powstał w miejscu spalonego teatru operowego Richelieu. Ogromne gmaszysko z bogato zdobionym rzeźbami dachem otoczone jest przez tereny zielone, które są popularnym miejscem do wykonywania fotograficznych sesji ślubnych.




Mimo że ze mnie dumny cham, to zrobiłem Ani niespodziankę i kupiłem bilety na Jezioro Łabędzie. Bo po prawdzie to jestem pół-chamem, to znaczy, że nie lubię oper, ale balety już tak. Najdroższe bilety, w prywatnej loży, to koszt około 80zł od osoby. Co mnie się jednak wyjątkowo spodobało, to że najtańsze miejsca można było wyhaczyć już za równowartość 7zł, co oznacza, że nawet skromnie uposażeni mieszkańcy miasta mogą sobie pozwolić na obcowanie z kulturą wyższą.


Poobcowałem i ja, ładując siebie pod tym względem na następne pół roku, ale tak uczciwie pisząc – bardzo ładnie wykonane, krotochwilne przedstawienie, z dopracowaną choreografią, fantastycznymi popisami tancerskimi i dobrą akustyką. Przy okazji okazało się, że cenowy rozstrzał biletów powoduje faktycznie napływ na spektakl całego przekroju miejscowej społeczności. Można było wypatrzeć sunące po ziemi, bardzo drogie suknie, ale również spodnie od dresu oraz odsłonięte pępki. Było to też w szczycie koronapaniki absolutnie jedyne miejsce w Odessie, w którym wymagano założenia maseczki (mimo że teoretycznie wówczas we wszystkich miejscach publicznych zamkniętych maseczki były na Ukrainie obligatoryjne), przy czym rozdawano je przy wejściu, już wewnątrz zaś po przejściu 3-5 metrów wszyscy gremialnie je zdejmowali.


Niedaleko opery znajdują się craftowe miejscówki warte odwiedzin.

Friends & Beer
Piwniczne miejsce, ale schludne i bez zapachu stęchlizny. Zgodnie z nazwą faktycznie bardzo przyjazne – rząd krzeseł przy barze ułatwia nawiązywanie znajomości, a zarówno obsługę, jak i klientelę cechuje pod tym względem otwartość. Pozostaje kwestia bariery językowej, ale na szczęście Ania pośredniczyła w wymianie zdań. Co prawda w tym miejscu doszło do potyczki słownej z ukraińskim nacjonalistą, ale kiedy doszedł do wniosku, że do porozumienia nie dojdzie, opuścił lokal. Przy okazji jest to miejsce, w którym głównie leją piwa z browaru Troubadour. Rotacja jest ograniczona do kilku kranów poza Troubadourem, więc nie jest to typowy multitap, niemniej jednak dobre miejsce do zaznajomienia się z ofertą tego browaru.


Troubadour Pilsner
– słodowe, lekko słodkawe piwo z nutkami kukurydzy. (4/10)
Troubadour Michigan Ale – Słodowe piwko okraszone delikatnymi cytrusami z wytrawnym finiszem. Dobre i co ciekawe, nie pierwszy michigan ale pity przeze mnie na Ukrainie. (6,5/10)
Troubadour Hero IPA – cytrusy, tropiki i kwiaty w formie dość soczystej, acz ciut przetrzymanej na kranie. Mimo to niezłe. (6/10)
Troubadour Blackbird Porter – najlepsze piwo z tego browaru. Czekolada, orzechy, skórka od chleba oraz wytrawny finisz. (7/10)
Altmüller Blanche – Wodniste, niesłodkie połączenie kolendry oraz cytrusowego shandy. Zbędne. (4/10)
First Dnipro Milky IPA – danonki morelowe w formie piwa. Bardzo soczyste, niesłodkie, bez hop burnu. Szanuję takie neipki. (7/10)


Mash Taproom
Zaraz nieopodal Friends oraz ulicy Deribasowskiej znajduje się jedna z najlepszych knajp w mieście. Mash to lokal jednego z głównych importerów craftu zagranicznego na Ukrainie, więc lodówka jest pełna ciekawych butelek oraz puszek spoza kraju, jednak clou lokalu to połączenie lekko hipsterskiego wystroju z bezpretensjonalną atmosferą i nowofalową muzyką z lat 80. No i całkiem urodziwą, bardzo miłą kelnerką z kolczykiem w nosie. Dziesięć kranów ulega sporej rotacji, bo jest to popularna knajpa, a otwarta kuchnia zarządzana przez kucharza, któremu chyba niestety za bardzo wpadłem w oko, serwuje niecodzienne połączenia kulinarne. Skusiłem się na ogórki z grilla w polewie z miodu, orzeszków ziemnych oraz chili. Bardzo dobre.


Poznaliśmy właściciela przybytku i Pana Importera w jednej osobie, który studiował w Birmingham i stał się tym samym jedną z czterech osób, z którymi w trakcie niespełna dwóch tygodni byłem w stanie przeprowadzić płynną konwersację. Sympatyczny człowiek ze sporą wiedzą, aczkolwiek mocno polaryzujący – z innych źródeł dowiedziałem się o jego rzekomych niezbyt etycznych praktykach biznesowych w stosunku do krajowej konkurencji, jako że jest to jednak słowo przeciwko słowu i nie jestem w stanie niczego zweryfikować, pozostawiam to w ramach ciekawostki. Nie mając w tym jednak żadnego partykularnego interesu, postawił nam piwo i przegadał o różnicach językowych i lokalnych uwarunkowaniach szmat czasu, przeciągając zamknięcie lokalu o bitą godzinę, więc nie miałbym mu nawet jak cokolwiek zarzucić. Bardzo fajny chłop.


Zen Tom Sour
– gose z owocami, bardzo kwaśne, mocno jeżynowe, trochę czarnej porzeczki, kolendra gdzieś w tle, ciut słonawe. Zbyt dużo ciała moim zdaniem, wskutek czego średnio rześkie. (5,5/10)
Rebrew Waka MIPA – całkiem przyjemny multiwitaminowy tropik z lekkim cytrusem, poza tym jednak trochę zbyt oleiste i goryczka zbyt cierpka. (6/10)
Rebrew Milk Stout – mocno palone, lekko mleczne piwo z wytrawnym, lekko kwaskowym finiszem. Rasowy stout, żaden słodziak. (7/10)
Mova Blanche – dość słodowe, lekko przyprawowe piwo, wygrywające rześkością niedostatek witkowych doznań. (6/10)
Kupava Wheat – rześki, cytrusowy witek, trochę kolendry, ale i trochę fenolowy, szczególnie w finiszu. (7/10)
Zlak New Wave IPA – ciekawa ipka, z jednej strony tropikalno-owocowa, z drugiej owocowo-pieprzna, wywołująca skojarzenia z różowym pieprzem. Soczysta, ale i w miarę gorzka. (7/10)
Rebrew Session IPA – sesyjna, cytrusowa ipka z marginalnym hop burnem, bardzo rześka. (7/10)


Ten Men Milk Stout
– przypominał kremową kawę ze śmietanką. Bardzo kremowy, lekko palony. Gładziutki, a przy tym wszystkim tylko lekko słodkawy. Świetne piwo. (7,5/10)
Rebrew Mango Sour – tytułowego owocu dodano tutaj od serca, wskutek czego piwo jest mięsisto-miąższowe i mega soczyste, ale i gładkie, jako że kwasek jest lekki. Z drugiej strony słodycz jest mocno umiarkowana, więc o ile poza mango o nieco marchewkowym zabarwieniu smakowym mało co czuć (jest ciut zboża oraz lekko mleczny posmak), o tyle nie jest to soczek. No i 7 procent alko świetnie ukryto. Piwo na poziomie mango sour od Zichovca. (8/10)
Strange Toys APA – ciasteczkowa podbudowa, trochę cytrusów i melona, przebłyski ziołowe. Zwyczajna, solidna apka. (6/10)
Langeron Weizen – połączenie siarki i kolendry i właściwie niczego poza tym. (4/10)
Ten Men Berry Blood Tomato Gose – bardzo popularna wersja gose na Ukrainie. Smakuje niczym gazowana, piwna krwawa mary. Pieprzne, mega pomidorowe piwo, lekko kwaskowe, lekko słone. W środku pływa trochę bazylii. Niezwykłe. (7,5/10)


Piwnie, jedzeniowo oraz klimatowo-towarzysko jest to jeden z czołowych lokali w Odessie.

Krążąc dalej po okolicy poszliśmy na chwilę do Bilego Naliwu, który jest miejscowym odpowiednikiem Ministerstwa Śledzia i Wódki i ponoć dobrym miejscem na nawiązywanie nowych znajomości. Cydr był spoko, lemoniada niedobra, kibel czysty. No i wsio po 4zł, łącznie z jedzeniem (w tym hot dogiem czy czeburekiem). Czas nas gonił, więc szybko poszliśmy dalej.


Jeśli ktoś ma ochotę na bardziej tradycyjną kuchnię, to zaraz obok Mash znajduje się tradycyjna ukraińska restauracja Kumanets, serwująca dania w sporej mierze z regionu huculszczyzny. Jest to też absolutnie jedyne miejsce w całym mieście, w którym usłyszeliśmy język ukraiński, przy czym fakt używania go przez ubranego w tradycyjny strój ludowy kelnera mógł wynikać bardziej ze specyfiki restauracji, niż czegokolwiek innego. Lokal fajny, ceny raczej wysokie jak na ten rejon, ale za to sałatka z rostbefem była bardzo dobra, a wieprzowy szaszłyk był pierwsza klasa – bardzo soczysty i aromatyczny – a i adżika była na wysokim poziomie. No i craft też mają, w butelkach. Ja wybrałem Tsipa Helles (słodkawe, słodowe, trochę zbożowe, bez goryczki prawie; trochę bezpłciowe 4,5/10). Ania wybrała Varvar Citra APA, który był lepszy.


Z tego miejsca można wyruszyć na obchód najbardziej ikonicznych atrakcji turystycznych Odessy. Osobliwość tej części miasta polega może nie tyle na tych atrakcjach, ile na tym, że w życiu absolutnie nigdzie nie widziałem takiego zagęszczenia strip clubów. Nigdzie tylu sex shopów. Nigdzie tylu salonów urody, przy jednoczesnym zupełnym braku siłowni. Nigdzie aż tylu restauracji z sushi, które wydaje się tutaj bardziej popularne niż gdziekolwiek indziej – istnieją nawet sieciówki, które mają sporą liczbę suszarni rozsianych po całej Odessie. Wszystko to po trochu składa się na lokalny koloryt, sprawiający, że Odessy nie da się do końca porównać do żadnego innego miasta, w którym byłem.


Natomiast w kwestii atrakcji ikonicznych, to robią bardzo zróżnicowane wrażenie. Co ciekawe, mimo że Odessa historycznie jest rosyjskim miastem imperialnym, spora część atrakcji ma rodowód bardziej kosmopolityczny. Najbardziej imperialnym elementem jest wielki pomnik carycy Katarzyny, swoją drogą z pochodzenia Niemki, który pręży się na tle ciągu neoklasycystycznych hoteli.


Idąc w kierunku zachodnim dochodzimy do sporych rozmiarów dzieła Sardyńczyka Franciszka Boffo, pałacu Woroncowa, pierwszego Rosjanina zarządzającego miastem, po całej plejadzie Europejczyków z zachodniej części kontynentu. Najciekawszym elementem pałacu jest znajdująca się vis a vis Kolumnada Woroncowa, gdzie pomiędzy kolumnami można wypatrzyć żurawie znajdującego się nieopodal portu odeskiego.


Zaraz nieopodal mamy z kolei rodzimy akcent – neogotycki Pałac Szacha został zaprojektowany w XIX wieku przez Polaka Brzozowskiego. Niestety nie jest on udostępniony dla zwiedzających, ale z zewnątrz wygląda całkiem imponująco.


Spacer w kierunku wschodnim wzdłuż bulwaru ciągnącego się na wzniesieniu nad portem doprowadza nas pieszą aleją wysadzaną wielkimi drzewami do pomnika francuskiego gubernatora Richelieu, pierwszego pomnika w mieście. Został wzniesiony w 1828 roku przez następcę Richelieu na stolcu gubernatora, hrabiego de Langeron, swoją drogą również Francuza. Poza pomnikiem przysłużył się miastu, przekształcając je w strefę wolnocłową.

Po Langeronie, którego nazwę nosi obecnie jedna z głównych plaż, nastąpił w końcu Rosjanin Woroncow, którego dziełem są słynne Schody Potiomkinowskie. No i okazuje się, że Woroncow, który najwyraźniej dysponował nadmiarem wolnego czasu, jako że jego żona Eliza była w tym okresie intensywnie obracana przez Puszkina, kazał stworzyć chyba najbardziej przereklamowany obiekt turystyczny, z jakim się spotkałem. Schody prowadzące z miasta do portu, początkowo z piaskowca, obecnie są obłożone miejscowym, szarym granitem.


No, schody jak schody. Szerokie, szare, bez ornamentów. Takie wielkie nic. Jedyną ciekawostką jest to, że ku szczytowi miarowo się zwężają, sprawiając, że stojący u ich góry pomnik Richelieu wygląda z dołu na większy, niż jest w rzeczywistości.


Można więc lepiej od razu wciągnąć pół litra robionej lemoniady za równowartość 9zł i udać się bulwarem w kierunku południowo-zachodnim. Po drodze mija się oprócz pięknych kamienic również sporo urbeksów, domów bez dachów i tym samym liźnie się trochę klimatu post-apo. Gdyby takich miejsc było więcej, to byłaby tragedia; w niedużej liczbie dodają moim zdaniem uroku otoczeniu.



Ponowne wtopienie w zielone klimaty następuje wraz z przekroczeniem progu Parku Szewczenki. Jego patron ma tutaj w końcu normalny pomnik, odróżniający się od potwora z głębin, straszącego we Lwowie. W samym parku mieści się sporej wielkości zagajnik ze sceną teatralną (wygląda trochę jak teatr w dżungli), otoczony pierścieniem gastro. U boku parku z kolei pręży się lśniący, mało atrakcyjny stadion miejscowego klubu piłkarskiego, obok którego na małej scenie młode talenty dźwięcznymi głosami uskuteczniały festiwal muzyczny.


Z Parku Szewczenki wchodzi się bezpośrednio na pas zieleni ciągnący się wzdłuż wybrzeża, mając po stronie południowej kaskadowe, pnące się w górę giga-budynki mieszkalne Rejonu Primorskiego, pomniki ery przechodniej między komunizmem poprzednim a obecnym, i w końcu dociera się do wybrzeża.


Rejon nadmorski Odessy to w praktyce sunący się niemalże po horyzont ciąg plaż, mniej lub bardziej zagospodarowanych, nad którymi górują wzniesienia, na których usytuowane jest miasto. Ciąg jest całkiem zróżnicowany i obfituje w ciekawostki.


Zaczyna się powyżej rodzinnego hotelu Nemo, przy którym jest również usytuowane delfinarium. Betonowe nabrzeże jest nawiedzane przez młodych mieszkańców miasta w godzinach wieczornych w celach schadzek. Elementem charakterystycznym jest Domus Solis, czyli Dom Słońca, pomnik otwartego skrzydła drzwi razem z nadprożem, przez które, jak mniemam, można witać wschodzące porankiem słońce, co kryje w sobie zapewne niesamowitą głębię. Well, ok.


Nieco poniżej wspomnianego hotelu znajduje się główna część bulwarowa z okienkami z gastro, w których można się posilić całkiem smacznym i niedrogim tom yamem, czy też zupą miso. Tutaj kolejna osobliwość, mianowicie kino letnie. Na dużym ekranie ustawionym zaraz przy morzu, na tle pomarańczowego księżyca oświetlającego swoją łuną pomarszczoną taflę Pontus Euxinus leci Kriepki Oreszek, czyli Szklana Pułapka po rosyjsku, są poduchy, można sobie zamawiać picie, jedzenie oraz bardzo popularne w Odessie szisze. Miła obsługa, ciekawe doświadczenie. Zaraz obok podeszła do nas zaciekawiona para młodych miejscowych, dopytując, skąd jesteśmy – widocznie egzotycznie wyglądamy, a turystów spoza kraju było wówczas, jak już wspomniałem, malutko. I nawet się jako tako po angielsku dało porozumieć w trakcie kilku minut rozmowy, więc git.


Poniżej tego centrum społeczno-gastronomicznego wzdłuż plaży ciągnie się mnóstwo beach barów. Każdy ma wydzieloną, prywatną część plaży i tylko z rzadka, w mniej atrakcyjnych miejscach, znajdują się przesmyki z plażą ogólnodostępną. Z jednej strony średnia sprawa, z drugiej jednak w tych tańszych miejscach szezlongi, czyli leżaki, kosztują naprawdę grosze, więc przynajmniej dla turysty spoza kraju nie jest to wielkie utrudnienie. 


Co ciekawe, większość atrakcyjnych kobiet widzianych w centrum raczej unika plażowania, więc nie jest tak ładnie, jakby mogło być. Plusem są cywilizowane ceny oraz, jak się okazuje, czyste morze. Opowieści mojego znajomego lwowianina o pływających odchodach wsadzam do worka z napisem „uprzedzenia regionalne”. Lekkim minusem jest temperatura wody. Morze Czarne w Rumunii i Bułgarii jest ciepłe; tutaj, kawałek dalej na północ, jest zimne. Zgaduję, że mroźne wody Dunaju, wpadając do morza, są niesione przez prądy morskie od razu na północ, ku Ukrainie, i stąd ta różnica.


Wspomniałem o zagospodarowaniu i o cenach – najfajniejszą rzeczą są łóżka plażowe. Takie duże, na oko 220x220 cm, z wygodnymi materacami obleczonymi prześcieradłami. Dotychczas oglądałem takowe na zdjęciach, w Odessie mnie było w końcu na nie stać.


Pierwszym klubem nawiedzonym przez nas był Violet Beach, który co prawda podawał średniego burgera, ale za to wyśmienite małże w kremowym sosie (midi u sliwocznoj sos – protip jeśli chodzi o jedzenie plażowe w Odessie). Łóżko plażowe kosztuje tutaj 80zł na dzień, a w bonusie można było zjeść małże w sąsiedztwie mafijnego towarzystwa, czyli loli po wielu augmentacjach plastycznych oraz kilku łysych karków. Wschodnioeuropejskie memy stają się tutaj rzeczywistością. Żeby nie było – wsio bardzo kulturalnie. Do picia było piwo „czeskie craftowe”. Nie byłem w stanie się dowiedzieć, które, ale po smaku to było coś à la ESB, więc zapewne ejlik z Bernarda.


Jednym z ostatnich beach clubów plaży miejskiej jest Moon Beach. Najdroższy, bo łóżko plażowe kosztuje całe 90zł, ale i zarazem pod względem rozlokowania, wystroju oraz chill-outowej, pseudo-indyjskiej muzyki, najlepszy. Hoegaarden jest tutaj lany do 400ml IPA glasów z Krosna za równowartość kilkunastu złotych. Zamówiłem jedno, po czym u uśmiechniętej dziewczyny zamówiłem jeszcze kilka dużych. Przyszły w tym samym szkle, wywnioskowałem więc, że w klubie mają jedną pojemność. Kiedy jednak po zapłaceniu zauważyłem, że zamiast pięciu piw policzono mi dziewięć i poszedłem zareklamować ten fakt, dziewczyna odparła, że duże liczone są podwójnie, a kiedy zwróciłem uwagę, że wszystkie były w takiej samej pojemności, dziewczę nagle zapomniało mowy Szekspira i się zmyło. Był to jedyny raz, kiedy mnie w Odessie oszukano i mimo że sam klub jest bardzo fajny, to polecić go nie mogę.


Najbardziej nam jednak spasował Barbara Beach. Był najtańszy, najbardziej swojski, najbardziej przyjemny. Łóżko plażowe kosztuje tutaj całe 50zł za cały dzień, Oettinger Weizen z kija 7,50zł, obsługa jest miła i uczynna, szczególnie kelnerka o hiszpańskiej urodzie, sam bar jest klimatycznie wystrojony, a towarzystwo odległe od jakiejkolwiek pretensjonalności. No i podają najlepsze muszle w kremowym sosie, jakie jedliśmy w Odessie. Pyszne.


Minusem było to, że publiczny szalet nieopodal był tak doszczętnie obsrany, że przypomniał mi się wychodek przy klasztorze nieopodal gruzińskiego Kutaisi, trzymający po dziś dzień mój osobisty rekord w skali fekala. A byłem na Woodstocku, więc wiem, co to brud. Swoją drogą jedyne takie miejsce, na jakie się w Odessie natknęliśmy.


Co do zasady jednak Barbara Beach to idealne miejsce do spędzenia leniwego popołudnia, jedząc mule i zapijając je pszeniczniakiem przy dźwiękach Vanilla Radio w klimacie, który mocno przypominał nam luzacko hippisowskie Vama Veche nad rumuńskim wybrzeżem.


Barbarę Beach upodobał sobie również pewien niski wzrostem i mocarny spustem turysta z zachodniej europy, bełkoczący po angielsku tak, że mógł być zarówno Szkotem, jak i Francuzem. Jego biologiczny wiek był względem metrykalnego co najmniej o dwie dekady do przodu, codziennie chodził wręcz karykaturalnie nawalony i namolnie próbował się podczepić do jakichś ludzi, w tym i nas. Pewnego dnia w końcu mu się udało znaleźć dwóch miejscowych patusów wprost z filmu dokumentalnego o wielkomiejskich gopnikach z wyrokami za ciężkie uszkodzenie ciała i poszedł z nimi w siną dal. Nieironicznie podejrzewałem, że go już nie zobaczymy, tymczasem nazajutrz znowu był w tym samym miejscu i wszystkie fizyczne oraz psychiczne uszkodzenia jego osoby wydawały się zgadzać liczebnie, oraz jakościowo z tymi zaobserwowanymi wcześniej – nic chyba nie przybyło. A, wcześniej też próbował się przykleić do „mafii” w Violecie, ale też mu nic nie zrobili. Pijany to ma zawsze szczęście.


Wieczorami beach bary działają jako kina letnie, w których można na poduchach na plaży obejrzeć klasyki kina pokroju American Psycho, czy Wielkiego Gatsby’ego. Wstęp 15zł. W Barbara Beach widzieliśmy nawet gender reveal party jakichś innostrańców. Życie nocne Odessy toczy się jednak zdecydowanie w centrum z jednej strony oraz opisanej już wcześniej Arcadii z drugiej, a wzdłuż plaży miejskiej panuje raczej spokój. I przy okazji jest bezpiecznie, a w każdym razie poruszając się w tym rejonie niemalże co noc, ani razu nie widzieliśmy żadnej podejrzanej sytuacji.


Pod względem piwa, to działają tutaj, nazwijmy to „koncernowo-regionalne multitapy”, czyli co kilkaset metrów można znaleźć stoisko z kilkunastoma kranami kiepskich ukraińskich lagerów, lanych do plastikowego półlitrowego kubka za dosłownie grosze. Ale i pseudo-witki są dostępne, tak więc raz wziąłem Czernichowskie Bile (6zł), a raz Kronenbourg Blanche (7,5zł). W takim miejscu jednak liczbowo królują eurolagery, pokroju Zakarpatske Svitle (słodowo-słodkawe, tylko minimalnie aldehydowe, 5/10), czy Czajka Czarnomorska (aldehyd, karton i lekka słodycz. Smakuje jak kac. Cena 4,20zł. 1,5/10).


Jeśli jednak chcemy pójść na craftowe piwo w pobliżu wybrzeża, to warto wbić do miejsca o wyrobionej marce.

Varvar Bar
Firmowy pub czołowego ukraińskiego craftowca mieści się w ciągu kamienic nieopodal nadmorskiego pasma zieleni i zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz nie robi wrażenia czołowej miejscówki w mieście, bo jest po prostu mały. Wąskie, podłużne pomieszczenie jest w stanie pomieścić góra 20-30 osób naraz, co jednak nie znaczy, że nie ma kuchni z wysokiej jakości jedzeniem – to na Ukrainie jest standardem. Nie znaczy też, że jest to pub byle jaki pod względem wystroju – obicie z jasnego drewna jest bardzo klimatyczne i sprawia, że bardzo miło się w tym miejscu siedzi, a ponadto pasuje jak ulał do wikińskiej otoczki Varvara. Takoż i barman był bardzo miły, menadżerka powabna (i z jakiegoś powodu cięta na Anię), a muzyka spokojna i zachęcająca do wzięcia kilku głębszych haustów.


Varvar Captain Salt
– duża poprawa względem dwóch lat przedtem. Kolendrowe, gładkie, lekko kwaskowe, minimalnie słone, cytrusowe gose. Bdb. (7/10)
Varvar Back To Black – palony, kawowo-czekoladowy, lekko kwaskowy, rasowo wytrawny dry stout. Bardzo sesyjne piwo. (7/10)
Varvar Two Sides – niby american pilsner, tymczasem Cascade obecne szczątkowo. Ale to nic, a nawet lepiej – piwo jest czystym, zbożowym, świeżutkim, ziołowo-cytrynowym, bardzo pijalnym pilsikiem na Hallertau Mittelfrüh. (7/10)
Varvar Citra Pale Ale – cytrusowe, grejpfrutowe, z nutą limonki, melona i róży, fajnie pijalne i gładkie. (7/10)
Varvar Stargazer DIPA – słodkawa, ale nie hazy. Trochę tropików, trochę cytrusów, goryczki mniej. Dobre piwo, choć spodziewałem się więcej. (6,5/10)


Fajny pub bardzo solidnego browaru, w dodatku w tej okolicy bez bezpośredniej konkurencji. Warto wpaść, szczególnie że Varvar tworzy świetne dzikusy, które tutaj można dostać w butelkach.

W następnej, ostatniej już części relacji, udamy się na zachód, ale poniżej starego miasta, do mniej urodziwych, ale za to bardzo klimatycznych stron Odessy.

Varvar Bar Odessa 3046522890389099259

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)