Loading...

Arcadia – szczęśliwa kraina Ukrainy?


„Tutaj ludzie są bardzo tolerancyjni, więc nie musisz się niczego obawiać. Nikogo nie obchodzi, kim jesteś. Wystarczy, że się zachowujesz w porządku, to będziesz w porządku traktowany.” Ukrainiec w średnim wieku rzucił mi pociągłe spojrzenie, wypowiadając te słowa. Czułem się skonfundowany. Nie dość, że wszedłem do mieszkania w towarzystwie kobiety, to w dodatku wprawdzie żonobijka, jaką miałem na sobie, akurat nie była biała i nie miała na sobie zaschniętych plam po sosie pieczeniowym ciemnym marki Winiary, więc w skali emanowania maczyzmem mogłem się trochę bardziej postarać, ale do ciężkiej cholery, dlaczego ten gość coś plecie o tolerancji, dlaczego on mnie wziął za gej... aaaaa, po kilku chwilach zrozumiałem, w czym rzecz.


Godzinę wcześniej widzieliśmy się z jego żoną, bardzo zadbaną, całkiem powabną kobietą przed pięćdziesiątką, z długimi prostymi czarnymi włosami i wystającymi kośćmi policzkowymi, które sprawiały, że można się było domyśleć przynajmniej lekkiego skosu w oczach schowanych za drogimi okularami przeciwsłonecznymi. Z nim rozmawialiśmy po angielsku, ona z kolei nam wyjaśniła, że jest władna tylko rosyjskim oraz... bułgarskim. Rzecz w tym, jak zacząłem w myślach łączyć fakty, że zapewne nie była Bułgarką z dzisiejszej Bułgarii, ani Ukrainką, która miała taką fanaberię, żeby się nauczyć najtwardszego języka słowiańskiego, tylko przynależała do mniejszości bułgarskiej, zamieszkującej najbardziej wysunięte na południe rubieże Ukrainy, przy granicy z Rumunią.


Te południowe rubieże to kraina zwana Budziakiem. W Budziaku istotnym ośrodkiem miejskim jest położona przy granicy z Rumunią miejscowość o nazwie Izmaił, co dodatkowo podkreśla mało słowiański charakter tej części państwa. Owszem, ten region historycznie rządzony przez Pieczyngów, Mongołów, państwa rumuńskie, Ottomanów, a w końcu Rosjan jest w jednej trzeciej zamieszkany przez Ukraińców, a w jednej szóstej przez Rosjan, dalej robi się jednak ciekawiej. Liczbowo Rosjanom dorównują Bułgarzy, którzy osiedlali się w tym rejonie głównie w trakcie prześladowań chrześcijan w Imperium Ottomańskim w XIX wieku. Razem z nimi do Budziaku, czy szerzej Besarabii, trafili Gagauzi, prawosławny lud mówiący w języku tureckim. W Budziaku ponadto żyje kilkadziesiąt tysięcy Mołdawian, a jest i miejscowość w głównej mierze zamieszkana przez prawosławnych Albańczyków, których historia osiedlenia się w tym rejonie jest lustrzanym odbiciem perypetii besarabskich Bułgarów. Wszystko to tworzy eklektyczną mieszankę etniczną, która z jednej strony ułatwia wywieranie presji destabilizacyjnej na region (choćby przez Rosję), z drugiej stanowi bardzo ciekawy lokalny koloryt.


Niemniej jednak wszystkie te mniejszości etniczne żyjące w wieloetnicznej Ukrainie, mają najwyżej letni stosunek do władz centralnych państwa, z kolei są szczególnie cięte, z wzajemnością rzecz jasna, na nacjonalistyczny żywioł Galicji i Wołynia. Toteż i nie dziwi ładunek emocjonalny, jaki nasz gospodarz, ożeniony z reprezentantką mniejszości bułgarskiej, a i być może sam Bułgar, wplótł w słowa „Tutaj ludzie są fajni, otwarci. Bo w Kijowie, to już jest inaczej. A na zachodzie kraju, to lepiej nie myśleć, straszni są tam ludzie, terrible! Terrible!!”


Południowe rubieże Odessy, w których miała miejsce nasza rozmowa, można traktować jako swego rodzaju rejon przejściowy między bardziej uporządkowaną, imperialną Odessą, a bardziej chaotycznym Budziakiem. Oczywiście jest to zarazem rejon mocno naznaczony sowiecką architekturą oraz postsowieckim gigantyzmem. Było to oczywiste już w momencie dotarcia przez nas pod budynek, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie. Tak przysadzista, przeogromna konstrukcja, to na świecie jest możliwa chyba tylko w byłym sojuzie. Połączenie przytłaczających cech brutalizmu z osadzoną w socrealizmie, ale jednak już instynktownie wychodzącą poza granice demoludów estetyką architektoniczną. A samo mieszkanko fajne, bardzo wygodne i schludne, ale mimo że nowe i wyposażone w dobrej jakości sprzęty, to jednak podłoga wyłożona linoleum. No cóż.


Spacer po okolicy Małego i Wielkiego Fontanu ukazał mi trzy typowe dla tej okolicy warianty zagospodarowania przestrzenią. Pierwszy to budynki tak gigantyczne, jak nasz. Każdy o innym kształcie, każdy na swój sposób niepokojący, a zarazem oddziałujący na mnie z pewnym trudnym do wytłumaczenia magnetyzmem. Masa przyciąga – żelazne prawo fizyki, doznające zakrzywienia jedynie w kwestii stosunków męsko-damskich. Te największe budowle, niedaleko naszego lokum, powinny mieć nazwy Kolossus, Kolossus II i Kkkkollossssus. Mało eleganckie słowo „pierdolne” idealnie oddaje ich kubaturę.


Drugi wariant mieszkalnictwa to małe, rozpadające się po trochu domki wzniesione wzdłuż wijących się, wąskich, ale utwardzonych ulic podziurawionych jak ser szwajcarski i pokrytych letnim pyłem. Domki, które są zbyt solidne, żeby u nas uchodziły za działkowe, a z drugiej zbyt liche, żeby w nich widzieć przykład godnego mieszkalnictwa jednorodzinnego. Trzeci w końcu przykład architektury w tym regionie to stare, sowieckie bloki z gatunku tych niższych, a za to dłuższych, pod którymi skonstruowano choćby warzywniaki, z których potrafią się niemalże wylewać na chodnik niesamowite liczby arbuzów.

Piękne to? Nie. A czy ciekawe? Jeszcze jak!



Wisienkę na torcie stanowi ambasada Republiki Mołdawii. Położony na środku karykaturalnie zachwaszczonego poletka z trawą sięgającą pasa budynek z szarych pustaków, wyglądający jak kompletna ruina. Myślę, że grupa punków mogłaby wejść na teren ambasady, żeby zrobić sobie w środku skłot, bo całość wyglądała na opuszczoną. Choć z drugiej strony, jak sobie przypomnę potężne, pretensjonalne gmaszysko ambasady Zimbabwe w centrum Londynu, to jednak stwierdzam, że Mołdawia przynajmniej niczego nie udaje. Za to stojące nieopodal nowiuteńkie sportowe Audi na mołdawskich blachach swoją wartością przewyższało wartość tej rudery pewnie kilkakrotnie. Cóż, priorytety. Przy okazji - niedługo po naszym pobycie ktoś wpadł na to, że placówka reprezentuje się wyjątkowo żałośnie, wskutek czego błyskawicznie otynkowano fasadę, wykoszono chaszcze i postawiono betonowe ogrodzenie. Może to za cenę sprzedanej audicy.

Jednak nie dla obserwacji architektonicznych udaliśmy się na kilka dni w okolice Małego i Wielkiego Fontana.


Otóż każdy kraj z dostępem do morza ma swoją Ibizę, miejsce, w której koncentrują się dzikie imprezy, alkohol leje się strumieniami, a ładnie zbudowani ludzie oddają się rytualnym pląsom na parkietach oraz w kamaszach hotelowych pokoi. Grecy mają Mykonos, Chorwacja ma Makarską, Polska ma Mielno, Rumunia ma Costinesti, z kolei Algieria i Tunezja mają Saint Tropez we Francji. Tylko Słowenia nie ma niczego takiego, bo to piękny, a zarazem potwornie nudny kraj. A Ukraina? Ukraina ma Arcadię, małą, kurortową część metropolii odeskiej, którą postanowiłem potraktować odrębnym wpisem, bo pod wieloma względami uważam, że Arcadię powinno się traktować nie jako część Odessy, tylko osobno.

Areał naokoło już nakreśliłem – osobliwa mieszanka starych bloków, nowych gigantycznych gmaszysk oraz częściowo rozpadających się domków, pomiędzy którymi mkną Łady oraz Porsche, gdzie każdej z tych dwóch marek jest dużo, dużo więcej na ulicach niż na zachodzie kontynentu europejskiego.


Sama Arcadia z kolei to strefa zamknięta dla ruchu, z pominięciem wszechobecnych elektrycznych hulajnóg oraz dziecięcych gokartów. Widząc małych miejscowych człowieczków za kierownicami tych ostatnich, pomykających slalomem ze sporą prędkością między pieszymi, wywnioskowałem, że taki, a nie inny styl jazdy za Bugiem chyba się po prostu wynosi z domu.


Deptak prowadzący nad morze w sierpniu był rzecz jasna dość tłoczny, aczkolwiek nie dorównywał pod tym względem sopockiemu Monciakowi w sezonie. Od tego ostatniego jest również w zasadzie przyjemniejszy, nie tylko dlatego, że jest ustrojony zielenią. Ciągnie się na dnie wąwozu, flankowany różnej maści restauracjami oraz klubami, w których wieczorami odbywają się niezwykle popularne na Ukrainie (przynajmniej w zestawieniu z Polską) seanse karaoke. I o dziwo występują w nich ludzie faktycznie umiejący śpiewać, a w każdym razie można się nastawić na miły dla ucha performens poezji śpiewanej miast pijackich porykiwań do dźwiękowych abominacji zespołu Dżem, czy Zenka, które się u nas w takich miejscach często uskutecznia. No i wiek wydaje się nie grać roli – widać pląsające młode dziewczyny ramię w ramię z damami w wieku post-postbalzakowskim.


Zwyczajowy dla tej części Ukrainy ludzki miks kobiet o urodzie instagramowych modelek oraz niezwykle mało atrakcyjnych mężczyzn w Arcadii jest uzupełniony turystami. Rosjanie mieli de facto urzędowo zablokowaną możliwość wczasowania na Ukrainie w 2021 roku, ale za to rzucały się w oczy całe rodziny z Arabii Saudyjskiej, które ponoć sumarycznie zasiliły w ubiegłym roku turystykę u naszych wschodnich sąsiadów całkiem niebagatelną kwotą. Zdecydowane gros turystów było jednak z Ukrainy, co mi zawsze odpowiada, bo pozwala nawet w miejscach mocno turystycznych poczuć się w pełni otoczonym żywiołem państwa docelowego.


Co ciekawe, podobnie jak w centrum miasta, nie widziałem w tym miejscu w zasadzie ani jednej ewidentnie pijanej osoby. To jednak daje do myślenia, że gdziekolwiek byśmy ze znajomymi nie podróżowali, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej, największym spustem alkoholowym charakteryzujemy się niemalże zawsze my. Well, well, well.

Knajp w Arcadii jest trochę, aczkolwiek naszą uwagę przyciągnęła budka browaru Beerteka, znajdująca się na deptaku mniej więcej w połowie drogi do morza. Piwa tego craftowca, o którym szerzej będzie później, nalewa się tutaj do plastikowych kubków i stanowią miłą odmianę dla człowieka, który niekoniecznie ma ochotę na lanego Obołonia w jednej z knajp kurortu.


Deptak dobiega do linii brzegowej, wzdłuż której rozciąga się kolejna jego część. Tutaj czeka na człowieka pełne spektrum kiczu oraz jego braku, wykwintnego jedzenia i drogich beach/night clubów oraz tanich jadłodajni. Wspomniane beach cluby sąsiadują tutaj z restauracjami halal, za których ścianą obracają się gigantyczne ruszty z żebrami wieprzowymi sieci Reberownia; obok są lokale z kuchnią grecką czy gruzińską oraz bary z sziszami i wypożyczalnie rowerów, którymi można jechać po ścieżkach dla nich przeznaczonych wzdłuż wybrzeża pośród zieleni przez dobre kilkanaście kilometrów, jak nie więcej, aż do portu w Odessie.


Uliczni performerzy próbują dorobić grosza, tak jak stareńkie babuszki w chustach na głowie, stojące z wysuniętą dłonią oraz spuszczonym w asfalt wzrokiem w miejscach, gdzie z ustawionych na deptaku przy wejściach do klubów gigantycznych głośników lecą w eter tłuste bity. Te babuszki to bardzo przygnębiający widok, który jest tylko wzmacniany przez okoliczności, czyli przestrzeń wypełnioną głośną muzyką oraz dobrze ubranymi ludźmi zmierzającymi na imprezy bądź na plażę, w zależności od pory dnia. Ludzi majętnych jest w głównych ukraińskich miastach o wiele więcej, niż się człowiek przyjezdny spodziewa, prawdopodobnie nawet procentowo więcej niż w miastach państw na papierze dużo bogatszych; z drugiej strony godna politowania bieda aż piszczy jest tutaj również jak najbardziej obecna w natężeniu nieznanym w naszej części kontynentu.


Plaża jest w Arcadii prawie w całości zagospodarowana, vel należy do ciągnących się wzdłuż wybrzeża beach clubów. Darmowe są niewielkie przesmyki oraz betonowy kloc na południe od centrum wydarzeń. Jeśli się uprzeć, to można tutaj plażować za darmo, ja jednak poczułem chęć wmówienia sobie, że jestem bardziej majętny, niż jest naprawdę, tak więc w ostatni dzień pobytu nad riwierą ukraińską wynająłem dla nas łoże/lożę w jednym z beach clubów.


Mijane po drodze Ibiza oraz Itaka to najpopularniejsze kluby w Arcadii. Za dnia pełne ludzi w kusych strojach kąpielowych, w nocy przeobrażają się w night cluby. Głośno jest na ich terenie oraz naokoło więc w zasadzie niemalże bez przerwy, bo DJ-e pogrywają w nich przez cały czas, z małym oknem czasowym nad samym ranem. Jako że tłuste bity są fajne, ale niekoniecznie bez przerwy w trakcie wypoczynku, udaliśmy się deptakiem na północ, do ostatniego beach clubu Arcadii.


Beach Club Mantra charakteryzuje się atmosferą, odzwierciedlającą jego orientalną nazwę. Atmosfera, która przechodzi płynnie od lansu po pełen luz, zupełnie zależnie od tego, czego człowiek się spodziewa i w czym chce uczestniczyć. Można się skupić na tym, co się lubi bardziej – my rzecz jasna przyszliśmy dla luzu – czemu pomaga wyśmienita elektronika grana przez DJ-a – nie znam się na elektronice, ale to były raczej spokojne plażowe bity infuzowane (pseudo?) indyjskimi liniami melodyjnymi. W każdym razie fajnie. W innych beach clubach Arcadii fonia była bardziej rytmiczna, tutaj zaś stawia się na relaksujący chill.


Skoro był to ostatni dzień wakacji, to wynająłem łoże za równowartość około 250zł na cały dzień, zaraz przy białym „greckim” murku na kamiennym tarasie, z którego mieliśmy widok na zatoczkę należącą do klubu, no i muzyka miała natężenie w sam raz, bo przy basenie było jednak ciut zbyt głośno. Można się było rozgościć na łożu i chłonąć otoczenie.


Zblazowane dwudziestolatki w pełnym makijażu i w kostiumach za tysionce złociszy, przychodzące tutaj w towarzystwie łysiejących wieprzy z wybrakowanym uzębieniem, mogących być ich dziadkami, lustrują otoczenie, napawając się swoim statusem. Myślę, że w tym otoczeniu moje bułgarskie kąpielówki kupione za równowartość piętnastu złotych polskich zrobiły odpowiednie wrażenie. Takie, jakie chciałem.


Lustrowanie w lożach było wzajemne Z jednej strony młoda para z Niemiec, bojąca się wszystkiego (słynne German angst; być może zachowaliby się inaczej, gdyby wiedzieli, że wścibski Niemiec zaraz obok rozumie każde słowo), gdzie w strachu przodował rzecz jasna chłopczyk; z drugiej strony młoda dziewczyna o chłodnej twarzy, pięknym tyłku i zastanawiająco brzydkich stopach, spoczywająca u boku dżentelmena wyglądającego jak podstarzały, mafijny knur z okolicy Ałtaju. Alternatywą był areał przy basenie, tam jednak poziom lansiarstwa robił częściowo wręcz karykaturalne wrażenie.


Zamówiłem u sympatycznej kelnerki świetną lemoniadę z kumkwatem i bazylią oraz ipkę z browaru Beerteka za 17zł, a chwilę później świeżego i rześkiego pilsa za 14zł. Mantra to jedyny beach club w okolicy, w którym z kranów leje się craft; przy okazji, napiwki daje się przez aplikację. Udaliśmy się na klubową plażę.


Ta jest otoczona tarasami z leżakami i łóżkami plażowymi, a jej charakterystycznymi cechami są skały pod wodą, które można jednak bezpiecznie omijać dzięki przejrzystości morza (swoją drogą w ogóle nie potwierdziły się ostrzeżenia znajomego Ukraińca ze Lwowa, że morze w Odessie jest bardzo zanieczyszczone), no a przede wszystkim huśtawka ustawiona w wodzie, która daje okazję do robienia rajskich zdjęć.


W pewnym momencie przypłynął do nas pijany miejscowy birgiczek, jedna z garstki pijanych ludzi napotkanych przez nas w trakcie wyjazdu. Skąd wiem, że to birgiczek? Ano ten łysy jegomość z mocno wybrakowanym uzębieniem przydryfował do zatoczki, w której mieści się plaża Mantry skądś inąd, trzymając się pustego keyKEG-a niczym koła ratunkowego. Can't make this shit up. A skoro keyKEG, to pewnie był to craft, z kolei biorąc pod uwagę stan jegomościa, cała zawartość kega znajdowała się w tym momencie w jego brzuchu. W każdym razie jego próby nawiązania słownego kontaktu z nami spełzły na niczym wskutek jego stanu psychofizycznego, tak więc po pohuśtaniu się przez chwilę i opuszczeniu przez nas stanowiska wziął swój osobisty keyKEG i podryfował w siną dal. Ahoj, przygodo!


Być może był to craft prosto z Beerteki, browaru mieszczącego się w Arcadii. U wejścia do strefy deptakowej dzielnicy mieści się centrum handlowe Gagarin Plaza, przed którym stoisko polskiego Diverse zalewało parking mocnymi bitami. Część Plazy, a wręcz osobny, połączony z Plazą budynek, stanowi właśnie Beerteka.


Tak właśnie, cały, wielopiętrowy budynek o potężnej kubaturze. Logo Beerteki na pół fasady, w środku portiernia oraz winda, którą można dojechać do office space, winoteki, multipleksu oraz browaru. Grube, oj grube miliony wpakowano w to przedsięwzięcie. Browar jest gigantyczny i doinwestowany w każdym calu, ale urządzony z gustem. Jest klimatycznie oświetlony, pełno w nim cegieł i czarnej stali, skórzanych lóż, z których każda z osobna musiała kosztować niemałe pieniądze; jest ruchoma scena na hydraulice, jest i wreszcie system wzywania kelnera przez pilota, bo lokal jest ogromny. Robi wrażenie, to mało powiedziane.


Ciekawy jest też widok, bo z jednej strony browar po sąsiedzku ma antyczny budynek na wzniesieniu, odznaczający się ceglanymi murami, wieżyczkami i charakterystycznymi łukami, wyglądający na niegdysiejszy klasztor prawosławny, skonstruowany rzecz jasna w nurcie romańskim. Słabo ingliszujący kelner Siergiej na translatorze komórkowym w końcu zdołał nam przekazać, że jest to w istocie ambasada. Budynek został zdesakralizowany (oczywiście zakładając, że faktycznie był pierwotnie świątynią) kompletnie, krzyżów nie było nigdzie widać, co nasuwa przypuszczenie, że jest to ambasada jakiegoś państwa z Bliskiego Wschodu; biorąc pod uwagę, że według google maps absolutnie niczego w tym miejscu nie ma, to chyba można przypuszczać, jakiego państwa.


Browar serwuje nie tylko własne piwa, a cudze ma nie tylko w butelkach – jest to w istocie multitap. Naliczyłem się 29 kranów, obsadzonych przez te lepsze koncerniaki pokroju Urquella czy Hofbräuhaus Munchen, ale i przez lokalną oraz pozalokalną konkurencję craftową – Odd Brew, Rebrew, czy Varvara. Browar może się również pochwalić świetną kuchnią – tost z awokado (danie śniadaniowe), kiełbaski z grilla, czy hamburger były bardzo dobre, a kelner fachowo doradził przepić kruche żeberka amber ejlem.


Cenowo są to wyższe lokalne rejestry i jak się można spodziewać, klientelę tworzą w sporej części ludzie wyglądający na miejscowych biznesmenów, którzy pojawiają się tutaj w anturażu złożonym z pięknych kobiet. A co można wypić wykonywanego na miejscu?


Beerteka Lager – lekko siarkowy, zbożowy, świeży, z akuratną goryczką. Bardzo dobry. (7/10)
Beerteka Wheat Beer – mocno goździkowy z nutkami wanilii i cytrusów, mało owocowy, peryferyjnie banano-morela. Rześki, smaczny. (6,5/10)
Beerteka Red Ale – właściwie amber ale, z tostowo-karmelowym zasypem, cytrusami i nutkami owoców czerwonych, bardzo pijalny. (7/10)
Beerteka Porter – bardzo stylowy z dominacją kakao i lekką palonością oraz przypieczonym pieczywem. Lekko słodkawy z półwytrawnym finiszem. Świetny. (7,5/10)
Beerteka DDH IPA – mocno cytrusowa, trochę brzoskwiniowa, lekko kwiatowa, wytrawna, z fajnie podkreśloną goryczką. Nazwa jest na wyrost – może i dobrze, bo to jest raczej oldskulowa, gorzka ipka. (7/10)


Beerteka jest więc jasnym punkcie na piwnej mapie tej części Ukrainy i mam nadzieję, że browar przetrwa obecną wojenną zawieruchę. Arcadia sama w sobie jest ciekawym punktem turystycznym, który warto rozważyć w przyszłych planach urlopowych, kiedy już będzie bezpiecznie. Na dłuższy pobyt jednak sugerowałbym udanie się do Odessy właściwej.

O tym jednak napiszę innym razem.

ukraiński kraft 6012257405524052664

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)