Loading...

Azjatycki tropik po raz pierwszy. Malezyjskie Langkawi.

Wiele lat temu kuzynowujek namawiał mnie na wspólny wyjazd z żonami do Tajlandii. Wcześniej nie chciałem nawet słyszeć o tym kierunku podróży, bo za bardzo ufałem opinii Cejrowskiego na ten temat, co było naturalnie kardynalnym błędem. Ufanie opinii Cejrowskiego, heh. W końcu stwierdziłem, że jednak może warto. Sprawdziłem bilety, kupiłem przeloty z Budapesztu do Kuala Lumpur po 1700zł, kuzynowujek się wycofał, dokooptowałem do wyjazdu inną znajomą parę i stwierdziłem, że po co lecieć od razu z Malezji do Tajlandii, skoro można przecież przy okazji zwiedzić Malezję oraz Singapur? Rozplanowałem wycieczkę na ponad dwa tygodnie, co ze szczegółami zajęło mi wiele dni i w ten sposób kilka lat temu pierwszy raz postawiłem stopę na azjatyckim lądzie.


Pierwszy akt miał miejsce na lotnisku w Kuala Lumpur. Mieliśmy kilka godzin na przesiadkę, więc było trochę czasu na eksplorację. Co bardzo istotne w przypadku Malezji – jest to dość rozwinięta gospodarka, zaliczana w poczet azjatyckich tygrysów, bogatsza od Tajlandii, choć biedniejsza od Korei Południowej, Tajwanu, a tym bardziej Singapuru. Jest państwem islamskim, rządzonym przez muzułmańskich Malajów, ale przy tym państwem wieloetnicznym i wieloreligijnym.

Ta mozaika nie bierze się z napływu obcych elementów w niedawnej przeszłości, tylko jest skutkiem osadnictwa, które trwało na tych ziemiach na przestrzeni wielu wieków. Głównymi grupami etnicznymi są tutaj Malajowie, Chińczycy oraz Hindusi, przy czym wszyscy oni są autochtonami, co odróżnia Malezję od zachodnich demokracji, przeobrażających się w tygle etniczno-religijne dopiero od kilku dekad.


Dominującą pozycję mają Bumiputera, czyli w skrócie Malajowie, stanowiący przeszło dwie trzecie ludności, spośród których prawie wszyscy są muzułmanami. 25% ludności to rdzenni Chińczycy, którzy są główną siłą ekonomiczną kraju i w większości wyznają buddyzm, w dużo mniejszych liczbach różne odłamy chrześcijaństwa, taoizm czy konfucjanizm, bądź nie wierzą w nic. Ostatnią grupą autochtonów są stanowiący około 5% ludności Hindusi, w większości Tamile, którzy wyznają albo hinduizm, albo islam, w dużo mniejszym stopniu chrześcijaństwo. Ta mozaika tworzy ciekawe wrażenia wizualne, bowiem islam w Malezji post 9/11 trochę się zekstremizował i ciężko jest upatrzyć Malajkę, która nie miałaby włosów osłoniętych hidżabem, co przed 2001 rokiem, przynajmniej w miastach, było ponoć normą. Z drugiej strony najczęstsze połączenie to hidżab plus bardzo obcisłe dżinsy. Są też przykłady bardziej skrajne – Malajki owinięte w czarne kwefy pozostawiające miejsce tylko na oczy (które wówczas potrafią jednak być ostro pomalowane, z wydłużonymi rzęsami) albo miejscowi salafici w białych szatach, czapeczkach i z zarostem wyglądającym jak przeszczepione łoniaki. Sa to jednak przykłady rzadko obecne wzdłuż zachodniego wybrzeża Półwyspu Malajskiego, które zwiedziliśmy – te bardziej fundamentalistyczne regiony Malezji znajdują się na północnym wschodzie.


Do tego mamy Chińczyków, którzy wyglądają jak Chińczycy, a dominującą formą ubioru chińskich kobiet w tropikalnej Malezji to koszulka na ramiączkach i krótkie szorty. Szkoda tylko, że z reguły nogi krzywe, zaś twarz typu Alien vs. Predator, no ale nie można mieć wszystkiego. No i jeszcze często widuje się Hindusów. Częściowo wegańskich (ci wyglądają jak tyczki), częściowo mięsożernych (ci to są duże byki w porównaniu do reszty mieszkańców Malezji). Malajowie są wizualnie po trochu połączeniem Chińczyków i Hindusów. Mniej skośnoocy, ciemniejsi i trochę więksi od tych pierwszych, zaś jaśniejsi i mniejsi od Tamilów.


Taka mieszanka wygląda szczególnie ciekawie, kiedy na ulicy widzi się spacerujące ze sobą koleżanki malajskie i chińskie. Te pierwsze w hidżabach, te drugie w szortach. I obie są autochtonkami. Nie znaczy to, że nie ma zarzewia konfliktu. Jest, i to skrupulatnie wykorzystywane przez skorumpowany rząd, który animozje podsyca na zasadzie dziel i rządź. W 1969 roku chociażby wybuchły duże antychińskie zamieszki na ekonomicznym tle, gdyż Chińczycy są dużo bardziej przedsiębiorczy od Malajów, wskutek czego na ogół więcej posiadają.

Rządy islamskie odcisnęły swoje piętno na polityce alkoholowej państwa. Kilka lat temu zabroniono organizacji cyklicznego festiwalu piwa w Kuala Lumpur w toku walki o moralność, zaś akcyza alkoholowa jest tutaj jedną z najwyższych na świecie. Puszka małego ciemnego lokalnego piwa w sklepie kosztuje w Malezji około 15zł, czyli równowartość trzech pełnych obiadów na ulicy. Tych lokalnych piw nie ma tu swoją drogą wiele. W 28-milionowym państwie istnieją na dobre tylko cztery browary. Heineken, Carlsberg oraz mały niezależny Napex jako rodzynek, a od dwóch lat dodatkowo Johnny Rich Brewery. Piw tych ostatnich nie udało mi się upolować. Nie to, żeby na piwa popytu nie było – jest, i to w sporej mierze na stouty, które są warzone przez korporacje i które trzymają na szczęście wysoki poziom, między innymi lokalny Guinness. Tyle że polityka islamskiego rządu wygląda tak, a nie inaczej. Alkohol to zło, zaś piwo to wbrew pozorom alkohol. Więc wiecie. O tym mieliśmy się przekonać wkrótce po przybyciu na lotnisko w Kuala Lumpur. 


Lotnisko
w stolicy Malezji jest jednym z głównych centrów przesiadkowych tej części Azji, więc jest rzecz jasna ogromne. Terminal „normalnych” linii lotniczych w zasadzie wygląda europejsko. Stamtąd musieliśmy się udać jednak do terminala tanich linii. A to już była Azja. Ten terminal jest ogromny, zatłoczony, śmierdzi w nim jak w chińskim sklepie, zaś wszędzie panuje większy bądź mniejszy chaos. W nosie miesza się smród starego oleju z fast foodów z importowanymi z Emiratów perfumami męskimi o aromacie mięsa gnijącego w starej szafie. Sam używam od wielu lat arabskich perfum, ale są one pieczołowicie wybrane spośród natłoku walących stęchlizną abominacji. 


Potrzeby fizjologiczne wzywały, więc wycieczka do kibla i kolejne zdziwko – w takich miejscach w korytarzach prowadzących do toalety mija się po drodze mini-meczety. Nie wiem, dlaczego akurat w strefie sanitarnej, ale niech będzie. Kłopot w tym, że one też mają osobne wejścia dla mężczyzn i kobiet, tak samo jak toalety są też oznakowane piktogramem właściwym danej płci. Jak się o tym nie wie, to można nawet do kibla nie dotrzeć, tylko się wpakować po drodze do meczeciku, a wtedy to różnie może być, w zależności od tego, czy się już podczas przekraczania progu majstruje przy rozporku.


Trzeba było czymś to zagryźć, udaliśmy się więc na pierwsze śniadanie. Chicken rice, a do tego nasi lemak, narodowa potrawa malajska. Malajska kuchnia różni się od tajskiej czy chińsko-wietnamskiej, jaką znamy z popularnych w Europie restauracyjek. Dla przeciętnego Europejczyka azjatyckie jedzenie kojarzy się z ryżem bądź makaronem, a do tego drobno pokrojonymi mięsem i warzywami, smażonymi łącznie z sosem w woku. Taki trochę ajntopf pod względem filozofii. W Malezji, pomijając zupy ze wsadem, sporo dań składa się z kilku mniejszych dań robionych osobno. Nasi lemak to typowe malajskie śniadanie. Ryż warzony w mleczku kokosowym, kawałki smażonego kurczaka, prażone orzeszki ziemne, smażone małe rybki, ostry sos sambal, czasami jajko smażone. Oprócz laksy było to najczęściej przeze mnie wybierane danie w Malezji. Nigdy nie kosztowało więcej niż 5,50zł.

Po żarciu trzeba zapić – sieć 7Eleven jest obecna pod taką samą banderą w Wietnamie, Tajlandii, Malezji, Singapurze, a pewnie i gdzie indziej też. Lokalny odpowiednik Żabki. Ceny solone – 10zł za małą puszkę miejscowego korpolagera, 15zł za małą puszkę miejscowego Guinness Foreign Stout, warzonego na rynek lokalny, hongkoński oraz chiński. Niektóre sklepy spożywcze w ogóle nie sprzedają tutaj alkoholu. Te, które to robią, mają osobną lodówkę na piwo, z półprzezroczystym szkłem, na którym straszy napis, że nie wolno piwa sprzedawać niepełnoletnim oraz muzułmanom. Czyli Malajowie sami siebie dyskryminują. No w porządku.


Pytam ochrony lotniska, czy mogę piwkować publicznie. Odpowiedzią był uśmiech i kciuk w górę. No to całe szczęście. Chwilę później półgodzinny lot Air Asia (przy okazji, stewardessy Air Asia, często Chinki, ale częściej Tamilki, są rzadko spotykanymi przykładami ładnych kobiet w Malezji) i wylądowaliśmy w pierwszym zaplanowanym miejscu naszej podróży po Azji południowo-wschodniej.


Wyspa Langkawi

Czemu akurat tutaj? To proste. Jest to tropikalna wyspa na samej północy kraju, w zasadzie już na wysokości Tajlandii. Władze chcą ją turystycznie rozruszać jako alternatywę dla Syjamu, stąd ustanowili wyspę strefą bezcłową. W państwie o horrendalnych cenach alkoholu stanowi to dla mnie istotny magnes. Innymi słowy, zaplanowałem wypicie na Langkawi takiej ilości piwa, żeby mnie przez kilka następnych dni nawet do niego nie ciągnęło.



Sympatyczny taksiarz Mohammed przewiózł nas z lotniska do hotelu Chenang Inn, czyli grupki małych domków pośrodku pola z palmami, kawałek od plaży, blisko zabudowań, w których trudniono się farbowaniem tkanin metodą batikową. Trochę dzicz, ale tak właśnie miało być. Rozlokowaliśmy się w chatce, w której po ścianach łaziły gekony i zaskoczyła nas tropikalna ulewa. Ciskało piorunami, ciepało kubłami wody. Bardzo fajnie. Szkoda, że piwa nie zdążyłem kupić.


Duchota panująca na Langkawi to było coś pięknego. Wcześniej w tak wilgotnym miejscu nie byłem, no może poza sauną parową. Widoki na Langkawi jednak zrobiły na mnie mieszane wrażenie. Mieliśmy zamiar zrobić sobie rundkę ścieżką w koronach drzew w dżungli w górzystej części wyspy, z widokiem na całą wyspę. Fajnie, tylko Langkawi Sky Bridge był właśnie w remoncie. No to pech. Pozostało spędzić czas w okolicy wody oraz na wodzie. Ale to później.



Spacer po Kampung Lubok Buaya, jednym z głównych kurortów wyspy, dał nam widok na turystyczne miejsce z małą liczbą turystów – przyjazd w porę deszczową był podyktowany nie tylko cenami. Rzędy małych, odrapanych sklepików, obskurnych knajpek ze street foodem (to lubię) i kilka zupełnie nieokazałych, małych galeryjek handlowych. Codziennie jadłem wspomniany nasi lemak, dodatkowo w restauracji Warung Janggus wpałaszowałem tom yam daging, którą to zupę przyniesiono mi w szalce na tacce z jedną czwartą rozlaną na tackę. Ale była fest ostra i fest dobra. Inne rzeczy – masak bawang putih, czyli wołowina z czosnkiem i marchewką (bdb), nasi goreng z kurczakiem czy zupa ayang. Szczególnie moje serce podbiły zupy ze wsadem, czyli duże szalki z makaronem, mięsem i warzywami, stanowiące pełne, sycące danie. Najlepszą była penang laksa, czyli laksa w wersji z wyspy Penang. Laksa to zupa rybna ze wsadem i mleczkiem kokosowym, na ostro. Śmierdzi trochę wymiocinami, ale smakuje tak wybornie, że jest to po dziś dzień moja ulubiona zupa, a kto wie, czy nie ulubione danie jako takie. Zresztą miałem po kilku dniach dojść do wniosku, że Malezja jest moim kulinarnym rajem – wszystko smakowało wybornie.


No, prawie wszystko. Wspominałem już, że miejscowi Hindusi (Tamilowie) po części czczą Mahometa a po części jakieś bóstwa z nadmiarem rąk bądź głową słonia. Restauracje też mają osobne. Te muzułmańskie można rozpoznać już od ulicy przez zieloną liberię i półksiężyce. Te hinduistyczne z kolei po tym, że nie mają półksiężyca, no i mają niestrawne żarcie. Byłem w wielu indyjskich restauracjach w Europie i jest to jedna z moich ulubionych kuchni. Europejsko-indyjska, znaczy się. Ale malajsko-indyjska to horror. Wszystko wygląda tak, jakby właściciel chciał nawrócić klienta na jedynie słuszną drogę weganizmu. No bo tak – z mięs jest tylko kurczak, występujący jedynie w 25%-30% dań na karcie. Nie jest to jednak obrany kurczak czy też posortowane części kurczaka. Nie. Kurczak jest w całości pieczony, po czym rąbany tasakiem na losowo uformowane kawałki i tak podawany. W rezultacie można dostać na przykład kupę kości plus klatkę piersiową bez piersi. I mięsa nie ma wtedy w zasadzie wcale. Można też dostać kawałki, w których jednak jest mięso, tyle że wskutek rąbania tasakiem jest poprzetykane malutkimi, ostrymi drzazgami z kurzej kości. Coś okropnego. A jak sobie człowiek do tego zamówi nie daj Boże teh tarik, czyli herbatę z kondensowanym mlekiem, przypominającą w smaku przesłodzoną do granic możliwości bawarkę z trocin, to można zrezygnować całkowicie. Jedynie banana leaf rice był zjadliwy, no ale jedzenie na mieście ma smakować, a nie być zaledwie zjadliwe. 


Nie tylko indyjskie miejsca zresztą odpychały. W pewnej restauracji malajskiej smród ryb połączony ze śmietnikiem kulminował w czymś na kształt gnojówki. Miejscowym nie przeszkadzało, my musieliśmy wyjść. Trzeba się było ponadto przyzwyczaić do smrodu duriana, który zwyczajowo jest sprzedawany na osobnych stoiskach. Wyobraźcie sobie kupę przejrzałych owoców tropikalnych zmieszanych z gnijącą, walącą siarką cebulą i wrzucenie tego wszystkiego na kilka dni do śmietnika w letnim skwarze. Voila – zapach duriana. Szkoda, że mnie do końca odpychało od skosztowania go.


Miasteczko prezentowało sobą średnio atrakcyjny widok, ale przyjechaliśmy na plażę. A ta robiła wrażenie. Bardzo szeroka, bardzo długa, z łagodnym zejściem do lazuru wody, widokiem na wysepkę i niemalże kompletnym brakiem ludzi. Pora deszczowa w tych rejonach oznacza dużo mniej turystów, zaś deszczowo faktycznie jest zwykle tylko przez kilka godzin na tydzień. Chyba że przyjdzie jakiś cyklon. No ale my mieliśmy po krótkiej burzy tropikalnej zaraz na początku lampę, przestronność i high life. Leżeliśmy więc w piasku, raz po raz wchodząc do wody, i duldając jedną butelkę piwa po drugiej. Plan się udał – cena 3,50zł za Hoegaardena i Leffe umożliwiła swojskie tankowanie na początek wakacji. No i plażę mieliśmy niemalże sami dla siebie. 


Obserwacje nielicznych innych plażowiczów były całkiem interesujące. Otóż Chińczycy nie lubią się opalać, a Malajom nie wolno się za bardzo obnażać, co wychodzi na to samo. Regularnie więc mieliśmy widok kilkunastoosobowych skośnookich grupek płci obojga, które z okrzykiem radości wbiegały w morze. W pełnym ubraniu. Co kto lubi.


Odwrotną drogę obrały dwie młode Szwedki (zgaduję po wyglądzie), które wpadły na to, żeby w muzułmańskim kraju, i to na wyspie zamieszkanej w znakomitej większości przez muzułmanów, opalać się na plaży topless. A raczej chyba nie wpadły na to, żeby sprawdzić, gdzie są. Generalnie chylę czoła w uznaniu dla tej niefrasobliwości, widok był bardzo fajny. 


Ciekawie było też na północ od miasteczka, gdzie znajdowały się kanaliki z przycumowanymi łódkami, otoczone rozpadającymi się chatkami. Bardzo azjatycki widok. Niedaleko znajdowały się pola ryżowe, na których spoczywały błotniste krowy. Tak je oczywiście nazwałem tylko dla siebie, ale widok ogromnych sznurów przeciągniętych przez ich nosy, zawiązanych supłem po drugiej stronie nozdrzy, które w razie ucieczki spowodowałyby urwanie przedniej części pyska, zmiękczył serce nawet tak utylitarystycznie nastawionego do zwierząt człowieka jak ja. Zgaduję, że ta odmiana bydła jest bardzo agresywna i tak okrutne przywiązanie krowy do miejsca jest podyktowane koniecznością. Taką mam przynajmniej nadzieję.




Kawałek dalej swoje podwoje miała kolejna osobliwość tego rejonu świata, czyli Temonyong Night Market. Targi nocne u niektórych skośnych ludów pełnią funkcję centrów życia nocnego. Otwierają się regularnie nocą, albo codziennie, albo w większych interwałach, i przyciągają lokalną ludność głównie jedzeniem, czasami też jakimiś chińskimi podróbkami czy innymi atrakcjami. Na Temonyong odnotowałem całą gammę zapachów, głównie gnilnych (wszędzie ten durian), pełno mięs z grilla, dużą dynamikę otoczenia i zdecydowanie prowincjonalną atmosferę. Ciekawe miejsce. Zjadłem niezłe sataye oraz pierwszy raz murtabak, czyli danie popularne w całej muzułmańskiej południowej Azji – omlet zrolowany niczym naleśnik, wypełniony siekaną wołowiną i warzywami, po czym zasmażany. W porządku jadło.




Jako że Ania jest kobietą, a ponadto góralką, tak więc wie wszystko lepiej, a jednocześnie ma dość bladą cerę, toteż i w pierwszy dzień na Langkawi nie posmarowała się kremem do opalania i następny dzień spędziła w łóżku. Razem z resztą udałem się wówczas na island hopping, czyli przejazd zmotoryzowanymi long boatami po niemalże bezludnych wysepkach na południe od Langkawi.

Najbardziej utkwiły mi w pamięci trzy miejsca.



Pierwsze to Jezioro Brzemiennych Dziewic (sic!) na Pulau Dayang. Dotarliśmy do urokliwej zatoczki, skąd trzeba było przejść kawałek przez dżunglę obsadzoną chmarą małp i jednym kiblem po drodze (oczywiście na Małysza i ze szlauchem z wodą zamiast papieru, co jest swoją drogą świetnym rozwiązaniem, które zaadoptowałem później prywatnie u siebie). Jezioro znajduje się niedaleko wybrzeża i stanowi słodkowodną oazę u boku Cieśniny Malakka. 



Drugie, to miejsce rozpłodowe rybożerów białosternych, które tutaj są nazywane orłami, ale przynależą do rodziny jastrzębiowatych. W zatoce południowej części wyspy Pulau Singa Besar widziałem największą liczbę ptaków drapieżnych w jednym miejscu. Kilkadziesiąt sztuk krążyło nad łodziami, raz po raz dając nura do wody w celu schwytania rybiego posiłku. Nie były to ładne ptaki – sporo z nich miało zdekompletowane opierzenie, nie były też specjalnie duże – no ale to wciąż są ptaki drapieżne, a te zawsze mnie fascynowały.


Trzecie, to wysepka Pulau Beras Basah. Wprawdzie sama w sobie nie jest specjalnie urodziwa, a uroki plaży były przyciemnione szarym, zachmurzonym niebem, za to w tym miejscu pierwszy raz spotkałem się z niebywale agresywnymi makakami. Nie boją się nawet zwartych skupisk ludzi, potrafią skoczyć na człowieka z plecakiem na plecach, błyskawicznie otworzyć zamek błyskawiczny (no tak, po to on jest), po czym szybko wywalić na zewnątrz całą jego zawartość, trafnie wyłuskując jedzenie, choćby i zapakowane. Po tym szybko uciekają w głąb lądu, otwierają ofoliowane żarło i pałaszują. Rzecz jasna tym chętniej robią to w sytuacji, w której człowiek swój plecak odłożył na ziemię. Co ciekawe – Malajki reagowały na takie sytuacje z przerażeniem i uciekały przed rozjuszonymi małpiszonami, ale jedna z Europejek nie dała sobie w kaszę dmuchać i podjęła skuteczną walkę o zawartość swojego plecaka z wrzeszczącym makakiem.


Reszta pobytu na Langkawi spełzła w rytmie miarowo sączonego na plaży i na ganku domku Guinness Foreign Stout w wersji malajskiej. Czekolada gorzka, ciasteczka, delikatnie kawowy posmak, minimalna paloność, karmel i całkiem wyraźny, bodaj mleczny kwasek, obecny również w FESie robionym w Singapurze, który czynił sprawę fantastycznie rześką i przecinał podbite ciało. Świetna sprawa (7,5/10).


Po dwóch dniach pożegnaliśmy Langkawi, lecąc na nieodległy Penang. Pierwsze zetknięcie z Azją wywołało we mnie fascynację odmiennością tej krainy na różnych płaszczyznach, która przerodziła się w cykliczne pragnienie podróży w te rejony. Ciekawie też z boku wygląda malajskie zabarwienie islamu. Wydaje mi się, że żółta rasa, jako najmniej impulsywna, a zarazem z natury najmniej odczuwająca zapotrzebowanie narzucania innym ludziom swoich poglądów (acz obecna polityka Chin zdaje się przeczyć temu optymistycznemu założeniu), prezentuje być może najbardziej ugodową wersję islamu. Trzeba wprawdzie nadal pamiętać, że międzycywilizacyjne, religijne konflikty w muzułmańskich społeczeństwach południowo-wschodniej Azji potrafią przybrać groźne, zbrodnicze oblicze (chociażby południowe Filipiny, czy naznaczona rozlewem krwi niewinnych historia Timoru Wschodniego w Indonezji), ale na co dzień dużo lepiej się czułem wśród muzułmanów malajskich niż jakichkolwiek innych, z jakimi miałem styczność.

Jeszcze lepiej czułem się wśród malajskich Chińczyków, ale o tym napiszę w relacji z Penangu, która jest następna w kolejce.

piwne podróże 2936934422213464541

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)