Loading...

Sześciopak polskiego craftu 151-154

Polski craft w dalszym ciągu energicznie galopuje, a ja nieśpiesznie toczę się za nim. Ostatnim razem myślałem, że go już dogoniłem, ale znów mi zaczął uciekać. Bez zbędnych ceregieli zaczynam więc następny przegląd polskiego craftu. Tym bardziej, że następny już jest w zasadzie gotowy.

Przyznam, że widząc na półce sklepowej polskiego doppelbocka za 14,99zł za butelkę, trochę się zdziwiłem. Chwilę potem jednak zrozumiałem chyba zamysł – jest to styl bardzo mało popularny, mający jednak zwolenników mocno doń przywiązanych, także niezależnie od tego, czy kosztowałby 8zł czy 15zł, i tak go kupią. Plan się udał – butelka Demode (ekstr. 21%, alk. 8,1%), efektu współpracy browarów Łańcut i Trzech Kumpli, zyskała nabywcę. Najciekawsze dla mnie było, jako człowieka, który wypił już całą plejadę koźlaczych oryginałów dubeltowych z Bawarii, jak się Demode prezentuje w porównaniu do niemieckich pierwowzorów? Pod względem kompozycji słodowej podobnie – są wyraźne orzechy włoskie, jest skórka od chleba, są i owoce suszone, które tutaj robią dość herbaciane wrażenie. Różnica jest w ballingu i pełni. Niemieckie koźlaki dubeltowe są na ogół przy całej swojej słodowości i pożywności nieco bardziej wytrawne. Demode jest gęstym, wręcz oleistym piwem o pokaźnej słodyczy. Przyjemnie wylepiającym usta, oldskulowym, zbalansowanym. W obrębie polskich prób w tym stylu efekt końcowy plasuje się ciut poniżej doppelbocka Profesji. Czyli wciąż bardzo wysoko. (7/10)

Fajnie, że zdążyłem za życia liznąć trochę tropików, bo teraz, to nie wiadomo czy i kiedy będę miał następną okazję. Stragany z miejscowymi owocami w strefie podrównikowej zwykle bardzo charakterystycznie pachną. I tak właśnie pachnie Proof Of Hops (ekstr. 18%, alk. 7,9%), hazy DIPA od Nepomucenu i Maltgardena. Mango, mocno dojrzały melon (wyjątkowo nie mdły!), grejpfrut i pomelo, ciut białego grona, agrest i subtelne spalinowe klimaty. Okej, końcówka wyliczenia nie jest tropikalna, ale jest i tylko uzupełnieniem. W smaku jest podobnie, przy czym zwraca uwagę nieco mniejsza soczystość niż oczekiwałem, a z drugiej strony zdecydowanie silniejsza od spodziewanej goryczka, z czego wnioskuję, że na tym odcinku moc decyzyjną miał Mateusz z Nepomucenu. Finalny werdykt? Jest dobrze, ale nie porywająco. Piwo nie charakteryzuje się pijalnością, jakiej się oczekuje po ponowoczesnych ipkach i trochę przeszkadza narastającą ku końcowi butelki pikantnością, będąc jednocześnie z całą pewnością dobrym piwem. (6,5/10)


Niemalże „z browaru do szkła”, bo z najwyżej godzinnym pobytem w katowickim Bierlandzie, wylądowała u mnie Grand Prix Session IPA (ekstr. 12%, alk. 4,9%), uwarzona w Pincie przez laureata konkursu Pawła Twardaka. Piwo jest bardzo rześkie i świeże, z umiarkowaną goryczką i dyskusyjnym estetycznie bukietem chmielowym. Sporo tutaj bowiem nut szczypiorkowych i spalinowych, przykrywających te cytrusowe czy białogronowe. Poprawne piwo na codzień, ni mniej, ni więcej. (6/10)

Imperialnymi brązami się na dobrą sprawę w Polsce zajmowała dotychczas głównie Brokreacja. Teraz Browar Stu Mostów dołączył do tego elitarnego, choć w sumie nie do końca polskiego klubu. We współpracy z Beerbliotek powstał Imperial Brown Ale Chocolate Hazelnut (alk. 9,3%). Aromat jest w zasadzie zredukowany do zakurzonej bombonierki wyciągniętej z komody i wtrętów tytułowych orzechów. Może jeszcze trochę karmelu jest, ale generalnie pachnie mało porywająco. Smak przypomina bardziej lody czekoladowo-orzechowe w formie piwnej, czemu w sukurs przychodzi gładka tekstura piwa, ocierająca się o śmietankowość. I tyle. Smak tego wyrobu jest zawarty w pełni w jego nazwie. Jest proste, średnio intensywne, słodkie i w zasadzie nudne. A ja jestem człowiekiem, który potrafi docenić zwykłego, szeregowego, nieimperialnego angielskiego brown ale’a. Ten tutaj jest po prostu raczej przeciętny. (5,5/10)

Miało być porywająco, ale nie całkiem pykło. Tak czy owak rezultat oceniam jako bardzo dobry. Feelin’ Lucky od Trzech Kumpli (ekstr. 15%, alk. 5,7%) to juicy IPA, w której przejrzałe, lekko gnilne nuty owoców tropikalnych są przeplecione granulatowością miejscami kojarzącą się z gorczycą, goryczka jak najbardziej jest obecna, pomarańczowe cytrusy ożywiają kompozycję, kremowa tekstura jest na plus, a całość znika szybko ze szkła. Odcinek, na którym można by trochę pomajstrować to intensywność smakowa, która nie dorównuje ostatnim puszkowym wyrobom topowych polskich rzemieślników. Ponieważ jednak 3K rzadko kiedy wychodzi poniżej pewnego poziomu, to też i tutaj poza tym wszystko jest w jak najlepszym porządku. (7/10)

Kontraktowiec Nook zapadł mi bardzo dobrze w pamięć za sprawą Odskoczni oraz Czasu Na Przerwę, a i Szpunt potrafi fajnie zagaić nowofalowo. Co więc wyszło w ramach kooperacji tych dwóch podmiotów, której nazwa to Tento (ekstr. 16%, alk. 5,8%)? Ano fajna „nitro hazy ddh IPA”. Niedojrzałe morele i bardziej dojrzałe brzoskwinie zostały zmieszane (w sensie chmielowym rzecz jasna) z ziołowym granulatem i ostrymi nutkami cytrusowymi. Baza jest aksamitnie gładka, więc efekt azotowania piwa, jak zakładam, wyszedł zgodnie z założeniami, spłaszczając zarazem odrobinę efekt końcowy. Bardzo dawno nie piłem piwa nitro, które nie byłoby risem albo ciężkim porterem i chyba nie do końca jestem przekonany, czy nasycenie docelowo rześkiej hejzi ipki gazem tworzącym pęcherzyki nieporównywalnie mniejsze od dwutlenku węgla to pomysł słuszny. Ma swoje wady – piwo jest trochę mniej rześkie niż mogłoby być – ma i zalety – jest sesyjne, nie nadyma żołądka. A jako że Tento dodatkowo jest piwem wyposażonym w całkiem charakterną goryczkę, werdykt jest pozytywny. (6,5/10)

Od Trzech Kumpli wymagam najwyższej jakości. Ustawili sobie poprzeczkę wysoko kolejnymi piwami, no to teraz trzeba zadbać o utrzymanie poziomu. W segmencie piw niskoalkoholowych jednak polegli. Happy Days (ekstr. 5%, alk. 1,3%) to w skrócie grejpfrut, ananas i granulat, które w takiej konstelacji dośc udanie przykrywają brzeczkę. Brzmi dobrze? Ale dobrze nie jest, bo piwo wyszło tak siarkowo, jakby to Smok Wawelski oddał ostatnie tchnienie wprost do mojej szklanki. I to tchnienie niekoniecznie z pyska. W smaku dochodzi jeszcze niesamowita wodnistość oraz w zasadzie kompletnie pusty finisz. Przy niskoalkoholowej konkurencji od innych polskich craftowców to tutaj nawet nie stało. (3,5/10)

Lepiej, ale w sumie o niewiele, wyszedł Trzem Kumplom Quadrupel (ekstr. 24%, alk. 12,5%) z belgijskiej serii klasztornej. Profil jest mocno owocowy – morele, wiśnie, winne nuty, trochę śliwek, a w smaku szczególnie odczuwalne są dojrzałe, gnilne owoce sadowe. Plus brązowy cukier. Co do cukru, to piwo wprawdzie jest słodkawe, ale głębokie odfermentowanie dało mu cierpki alkoholowy pazur w finiszu, za którym nie przepadam. No i nie ma tutaj za grosz głębi – niby sporo różnych nut się przewija, ale całość jest płaska i nudna. (4,5/10)

Odświeżony wizualnie Lager Cieszyński (ekstr. 11,5%, alk. 5%) wygrał świeżością. Aromat to kombinacja wyraźnego ziołowego i trawiastego chmielu oraz nut świeżego siana. Słodowe nutki zbożowe są w równowadze, posmak jest chmielowy, goryczka ładnie podkreślona, no i nie ma metalu. O dziwo naprawdę dobre. (6,5/10)

Świeżością woni też dark lager Ciemna Strona Cieszyna (ekstr. 14%, alk. 5,5%). Wyraźne nuty zboża, ciemnego pieczywa, karmelu i dyskretna czekolada, średnie ciało i umiarkowana, a więc wciąż mocniejsza niż w niejednej neipce goryczka. Proste, porządne, smaczne piwo. (6,5/10)

Co innego Mastne (ekstr. 13%, alk. 5,8%). Znaczy się, nie żeby nie było świeże, tyle że nie porywa. Na początku wkurzyło mnie jednak durną morską opowieścią o tym, że było pierwszym piwem typu ale, jakie opuściło polski browar w XXI wieku. Pamiętam wprawdzie, że w 2010 roku, kiedy wystartowałem ze swoim blogiem, debiutujące bodajże w październiku Mastne faktycznie było czymś niebywałym, ze względu na ówczesną posuchę, charakteryzującą erę przed Atakiem Chmielu. Ale jednocześnie pamiętam ejle z Browaru Starego Kraków, pamiętam takie rzeczy jak Kama Sutra z browaru Gab, pamiętam Fratera z browaru Belgia, piłem za czasów studenckich ejliki z Relakspolu. Czekoladowe i Bursztynowe z Zawiercia wprawdzie weszły na rynek jakieś dwa miesiące po Mastnym, ale były kontynuacją Smoków warzonych w Na Jurze przez lata wcześniej – piłem je na niejednym metalowym i core’owym koncercie w śp. krakowskim Imbirze. Więc marketing marketingiem, ale to jest bardzo słabe zagranie. Zabezpieczono się prawnie sformułowaniem „według nas”, co przypomina carlsbergowe „prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie”. Szejm. Co do piwa – tosty, opiekane zboże, ciut orzechów i toffi. Goryczka lekka, brak nut żelaznych. Przypomina nieco rozwodnione polotmave z delikatnymi owockami. Całkowicie zbyteczne. (4,5/10)

Morskimi opowieściami nie jest wprawdzie naszpikowana etykieta cieszyńskiego Double IPA (ekstr. 18%, alk. 8%), niemniej jednak z tekstu wynika, że ananas, liczi i marakuja są owocami cytrusowymi, co jak na koncernowy bądź co bądź browar jest sporą niefrasobliwością zecerską. Samo piwo natomiast mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło. Pierwsza warka, jak i warka, która onegdaj wylądowała w małych puszkach, to były wódczano-alkoholowe potworki, których nie dało się pić w innych okolicznościach niż przy garażach za blokami, paląc do tego szlugi Bezrobotne. Tutaj mamy z kolei solidną podbudowę słodową, wyraziste nachmielenie (żywica, cytrusy wszelkiej maści, trochę ananasa i brzoskwini, ledwo uchwytny melon w finiszu), dość silną goryczkę oraz poza lekkim grzaniem w gardle świetnie ukryty alkohol. Dobre piwo. (6,5/10)

Na tym samym poziomie jest Fruit Wheat (ekstr. 12,5%, alk. 5,5%), czyli pszenica z dodatkiem liofilizowanych truskawek. Fajne, lekkie piwo pachnące świeżymi truskawkami ze słodowymi podnutami. Subtelnie kwaskowe jak pszeniczniak, rześkie i śednio intensywne. Absolutnie bez fajerwerków, ale też i ciężko mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Proste i smaczne. (6,5/10)

Nie mam się absolutnie jak przyczepić do Mango Sour Ale (ekstr. 12,5%, alk. 5%). Piwo o wyglądzie żółtka zmieszanego z pulpą mango, o gęstości widocznej gołym okiem i piwowości sprowadzającej się do lekkich owsiankowych naleciałości oraz subtelnych nutek jogurtowych. Poza tym rządzi tutaj mango, o proweniencji żywiczno-marchewkowo-pomarańczowej. Bardzo przyjemne mango. Umiarkowanie mocny kwasek przecina owocowe ciało piwa, które wskutek tego jest soczyste i rześkie zarazem. Zupełnie szczerze bardzo mi smakowało, a na pewno jest lepsze od tych pastry sałerów, na których sobie zdążyłem sparzyć portfel. (7/10)

Czy jak koncernowy browar w Cieszynie uwarzy piwo wespół z Piwowarownią, to jest to craft czy crafty? Who cares? Angielski Lord (ekstr. 25%, alk. 10%) to barley wine z motorem estrowym. Dojrzałe czerwone jabłka nadają tutaj ton, flankowane karmelem, skórką od chleba i suszonymi słodkimi owocami. Jako zagęszczony, odchmielony, imprialny ESB dawałby radę ten Lord, mimo pewnej subtelnej migdałowości, gdyby nie brak głębi oraz żelazny, krwisty akcent. Z tego co kojarzę, w Cieszynie nie powinien on po wymianie części sprzętu występować, no ale ja go tu wyczuwam, a dziąsła mi na pewno nie krwawią. Jakby nie było, to jest jedno z tych piw, które fajniej by jednak smakowały w wersji odchudzonej, nie mówiąc już o dosadniej nachmielonej. Na brak stylowości nie można narzekać, na brak smakowitości już niestety tak. (5,5/10)

Angielski Lord z Wiśniami Bourbon BA (ekstr. 25,5%, alk. 9,7%) miał być o wiele lepszy i wprawdzie nie jest to czołówka polskiego piwowarstwa leżakowanego, ale piwo wyszło bardzo dobrze, a zarazem bardzo ciekawie. Z jednej strony mamy tutaj waniliowo-kokosową, kremową bourbonowość. Kokos jest szczególnie prominentny i nadaje całości wręcz pina coladowego sznytu. Z drugiej strony dodane wiśnie zagrały chyba w najlepszy możliwy sposób, dając piwu nuty pokrewne flandersowi. Obydwa światy aromatyczne są ze sobą bardzo dobrze zespolone, tworząc efekt wiśniowej, lekko kwaskowej flandersowej pina colady właśnie. Finisz punktuje całość delikatną ciemną słodowością, stanowiąc godne zwieńczenie dobrze przemyślanego i wykonanego dzieła. Bardzo udany zakup. (7/10)

Czy skoro Pan IPAni to jedna z najlepszych polskich ipek, a Double Pan IPAni jest jeszcze lepsze, to czy Triple Pan IPAni (ekstr. 21%, alk. 8%) jest najlepsze? Niekoniecznie. Nachmielenie jest odczuwalnie inne od poprzednich wersji – sporo tutaj siarkowo-spalinowych motywów chmieli z Antypodów, cytrusowość jest mocno naznaczona ostrawym grejpfrutopomelo, jest trochę zielonej cebulki i w tle dodatkowo marakujopodobnych i mangoidalnych nut tropikalnych. Piwo jest odczuwalnie ciężkie, brakuje mu rześkości lżejszych wersji przy równie intensywnym nachmieleniu. Pod tym względem wypada gorzej chociażby od Saint Petersburg od Pinty i Bakunina, piwa zbliżonego pod względem parametrów. Obniżona pijalność jest równoważona silną goryczką i dobrze ukrytym alkoholem, w związku z czym uważam, że piwo bardzo się udało, acz w zestwieniu z lżejszymi edycjami wypada gorzej. (6,5/10)

Po wyśmienitym Coffee To Go w wersji Fazenda Da Lagoa Maltgarden zwalnia obroty swoją Kawą Na Wynos Gwatemala Bootleg (ekstr. 16%, alk. 5,8%). Popiół trafia tutaj na rodzynki, owsiankę i dmuchany ryż w polewie ze słodkiej czekolady i toffi, a nuty owoców jagodowych i jabłka na płaskie wysycenie. Niby sporo komponentów, ale kompozycja nie przekonuje, no i brakuje siły przebicia, zaś brak konkretnego nasycenia spłaszcza całość. Było już grubo po północy, kiedy odkapslowałem to piwo, bałem się więc, że kawa mnie pobudzi tak mocno, że nie zasnę i będę miał problem ze wstaniem do pracy. Na szczęście jednak akurat przy tym piwie można zasnąć z nudów. (5/10)

Czy warto robić golden ale? Styl mało fajerwerkowy, w zasadzie taki górniakowy odpowiednik pilsa. Z reguły mniej intensywny od pale ale, typowo codzienny. No więc finansowo nie wiem, czy warto, ale jak już, to powinien być conajmiej tak solidny jak ten od Kingpina. Golden Ale (ekstr. 11%, alk. 4,7%) to zboże i ciasteczka z jednej strony, a z drugiej przyjemne nuty kwiatowe i ulotne akcenty cytrusowo-owocowe. To smukłe ciało i podkreślona goryczka. I w zasadzie tyle. Proste, dość wyraziste piwo na codzień. Fajne. (6,5/10)

Bóg mi świadkiem – ani nie darzyłem nigdy specjalną estymą Birbanta, ani nie uważałem milk stouta za gatunek godny uwagi większej niż śladowa. A jednak – Birbant Orange (ekstr. 15,5%, alk. 5%), czyli ‘cold brew milk stout’ z dodatkiem macerowanej na zimno kawy, wiórków kokosowych i skórki pomarańczy, wyszedł w punkt. Słody dały mu nuty czekoladowe, kawa wychodzi w formie zbliżonej do świeżo mielonej, lekko orzechowej i nie ma w sobie moim zdaniem nic z fasolki bądź kaparów, skórka pomarańczy wyszła bardziej bakaliowo niż słodko-cytrusowo (szczególnie w połączeniu ze słodami daje deserowy efekt), kokos jest zepchnięty mocno w tło, zaś laktoza dała co najwyżej śladową słodycz i częściowo wygładziła fakturę, ale zarazem nie wyrugowała z piwa kwaskowej rześkości charakteryzującej cold brew. I takie to piwo jest – z deserowym bukietem i rześkim smakiem. Rześki, oryginalny stout – lubię to bardzo. (7/10)

Druga odsłona birbantowych eksperymentów z cold brew, czyli Birbant Mint (ekstr. 15,5%, alk. 5%), wyszłą jeszcze ciekawiej. Wiórków kokosowych trzeba się tutaj raczej domyśleć, za to kompozycja nut słodowych, czekoladowych i miętowych dała efekt zagryzania cold brew za pomocą After Eight. Czyli naprawdę fajna kawa w wersji cold brew (trochę mniej intensywna niż w Orange), czekoladowe nuty słodowe i rześka mięta (bardziej intensywna od skórki pomarańczy w Orange), subtelna gładkość, w zasadzie tylko zaznaczona słodycz, no i ponownie rześkość porównywalna do cold brew pitej saute. Obydwa birbantowe cold brew to są piwa, które są na tyle sesyjne, rześkie i ciekawe, że mógłbym sobie wyobrazić spędzenie wieczoru w knajpie tylko przy nich. Polecam bardzo. (7/10)

Dla porównania New Black (ekstr. 16%, alk. 5,8%), czyli rye oat orange stout od browaru Maryensztadt. Tytułowa pomarańcza miała dać piwu „świeżości”, tymczasem moje wrażenie są zgoła odmienne. Pomarańcza robi w tym piwie nieco perfumowe, poza tym jednak typowo bakaliowo, suszono-słodyczowe wrażenie, czym zresztą dobrze wpisuje się w charakter słodowości tego piwa, który to jest zdecydowanie gorzko-czekoladowy. A gorzka czekolada z pomarańczą to całkiem zgrabne połaczenie, nawet jeśli jest to, jak w tym wypadku, „naturalny aromat pomarańczowy” (fajnie, że napisali to wprost). Piwo jest słodkawe, trochę zagęszczone żytem, a zarazem owsiano gładkie. Kwestia perfumowości aromatu pomarańczowego, pokrewna tej w pomarańczowych ciasteczkach typu „Delicje”, jest jednak na dłuższą metę męcząca. Birbant zrobił to w każdym razie o wiele lepiej. (5,5/10)

Crisp as fuck – tak mogłaby brzmieć recenzja pintowego Golden April (ekstr. 12%, alk. 4,8%). Co prawda wolę pilsy nachmielone klasyczną niemiecką lupuliną, ale ten american pils wyszedł naprawdę w punkt. Maksymalnie wycofana słodowość, silna goryczka, rześkie nuty cytrusowe (grejpfrut szczególnie), tchnienie kwiatu bzu, czyściutki profil. Pod względem charakteru i nazwy to piwo wstrzeliło się jak ulał w aurę kwietnia tego roku. No i fakt warzenia Pint Miesiąca właśnie w Łańcucie, będącym obok Redenu głównym adresem w Polsce w temacie pilsów, tym razem wyjątkowo popłacił. Świetna sztuka. (7,5/10)

Ja rozumiem, że panującym trendem w ipkach jest rezygnacja z wyrazistej goryczki. Rozumiem też, że w takich wypadkach słodycz jest nieco bardziej odczuwalna. Ale tak mocnej a jednocześnie nieskontrowanej niczym słodyczy jak w Funky Garden vol. 1 (ekstr. 20%, alk. 8%), wspólnym dziele Maltgarden i Funky Fluid, to chyba nigdy jeszcze w ipce nie miałem. Przegięcie moim zdaniem, nawet jesli jest to „DDH hazy double IPA”. Aż musiałem sprawdzić, czy nie dorzucono tu kilku łopat laktozy. No więc nie dorzucono. Chmielu na goryczkę tezżchyba nie, sądząc po goryczy, przy której Tyskie wydaje się być całkiem rasowym, „męskim” piwem. Intensywność nachmielenia na aromat zresztą podobnie uzasadnia okreslenie DDH co brak goryczki określenie IPA. Mandarynka, miąższowe pomelo, agrest, kwiat bzu – wszystkiego jednak w takiej ilości, że na zmysły rzuca się przede wszystkim ta nieszczęsna słodycz, bo przecież nawet przy braku sensownej goryczki konkretna soczystość mogłaby jakoś słodyczkę skontrować, a przynajmniej uzasadnić. Co z kolei prowadzi do wniosku, że zawartość mojej butelki jest zbliżona do zagęszczonej, słodkiej, lekko chmielonej wody. Nie, nie i jeszcze raz nie... (3,5/10)

Jakościowo mało imponująco wypadł ten przegląd, z zaskakującymi rozczarowaniami od Trzech Kumpli oraz Funky Fluid/Maltgarden na przedzie. Przy obecnych cenach mało które piwo z tego wielopaku bym polecił. Pozytywnie wyróżniły się Golden April, o którym było głośno, czy też hermetyczny ze względu na styl Demode, moim zdaniem należy jednak szczególnie zwrócić uwagę na bardzo udane birbantowe cold brew milk stouty, które przeszły raczej bez echa, ginąc w natłoku premier, a i w obrębie portfolio samego browaru przyćmione dużo mniej udanymi puszkami.

recenzje 7649286029775354191

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)