Powrót do Ameryki
https://thebeervault.blogspot.com/2020/06/powrot-do-ameryki.html
USA, ale z zupełnym pominięciem klasycznych amerikan ipek, z których amerykański craft jest najbardziej znany oraz stoutów imperialnych, za które jest – chyba – najbardziej ceniony. Jak sobie Jankesi radzą z mniej popularnymi oraz częściowo mniej efektownymi stylami piwnymi? Sprawdźmy to na podstawie próby 19 tamtejszych piw.
Guayabera z Cigar City (alk. 5,5%) jest pejl ejlem napakowanym do imentu Citrą. Efekt końcowy jest mocno cytrusowy (głównie mandarynkowy), jednocześnie jednak jest w nim tyle nut mango, że pachnie niemalże jak mango lassi bez jogurtu. W smaku jest constans – słodkie owoce tropikalne i cytrusowe symulują słodycz, piwo jest pełne smaku, owocowe i rześkie, z lekko pokreśloną goryczką. Znika ze szkła w okamgnieniu – wzorowa APA. (8/10)
Porter od quasi-koncernowca Sierra Nevada (alk. 5,6%) trafia w nozdrza szczodrym ładunkiem czekolady oraz wafelków, ale i brązowym cukrem oraz ciemnymi owocami. Ciemnego grona, czarnej porzeczki, a nawet śliwki jest tutaj naprawdę sporo, piwo jest kremowe i rewelacyjnie pijalne. Tak się robi porter z wytłumionymi nutami palonymi, który jest niesamowicie udany. (7,5/10)
Maduro, brown ale z Cigar City (alk. 5,5%), uchodzi za jedno z najlepszych piw w swoim stylu na świecie. Moim zdaniem niesłusznie. Toffi przechodzi w nim w delikatne nutki kawowe, a ze słodkiej czekolady wyłania się nienachalny karmel. Jest w tym wszystkim gdzieś ukryta również frapująca tytoniowość, bardziej w smaku niż w aromacie i bardziej fajkowa niż cygarowa. Nieoczywisty, dość porterowy brown ale, którego kwaśność w smaku psuje jednak frajdę z degustacji. (5,5/10)
Podoba mi się koncepcja White Thai z browaru Westbrook (alk. 5%), gorzej z wykonaniem. Otóż konceptualnie to piwo ma wywoływać skojarzenia z tajską kuchnią. W tym celu dodano do piwa imbiru, trawy cytrynowej oraz chmielu Sorachi Ace. Wśród składników nie widnieje oczywista limonka, przy czym szczególnie w smaku sprawa jest wyraźnie skórkowo-cytrusowa, prawdopodobnie wskutek połączenia trawy cytrynowej z Sorachi Ace. Poza tym z tego ostatniego na szczęście nie wychodzi koper, ino kokos. Lekki nadmiar drożdży skutkuje efektem ciasta drożdżowego, natomiast obecność samych przypraw jest jednak stonowana. Witbier ma buchać przyprawami i rześkością. Ten tutaj nie jest wprawdzie klasycznie utleniony, robi jednak nieco zwietrzałe wrażenie – imbir chociażby jest obecny w zasadzie tylko w ramach autosugestii. Jako niezobowiązujące piwo na co dzień jest naprawdę w porządku, no ale spodziewałem się więcej. (6/10)
Na pochwałę sporego kalibru zasłużył sobie browar Firestone Walker, za imperialną, a zarazem czarną ipę. Leo vs. Ursus (alk. 8,2%) daje po zmysłach soczystymi tropikalnymi nutami, lekkim cytrusem, motywami herbacianymi oraz żywicą. Podszycie tworzy wycofana ciemna słodowość, manifestująca się na modłę lukrecjową. Pełnia smaku jest tutaj wręcz wzorowa, a piwo wprawdzie rozgrzewa, ale nie jest ordynarnie alkoholowe. Podkreślona goryczka jest balansowana pełnią. Wprawdzie ciemnych nut słodowych jest tutaj bardzo mało, co moim zdaniem stanowi pewien minus, ale nie zważając na to jest to po prostu świetne piwo. (7,5/10)
Indian Brown w interpretacji browaru Dogfish Head (alk. 7,2%) mogłoby być w zasadzie piwem referencyjnym w tematyce american brown ale. Dość pełne, wręcz mięsiste piwo ma świetnie zaprojektowany bukiet – karmel w połączeniu z brązowym cukrem i akcentem orzechowo-kawowym w finiszu, a do tego lekko żywiczne, lekko-średnio intensywne nachmielenie, obecne tak w aromacie jak i w smaku. Średnio mocna goryczka funguje jako dodatkowy kontrapunkt do słodowości. Świetne połączenie, kciuki do góry! (7,5/10)
Kciuki do góry, i to spokojnie kilka razy, dla browaru Other Half! Double MMM… Fruit Dream (alk. 7%) to imperialne berliner weisse z dodatkiem marakuji, pitahaji, wanilii i kokosu. I zapewne laktozy, sądząc po słodyczy. I tu jest paradoks – to jest taki Lindemanns wśród berlinerów, ale połączenie kwaśności ze słodyczą robi tutaj wyjątkowo harmonijne wrażenie. Jest marakuja, jest i owoc smoczy, są nuty czerwonych owoców (czerwona porzeczka przede wszystkim, choć również malina czy truskawka). Soczystość niesamowita. Słodycz króluje w pierwszej chwili, ale finisz jest już kwaśny, marakujowy, wręcz mineralny. Alkohol jest absolutnie niewyczuwalny, no i mimo laktozy nie jest to pastry sour - czuć w tym piwo, mleczne akcenty są cały czas obecne. Niesamowity balans, wystrzałowa rześkość. Super piwo. (8/10)
Stan Connecticut. Espressway z Two Roads (alk. 6,5%) już przed odkapslowaniem nasuwa pytanie, czy będzie w tym piwie fasola? No bo skoro do oatmeal stouta dodano cold brew, to doświadczenie podpowiada, że fasola będzie. I bingo! Lekko owocowy, popiołowy, wyraźnie fasolowy cold brew. A do tego trochę czekolady i owsianki. To zapewne brzmi gorzej niż pachnie, a z kolei gorzej smakuje niż brzmi. Jest to bowiem lekkie, wodniste, kwaskowe piwo, z owocowo-fasolową treścią i popiołowym finiszem. Innymi słowy, dodany cold brew zdominował je całkowicie, a że nie jest to cold brew górnych lotów, to i piwo pikuje. (4/10)
Lepiej wypadła session IPA Lil’ Heaven (alk. 4,9%). Grejpfrut oraz karambola na przedzie, trochę nafty. Wytrawne piwo, chorujące na tę samą przypadłość, co wiele piw w tym podstylu – za mało siły przebicia. O ile w aromacie to jeszcze ujdzie, o tyle smak mimo wytrawności jest zbyt niewyraźny. Ogółem rzecz biorąc jest to całkiem niezłe piwo stołowe, ale wydając na craft trochę więcej talarów niż na piwo stołowe oczekuje się też więcej. (5,5/10)
Powyższe niedostatki wynagradza imperialna IPA o nazwie Road 2 Ruin (alk. 8%). Klasycznie amerykańska, czyli cytrusowo-żywiczna bez innych owocowych naleciałości (poza szczątkowym ananasem), lekko oleista od nachmielenia, ale zdecydowanie wytrawna, bez przerostu ni ciała ni słodyczy. Bardzo dobre piwo o zdradliwej pijalności. (7/10)
Ciężko się przyczepić do Summer Pale Ale z Port Brewing (alk. 6%). Lekkie, sesyjne połączenie dominujących mandarynek i pomarańczy z brzoskwinią i grejpfrutem oraz podkreśloną, grejpfrutową goryczką. Doczekaliśmy się swoją droga czasów, kiedy w poszukiwaniu rasowej goryczki bezpieczniej jest postawić na american pale ale niźli na ipkę. Proste piwo na proste okazje. Bez zarzutów. (7/10)
Sucaba (ekstr. 26%, alk. 12,5%) to jedno z najbardziej cenionych piw Firestone Walker. Barley wine leżakowany w beczkach po bourbonie w obrębie tego stylu stanowi wręcz jeden z referencyjnych klasyków. Wersja rocznikowa 2018 bucha w nozdrza idealnie ułożoną kombinacją piwno-bourbonową. Wanilia zmieszana z karmelem, kokos, orzechy włoskie zmiksowane z wiśniami. Piwo jest gęste, wręcz oleiste, a jednak dalekie od przesłodzenia, punktowane zadziornym, taninowym, alkoholowym w szlachetny sposób finiszem. Alkoholowość jest może trochę za bardzo oczywista, ale jest to świetna pozycja w katalogu tego browaru. (7,5/10)
Nie wyróżniającą się zanadto, ale za to solidną i dobrze wchodzącą pozycją jest Nut Brown Ale od Alesmith (alk. 5%). Kombinacja mlecznej czekolady, orzechów laskowych i delikatnej ale balansującej goryczki na nieco kremowej podbudowie. To piwo nie ma wywrócić świata do góry nogami, to się po prostu dobrze pije. (6,5/10)
Wędzony altbier w wersji farmhouse? Ciężko się było powstrzymać. Teraz już jednak wiem, że powinienem był. Nie żeby Simple Means od Jester Kinga (alk. 5,6%) było złym piwem. Jest piwem średnim. A wydanie pięciu złotych na średnie piwo moim zdaniem nie ma sensu. To zaś kosztowało dziesięć razy tyle. Aromat jest bardziej altbier niż farmhouse – szynkowa wędzonka, altowy orzech, tosty, wtręty ziołowe, kapka czerwonych owoców. W smaku robi się dopiero „wiejsko” – lekko kwaskowo, w finiszu gorzko-cierpko, z ciałem wątłym jak w somalijskiej wiosce podczas suszy. Z jednej strony mamy więc dość tęgi, treściwy bukiet, z drugiej cierpką, wątłą treść. Moim zdaniem dysonans jest zbyt duży i mimo efektownego aromatu piwo mi nie podeszło. (5/10)
Od kiedy Stone w Berlinie zdechł i dostępne w Polsce piwa tej marki siłą rzeczy muszą pochodzić z USA, wzrosła szansa na trafienie na coś zdatnego do spożycia. Stone POG, czyli Passionfruit Orange Guava Sour, to dobre piwo. Czuć głównie marakuję, trochę guawy, zaś pomarańcza w tle spaja obydwa owoce, wypełniając puste przestrzenie pomiędzy nimi. Kwaskowe ale bez przesady, bardzo owocowe, dość rześkie. Efektu sensorycznego wniebowzięcia nie odnotowałem, ale smaczne to jest. (6,5/10)
Na szerszą skalę próbuje wypłynąć w Polsce koncernowy Brooklyn, no i może w końcu się uda, bo Naranjito APA może spokojnie być lane z tego samego kranu co zwykły korpolager, naprzemiennie z nim. Przywykli do wykastrowanych piw konsumenci być może niczego nie zauważą. Mamy tutaj w bukiecie trochę słodowości i trochę sztucznej, perfumowanej mandarynki. W smaku z kolei nie ma w zasadzie niemalże nic. Nawet Żywiec jest smakowo bardziej intensywny i charakterny. Co odróżnia Naranjito od takiego zwyczajnego korpolagera? Sztuczność aromatu (to źle) oraz – przyznaję – mocniej podkreślona goryczka (to dobrze). Summa summarum – to piwo nie ma sensu. (3/10)
Sour Pasture Calves od Bolero Snort (alk. 5,9%) wypadł zgodnie z oczekiwaniami fest owocowo. Kwaśne maliny, półdojrzałe jeżyny i najmniej chyba ewidentne borówki zebrane prosto z polany pod Leskowcem (to rzecz jasna moje osobiste skojarzenie) dają nam pestkowego, esencjonalnego, średnio kwaśnego sour ejla, który wzorowo orzeźwia niejako wbrew swoim parametrom. Bardzo dobra sztuka. (7/10)
Na koniec dwie pozycje od Lost Abbey, jednego z bardziej cenionych browarów amerykańskich. Nie jestem finansowo gotów do gruntownej weryfikacji kwestii ich renomy, za przykład więc posłużą mi zaledwie dwa piwa z portfolio Lost Abbey, ale za to dwa niezwykle wysoko oceniane.
Angel’s Share Bourbon Barrel (alk. 12,5%) to wino jęczmienne leżakowane w beczce po bourbonie (surprajz!). No i cóż za feeria aromatów! Wanilia, figi, drewno, kokos, owoce suszone. Długi, bourbonowy finisz. Szlachetny alkohol wypływa z nut owocowych i płynnie przechodzi w orzechowo-bourbonową wytrawność w finiszu. Piwo na bogato, głębokie, świetnie skomponowane i szczególnie dla fanatyków stylu z pewnością warte swojej ceny. (8,5/10)
Drugim piwem jest Cuvee de Tomme (alk. 11%), flanders red ale, dostępny za zawrotną ilość pieniążków, którego dostałem ongiś w ramach wymiany i który sobie dojrzewał w ciemni. Spodziewałem się flandersa, który zetrze w proch wspomnienia o wszystkich innych flandersach. Flanders najlepszy, ostateczny, referencyjny. No i cóż – jest tutaj natłok wiśni i mocno waniliowego drewna, jest korek i trochę głównie czarnej porzeczki oraz trochę kakao. W smaku jest wiśniowe, pestkowe, mocno skórkowe ergo ściągające, no i przede wszystkim bardzo kwaśne. Lubię kwaśne piwa, o ile kwasek jest pod kontrolą. Mocniejszy sprawdza się w piwach prostych i lekkich. Te bardziej złożone moim zdaniem niepotrzebnie spłyca. I tak się tutaj rzeczy właśnie mają, kwas skupia na sobie zmysły, wskutek czego bukiet jest częściowo zepchnięty poza nawias. Smaczne piwo, ale spodziewałem się czegoś o niebo lepszego. Przy czym rzecz jasna należy brać poprawkę na moje osobiste preferencje. (6,5/10)
Całkiem zrónoważony przegląd, zdominowany jakościowo przez światowej klasy berlinera z Other Half, barley wine z Lost Abbey oraz piwa Firestone Walkera, Cigar City, Sierra Nevada i Dogfish Head. Sumarycznie była to lepsza selekcja niż w przypadku niedawnego przeglądu ipek z USA, co może dać trochę do myślenia.