Transylwania – szlakiem craftu. Część 3
https://thebeervault.blogspot.com/2020/05/transylwania-szlakiem-craftu-czesc-3.html
Dokąd udaje się bloger zaraz po przyjeździe do dużego miasta? Oczywiście do craftowego browaru. Dwóch panów z Hopheada było wyraźnie zmieszanych, kiedy bez zapowiedzi zapukaliśmy do ich minibrowaru, mieszczącego się na jednym z blokowisk w Klużu. Kupić piwa na wynos można, ale wejść między sprzęt, żeby porobić zdjęcie „iz noł posibl, sori!” Rumun się jeszcze wahał, ale Macedończyk w tyle, jak się okazuje właściciel browaru o imieniu Darko, energicznie machał rękami. Dziwne? Tak, ale jak się później dowiedzieliśmy, Darko otworzył Hopheada zmagając się z wieloma przeciwieństwami i niechęcią miejscowej biurokracji, no i prawo ponoć wygląda tak, że osoba postronna nie ma prawa wchodzić na teren produkcyjny zakładu i jak ktoś by się dowiedział, to byłyby problemy. Może i tak jest.
Po ‘abortywnej’ wizycie u Hopheadów udaliśmy się więc do hotelu, w którego podziemiach jeszcze niedawno mieścił się ponoć night club ze striptizem i masażami o niezbyt smutnych zakończeniach. Przed naszym przyjazdem jednak podziemia przestały funkcjonować w tej formie. Jeszcze przed wyruszeniem na miasto obadaliśmy piwa z Hop Heada, zakupione w browarze.
Autopilot – ‘blond ale’, dawał zbożem, zbożem i zbożem, a jego głównym atutem była świeżość. Piwo stołowe, ni mniej, ni więcej (5/10).
Red Light – amber ale, świeże, orzechowe, trochę karmelowe, delikatnie owocowe w sensie estrowym, chmielowe w nikłym stopniu. Wyspiarska wersja altbiera. Jest ok (6/10).
IPA o nazwie Opium ma dopasowaną kolorystycznie, zieloną etykietę. Bukiet zdecydowanie chmielowy – żywiczny, ziołowy, granulatowy, sosnowy, delikatnie może agrestowy. Jest delikatna podbudowa słodowa, podkreślona ale krótka goryczka – bdb (7/10).
Rozlaliśmy też butelkę Nemțeana, która była jednak tak okropna, że znaleźliśmy dla niej zastosowanie w formie zalewania popielniczki na balkonowym stole. Wyszliśmy na miasto w dobrym nastroju.
Cluj-Napoka
Czyli Kluż. Położony wśród pofalowanych, pagórkowych terenów centralnego Siedmiogrodu, jest największym ośrodkiem miejskim w Rumunii po Bukareszcie, a zarazem wicecentrum rumuńskiego craftu. Nie jest moim zdaniem miastem ponadprzeciętnie urodziwym, ale na pewno jest miastem ciekawym i żywiołowym. Miejscem, w którym fajnie jest pobyć na kilka dni, chociażby po to, żeby poimprezować. I tak właśnie uczyniliśmy.
Warto pewnie skoczyć do monumentalnej katedry prawosławnej, która za naszej bytności była jeszcze w budowie. Warto pójść pod katedrę grecko-katolicką przy ulicy Iancu, po to chociażby, żeby porównać ciszę panującą przed budynkiem do organów, donośnie grających w nieco surowej katolickiej katedrze św. Michała przy Placu Jedności. Tamże można spocząć w ogródku jednej z licznych knajpek.
Zamiast tego można jednak udać się do domu towarowego nieopodal, do browaru Klausen Burger. Zgadnijcie, co zrobiliśmy?
Klausen Burger, mieszczący się na ostatnim piętrze owego domu towarowego, to jeden z ledwie garści browarów restauracyjnych w Rumunii. Widać, że zainwestowano weń sporo kasy, jednak to nie przepastne, dizajnerskie wnętrza są w nim najlepsze, tylko dach. Dach jest ogródkiem, a że jest dość wysoko, to ma się stąd widok na całe centrum, ze szczególnym uwzględnieniem starówki, a na dodatek niedalekich wzgórz. I chociażby dla tego widoku warto się do Klausen Burgera wybrać.
Miejscówka jest najwidoczniej bardzo popularna, nawet o wczesnej porze dnia powszedniego zarówno wewnątrz jak i na dachu było praktycznie pełno. Klientela obejmowała wszystkie stany i grupy wiekowe, choć najbardziej rzucały się w oczy dwie miejscowe dziewczyny, przy których chirurdzy plastyczni musieli się nieźle obłowić, ale – pomijając napompowane usta – odwalili tak dobrą robotę, że kobiety wyglądają jak stereotypowe mafijne zdobycze. Zgaduję, że taki był zamiar. Kompozycja domknięta, miły widok.
Miło się jadło pizzę, miło słuchało elektroniki (ta w Rumunii jest zwyczajowo świetna), obsługa z kolei była trochę niekumata, zaś piwa już takie miłe nie były. Robią sześć własnych, ale IPA się skończyła, natomiast na wiśniowe nie miałem ochoty i już raczej mieć nigdy nie będę.
Indigen (pils) – mocno siarkowy, trochę słodowy, trochę trawiasty, z bardzo słabą goryczką. Trochę wadliwy, trochę nudny (4/10).
Corvus (pils) – Czysta jasna słodowość, zboże, trochę drożdży, ciut cytrynawych nutek, goryczka lekka do średniej. To jest dobry lager (6,5/10).
Gorun (dunkel) – trochę kawy zbożowej, trochę nutek palonych, przypieczone stęchłe zboże, posmak wymiotny. Nie jest dobrze (3/10).
Red Revolution (niby biere de garde) – poza tym, że bez pytania podano mi do niego plasterek pomarańczy, to jest to mocno imbirowy trunek z innymi nutami przyprawowymi (najbliżej do gałki muszkatołowej), które dosadnie przytrzasnęły raczej wodniste piwo bazowe. Nie ma to sensu (4/10).
Klausen Burgera polecam więc dla pizzy, elektroniki i może Corvusa.
Towarzysze nalegali bardzo, następnym przystankiem była więc jakaś knajpa z ogródkiem w podwórzu i sziszą. Siedząc obok grupy Arabusów paliliśmy więc to paskudztwo przyniesione przez filigranową kelnerkę o południowej urodzie, a ja miałem nadzieję na to, że mnie kac nazajutrz nie zabije. Ciuc Weizen się skończył, więc piliśmy austriackie Edelweissy, bardzo dobre zresztą.
Następnie udaliśmy sie na obowiązkową obczajkę na ulicę Piezișă. To jest epicentrum zabawowe miasta, charakteryzujące się dużą dynamiką ponoć niezależnie od dnia w tygodniu. Wąska uliczka, wzdłuż której ciągnie się miriada knajp i klubów jest jednym z tych miejsc w Europie, w której liczba pięknych kobiet na metr kwadratowy bije rekordy. Usiedliśmy więc w London Pubie, zamówiliśmy koncernowe Ursusy i tak nam minął wieczór, aż udaliśmy się z piechty do hotelu.
wbijamy tam! |
Niedaleko celu zauważyliśmy otwarte drzwi do piwnicy jednej z kamienic i sporo młodych ludzi przed wejściem. Lokal nie był oznakowany w żaden sposób, więc z ciekawości weszliśmy do środka – w końcu w Alba Iulii w ten sam sposób zaliczyliśmy fajną imprezę. Podeszła do nas dziewczyna i spytała, czy mamy bilet. Oczywiście, że nie mamy. Aha. Ale w sumie ochroniarz, który kasował bilety i tak już sobie poszedł, więc wejdźcie i częstujcie się wszystkim. Wszystko za darmo. No to klawo. W ten oto sposób wylądowaliśmy na jakiejś prywatnej imprezie w piwnicy z DJ'em i open barem. Zafundowaliśmy sobie ostrą bombę na trochę krzywy ryj przy ponownie fajnej elektronice. Zawsze to coś. Jeśli tak wygląda typowa rumuńska gościnność, to ja to propsuję.
Następnego dnia udaliśmy się do miejsca z craftem. Off The Wall to niestety obecnie już nieistniejąca kanadyjska restauracja na starym mieście Klużu, z surowym, trochę bezpłciowym wystrojem. Usiedliśmy na deptaku i jęliśmy ponownie rozprawiać się z rumuńskim craftem.
Nemțeana Aramie – fest siarka o krok od kiblozy, trochę chlorowy posmak, kwaskowe. Słabe (3/10).
Nemțeana Nefiltrata – Mega siarka, stęchłe zboże, trochę skunksa, lekka goryczka. Niedobre (3/10).
Ground Zero Amber Guerre – suszone i czerwone owoce, żurawina, podbite ciało łamane chmielowym cytrusem. Słodkawy amber ale bez karmelu. Bardzo dobry (7/10). Formę trzymał też groundzerowy Morning Glory.
Perfektum 6.0 Black IPA – mocno słodowe z czekoladą, kawą i palonym ziarnem, trochę nut owocowych i żywicy. Miękki i kremowy bardziej stout niż black IPA. Ale świetne piwo (7,5/10).
Terapia Gold – totalne zboże, brzeczka, ciut kukurydzy, ale za to świeżość i podkreślona goryczka. Wbrew pozorom niezłe (6/10).
Terapia Platin – Goździki, zero owoców, bardziej kwaskowe niż być powinno, subtelny akcent siarkowodoru. Słabe (4/10).
Hophead Immigrant – świeże i lekkie piwo, trochę słodowe z delikatnie ziołowymi, granulatowymi, ale też słodko cukierkowymi nutami chmielowymi. Nie jest nadmiernie wyraziste, ale smaczne. (6,5/10).
Hophead Pure C – mimo ciemniejszej barwy bez karmelu i landrynek, a za to cytrusy, żywica, granulat. Smaczne (6,5/10).
Hophead Ne Bruna Dupa Tine – przyjemnie orzechowe, opiekane, mocno nasycone zielonymi nutami chmielowymi amerykańskie brown ale. Krajowa topka (7,5/10).
Za towarzyszy mieliśmy przy stoliku Teodorę i Andrewa, rumuńsko-angielską parę, autorów bloga Beerologique, na którym można przeczytać o postępach w obrębie rumuńskiego craftu, nie tylko po rumuńsku. Dowiedzieliśmy sie od nich sporo.
O rumuńskim crafcie – że na razie nie ma szans na autentycznie craftowy Romanian Pale Ale, bo wszelkie zbiory krajowego chmielu są zakontraktowane przez koncerny.
O stosunkach rumuńsko-węgierskich – że Węgrzy często ostentacyjnie odmawiają nauki języka rumuńskiego i izolują się w swoich enklawach, zaś Teodora kiedyś straciła pracę w Klużu w węgierskiej restauracji za brak znajomości węgierskiego.
O terenach wokół Braszowa, gdzie z okolicznych gór często do osad ludzkich schodzą wygłodniałe misie brunatne, obudzone przez różne czynniki ze snu zimowego i włażą do dużych kontenerów na śmieci na kółkach z poszukiwaniu żarcia. Zabawa miejscowych polega na tym, że podbiega się wtedy do takiego kosza, błyskawicznie zamyka klapę i nim huśta, robiąc jednocześnie niemożebny hałas. Chwilę potem trzeba uciec, zanim wkurzony niedźwiedź się wygramoli, żeby siać zniszczenie.
O życiu w Anglii – że przed przyjazdem do Rumunii byli przez kilka lat managerami sporej restauracji na angielskiej prowincji. I że konsumpcja kokainy na Albionie jest tak powszechna, że sznupano ją w tej restauracji (powtarzam, na prowincji, a nie w dużym mieście) w toaletach z każdych możliwych poziomych powierzchni, łącznie z klapami od sedesów (!), tak więc Teodora i Andrew w końcu zaczęli pokrywać wszelkie tego typu powierzchnie WD-40, który jest bezbarwny, ale powoduje natychmiastowe zbrylanie wysypanych na niego proszków. Tyle a propos rzekomej cywilizacyjnej wyższości zachodniej Europy nad wschodnią. No ale ja żyłem wystarczająco długo na Zachodzie, żeby mieć jakiekolwiek złudzenia w tym zakresie.
Rozsądek nakazywał udać się po posiedzeniu na drzemkę do hotelu, jednakże limit zdrowego rozsądku tego dnia był już na wyczerpaniu. W związku z czym poszliśmy pod koncernowy browar Ursus. Jednakże nie ten duży, tylko mały. Ciekawostką jest bowiem fakt, że koncern poza przemysłowym molochem utrzymuje niedaleko centrum Klużu również browar restauracyjny, co zapewne jest przemyślaną strategią budowania marki.
No i trzeba przyznać, że Fabrica de Bere Ursus robi wrażenie. Przestronne klimatyczne wnętrze z dużym mozaikowym niedźwiedziem, warzelnia na kilka hektolitrów, za witrynami dziewięć niewielkich tanków – jeśli chcą robić wrażenie browaru rzemieślniczego, to tak to się właśnie robi. Jest to solą w oku rumuńskich craftowców, albowiem zjawisko „crafty” dotarło do Rumunii bardzo wcześnie, wraz z początkiem rozwoju craftu właściwego, w związku z czym różne koncerniaki często są w gastronomii sprzedawane jako „bere craft” albo „bere speciale”, jeśli są z koncernu, ale czymkolwiek się różnią od standardowego eurolagera, choćby i ciut ciemniejszym zasypem bądź „niepasteryzacją”.
Nie zmienia to faktu, że Fabrica to świetny lokal. Z bardzo dobrą obsługą, cenowo powyżej 30 lei za duże drugie danie w wyśmienitej jakości (schab z kością z grilla w sosie pieprzowym z gnocchi i boczkiem to rewelacja, pleskawica ponoć też). A i było miejsce na piwną niespodziankę.
Ursus Nefiltrată – słodowe jasne pełne, lekko słodkie, lekko drożdżowe, lekko piwniczne. Świeży, naprawdę dobrze zrobiony helles (6,5/10).
Azuga Nepasteurizata – typowy lekko słodowy, aldehydowy makrolager, tyle że z bardziej podkreśloną słodyczą (3/10).
Jako że było już dość późno, to skierowaliśmy swoje kroki ponownie na imprezową ulicę Piezișă, tak jak dzień wcześniej. Tym razem usiedliśmy w craftowej knajpie Blend. Fajnie urządzonej, z nowoczesnym wystrojem pełnym klinkieru i całkiem obszernym ogródkiem, no i fajną elektroniką w głośnikach. Obsługa była widocznie przejęta tym, że ma doradzać w tematyce craftu, na którym się chyba jeszcze niezbyt znała, ale zaangażowania z jej strony nie brakowało.
Cosmopolit Ursa Amara – ciasteczka i kwiaty, trochę karmelu i ziołowych cukierków, lekka goryczka. Bardzo fajny bitter (7/10).
Cosmopolit Gaura Neagra – świeżo zaparzone espresso, trochę wanilii, w smaku wytrawne z nutką chmielu. Niezły porter (6/10).
Cosmopolit Phaza Lunii – kwiatowo-miodowe nuty, jabłko, toffi, ciasteczka. Utleniony EPA, niezbyt smaczny (4,5/10).
Zaganu IPA – mocno ziołowe, trochę kwiatowe i ziemiste piwo, z goryczką lekką do średniej na delikatnej ciasteczkowej podbudowie. Dobre piwo, co ze względu na markę jest zaskoczeniem (6,5/10).
Hop Hooligans Crowd Control – z butelki o niebo lepsze niż z beczki w Sybinie. Grejpfrut, ananas, brzoskwinie, marakuja, trochę melona, średnie ciało, akuratna, nieprzerysowana goryczka. Bardzo dobre (7/10).
Hop Hooligans Cannon Fire – porter kokosowy smakujący jak płynne Bounty, przywalony kokosem i czekoladą z bardziej subtelnymi nutami kawy i owoców jagodowych. Gładkie i kremowe, świetne piwo (7,5/10).
Następnie udaliśmy się ponownie do London Baru na jakieś koncerniaki w bardziej estetycznym pod względem ludzkim otoczeniu, w drodze powrotnej wpadliśmy dosłownie na chwilkę do stripowego Sugar Clubu (nie polecam), dyskoteka z wczoraj była zamknięta, więc poszliśmy spać, bo nazajutrz, po wizycie w znakomicie (jak na rumuńskie warunki) zaopatrzonym sklepie Beer Point, czyli małej klitce na jakimś blokowisku w Klużu, była kolej na miasto...
Oradea
Tak samo jak w Timisoarze, miałem okazję porównać stan miasta po remontach, wszak nie było mnie w tym miejscu przez dwa lata. Położone niedaleko węgierskiej granicy dwustutysięczne miasto jest w Rumunii uważane za modelowy przykład rewitalizacji śródmieścia. I faktycznie, wyremontowane i odpicowane pałace oraz kamienice, ładnie wybrukowany rynek z fontanną – robi to wrażenie, szczególnie w porównaniu ze stanem dwa lata wcześniej, kiedy prace remontowe dopiero ruszały.
Po przyjeździe udaliśmy się na kwaśnicę z flakami na stare miasto (no dobra, Jurek jadł, bo ja to flaki nie bardzo) i styknęliśmy się z ‘crafty’ w wersji rumuńskiej, restauracja miała bowiem sekcję z piwami ‘craftowymi’, którymi były twory marek Ursus oraz Silva. Z braku laku na obczajkę w szkle wylądował Silva Romanian Pale Ale – faktycznie chmielowy, herbaciano-granulatowy, na ciut przyciemnionej bazie słodowej, z lekką goryczką. Nijakie piwo (4,5/10). Po szamie ruszyliśmy kawałek poza ścisłe centrum, mając ku temu ważny powód.
Rewitalizacja objęła bowiem również położoną kawałek poza centrum cytadelę, wybudowaną w XII wieku, a później wiele razy przebudowywaną. Można było wywnioskować, że odpicowane podwórze, na które można się dostać po przekroczeniu fosy i przejście przez bramę w ceglanych murach, zostało przystosowane do otwarcia w nim lokali usługowych. Większość stała jednak pusta – ciężko orzec, czy to dlatego, że remont zakończono niedawno, czy to ze względu na to, że cytadela nie mieści się w ścisłym centrum miasta. Generalnie Oradea robiła mimo soboty w porównaniu z innymi miastami Rumunii niezbyt żywiołowe wrażenie, aż się zacząłem zatanawiać, gdzie się podziali mieszkańcy.
Sprawa wyjaśniła się po dotarciu do Pałacu Czarnego Orła, jednej z najbardziej imponujących budowli miasta, wewnątrz którego znajduje się galeria podobna do Galerii Wiktora Emanuela II w Mediolanie, tyle że rzecz jasna nieco mniejszych gabarytów. Sam pomysł odrestaurowania pałaców i secesyjnych kamienic i zadaszenia uliczek między nimi szkłem uważam za świetny – przy odpowiednim dopracowaniu tworzy się w ten sposób klimatyczny, usługowy mikrokosmos. Palatul Vulturul Negru wieczorami tętni życiem, wszak jest naszpikowany knajpami, pięknie oświetlony, a krzesła wręcz wylewają się z pasażu na rynek od natłoku ludzi. Czuć tu piniondz. Ma to oczywiście ten minus, że pasaż wysysa ludzi z innych części miasta, więc nie jestem pewien, czy taka centralizacja życia rozrywkowego na dłuższą metę będzie dla Oradei dobrodziejstwem.
Niemniej jednak klimat w obejściu Pałacu Czarnego Orła jest pierwszorzędny i niejedno piwo w nim wychyliliśmy. Niestety dostępne było same koncerniaki, to bowiem była wówczas bolączka Oradei – w zasadzie kompletny brak craftu. Mimo to jednak odwiedziny w mieście polecam. Być może zresztą coś się w nim w międzyczasie w tym zakresie zmieniło na lepsze.
Powyższe nie oznacza zarazem, że nam craftu w Oradei zabrakło. Wspomniałem o wizycie w Beer Point w Klużu – wówczas wzięliśmy na wynos praktycznie wszystkie dostępne rumuńskie crafty, których wcześniej nie próbowaliśmy. Mój wewnętrzny kompletysta oszalał ze szczęścia. Moje zmysły z kolei nie do końca, ale miały też swoje momenty.
Bereta Milk The Fruits – w teorii milkshake IPA z morelami, ale bucha chmielami że aż miło. Cytrusy, zioła, moreli trochę mniej i jeszcze ciut zielonej cebulki. Gładkie, chmielowe w smaku, trochę przecieru morelowo-brzoskwiniowego, tylko lekko słodkie, więc w zasadzie nie milkszejkowe (na szczęście). Bardzo dobre (7/10).
Perfektum Pale Ale – mocno mandarynkowe i ananasowe, trochę melonowe – tropikalny profil, który w smaku nie przekłada się na wyrazistość. Piwo jest raczej wodniste, do szybkiego wypicia pod parasolem na rynku (5/10).
Perfektum Red Ale – piwo słodowe, zbożowe, opiekane, ale i trawiaste, lekko estrowe (truskawkowa galaretka). W smaku stosunkowa pustka i rozczarowanie po aromacie (5/10).
Harvester Cidru de Mere – rześki aromat fermentowanych jabłek, nieco skórkowy, winny. Słodki, ale kiedyś na WFP kosztowałem na jakimś cydrowym stoisku (nie była to rzecz jasna Pełnia) niby najbardziej wytrawnego. No więc ten rumuński był bardziej wytrawny. Bardzo mi smakował (7/10).
Harvester Cidru de Pere – perry, który nie pachnie sztucznie i nie jest przeładowany gruszką. Kwaskowy aromat fermentujących gruszek, lekko skórzany, winny. Kwaskowe perry z umiarkowaną słodyczą. Bdb (7/10).
Hop Hooligans Lederhosen – niby hefeweizen, ale przy 6,5% alko w sumie taki lekki, jasny weizenboczek. Banan mnie smagał po nozdrzach już z daleka. Banan i gruszka w wanilii, czyli mój ulubiony profil aromatyczny weizena. W smaku dodatkowo ciut goździka, kwasku i pikantności akurat na tyle, żeby balansować słodycz aromatu. Bdb (7/10).
Hop Hooligans Modern Mosaic zaskakuje chlebową, melanoidynową podbudową słodową i raczej tropikalnym, zdominowanym przez melon, ananas i kwiaty nachmieleniem. Nie jest to profil, który by mi bardzo odpowiadał, jest więc tylko ok, co jak na ten browar oznacza rozczarowanie (6/10).
Wynagrodził tę sprawę Koschei, chuligański RIS. Mocno kawowy, mocno palony, czekoladowy, owocowy (jagody, śliwki), ciut tytoniowy, gładki, cielisty, wręcz mięsisty, głęboki, wzorowo ułożony. Jeśli któreś z rumuńskich piw jest wybitne, to jest nim to (8,5/10).
Craftu z dolnej półki jednakże też niestety nie brakowało.
Cazino 12 – skunks, trawa, zboże, posmak ssania monety (3/10).
Cazino IPL – trawiaste i ziołowe nuty chmielowe, trochę zboża, wodniste. Słabe (4/10).
Cazino Brownie – lekkie melanoidyny, trochę zmywacza do paznokci, nuta gumy balonowej, stęchłe zboże, bardzo płaski smak. Totalny chaos (2/10).
Sikaru Tropical Griffin – cytrusy, zero tropików, delikatna landryna, trochę trawy, trochę drożdżowego funku, wodniste. Wadliwe (4/10).
Sikaru Relaxed Griffin – suszone czerwone owoce pokroju żurawiny, trochę opiekanego zboża, trochę płatków róży. Wodniste i nijakie w smaku, acz pijalne (5/10).
Arădeana Premium Lager (piwa „z Aradu” warzone kontraktowo w czeskim Heroldzie) – zboże i chmiel, pełno trawy, lekki kalafior w tle, wodniste i nijakie (3,5/10).
Arădeana Traditional Lager – lekkie melanoidyny, kalafior, tym razem nawet nie ma trawy, która by go trochę maskowała (3/10).
Arbema Bastard – warzywa, słód monachijski, melanoidyny. Brakuje mięsa, wtedy może te gotowane warzywa byłyby tolerowalne. W smaku keczup Pudliszki, DMS, woda, zupa warzywna. Katastrofa (2/10).
Zaganu Adonis – jak chmielowy, cytrusowy cukierek, słodkie, mało rześkie, niskogoryczkowe. Jako tako jednak weszło (5,5/10).
Timișoreana Nepasteurizată (musiałem!) – trochę słodu, lekki aldehyd octowy, przebłyski chmielowe, niewyraźna goryczka (3,5/10).
Gambrinus Bere Vintage (musiałem cd.) – zwykły, aldehydowy, jabłkowy lager, delikatnie goryczkowy. Niby chmielony na zimno, ale chyba tylko na butelce. Męczące, a przez otoczkę dodatkowo pretensjonalne (3/10).
Można powiedzieć, że niniejszy wpis dotyczy wydarzeń z zamierzchłej przeszłości, toteż i dobrze uzupełnić go na sam koniec czymś bardziej aktualnym. W katowickim Bierlandzie udało mi się upolować w późniejszym okresie kilka dodatkowych butelek i puszek od Hop Hooligans.
Orange chocolate stout o nazwie Chunky Pith (ekstr. 19,5%, alk. 8,5%) pachnie w zasadzie jak likier czekoladowy z bardzo dobrej czekolady z dodanymi od serca pomarańczami – raczej skórką niż miąższem. Połączenie tyleż mało zaskakujące i ograniczone w swojej kompleksowości, co udane oraz intensywne. Lekki kwasek oraz ziemisty drożdż sugerują, że piwo źle zniosło podróż z Bukaresztu do Katowic, co mimo że nie przeszkadza przy takim profilu nadmiernie, to jednak negatywnie odbija się na ocenie końcowej (5,5/10).
W przypadku Sourpuss Raspberry (alk. 5%) jedynym minusem jest przegazowanie. Poza tym miks soczystej maliny i czarnej porzeczki, wyraźna kwaśność, posmak chleba pszennego maczanego w jogurcie – no gdyby nie wspomniana wada, to byłby to jeden z najlepszych berlinerów, jakie piłem (7/10).
Zaganu pamiętam z moich wypadów do Rumunii jako producenta piw mało wyrazistych, niekiedy wadliwych. I oto uwarzyli wespół z Hop Hooligans wędzonego lagera o nazwie Sausage Party (ekstr. 12%, alk. 4,7%). Twórcom się aromat kojarzy ponoć z szynką wędzoną, choć mimo słodu wędzonego bukiem na miejscu są również skojarzenia ogniskowe (przypomniały mi się wędzone sery farmerskie kupione w 2015 roku od miejscowego chłopa na trasie transfogarskiej). Intensywność wędzonki z kolei niewiele przewyższa grodzisza. Przy czym piwo ma też jasnosłodowy, czysty charakter lagera oraz podkreśloną goryczkę pilsa. Pod względem intensywności jest to entry-level wędzonka, ale jako całość jest to piwo przyjemne i udane (6,5/10).
O klasie HH niech świadczy to, że udało im się – wespół z rosyjskim Zagovorem – stworzyć milkszejka, który mi posmakował. Co wydawało mi się być ontologiczną niemożnością, ale to dlatego, że w międzyczasie zapomniałem o bardzo udanych krokach Berety w tym zakresie. Angel’s Kiss to imperialna IPA z dodatkiem laktozy, czereśni, wiśni oraz truskawek. to wiśnie i czereśnie nadają tutaj ton, przy czym zdecydowanie bardziej jest to profil flandersowy niż kaszlowo-syropowy. Chmiele tworzą uzupełnienie i są dobrze z owocami przegryzione. Piwo jest gęstawe, słodkawe, z balansującym, nieco suchym finiszem, w którym grejpfruty odchmielowe towarzyszą laktozowej cukro-pudrowości. Lekko kwaskowe, gorzkawe, dobre piwo, które wchodzi lekko jak woda, a tymczasem ma absolutnie niewyczuwalne 9% alko (6,5/10).
Wpis chcę zakończyć piwem ikonicznym, które wywołało falę ciepłych wspomnień. Crowd Control, flagowa IPA Chuliganów, pita w Rumunii była raz podpsuta (z kranu w Sybinie), raz bardzo dobra (butelka), generalnie jednak był to raczej klasyczny west coast. Bardzo fajny, ale piłem wiele lepszych. Fortel polega na tym, że w międzyczasie piwo zmieniło się nie do poznania. Nadal ma tę samą nazwę i tę samą etykietę, jednak chłopaki zaczęli używać do fermentacji soczystych drożdży z Vermontu. Tak więc obecnie Crowd Control to NEIPA. I to taka w punkt. Ależ ja to uwielbiam – flagowa ipka świętującego sukcesy browaru ni stąd ni z owąd zmieniona na wersję hazy, ale bez krzykliwego oznajmiania o tym na etykiecie. Po prostu – przelewam Crowd Control (ekstr. 15%, alk. 6%) do szkła, a to mętne jak cholera. I soczyste jak cholera. Tak w ogóle, to cholera – wszystkiego jest tutaj w opór – owoców odchmielowych oraz oddrożdżowych (grejpfrut i pomelo na przedzie, gruszka i jabłko antonówka w tle), żywicy, nawet goryczkę podkreślono. Czego nie ma? Cebulki (no prawie, jest na minimalnym poziomie) oraz granulatowości i związanego z nią pieczenia na podniebieniu. Modelowa europejska neipka. Aha, taką formę piwo miało na dwa miesiące przed końcem daty ważności (8,5/10).
Tym samym kończę trzyczęściową rumuńską epopeję. Smutno mi na myśl o tym, że miała miejsce już trzy lata temu i że od tego czasu ani razu tam nie zawitałem. Zastanawiałem się nad wycieczką na Haze Fest w tym roku, ale europejskie lockdowny zniweczyły wszelkie plany wyjazdowe – nie tylko moje. Pozostaje mi więc polecić ten kierunek podróży, bo Rumunia ma wszystko, czego do udanego wypadu wakacyjnego potrzeba. Piękne góry i lasy, ładnie odrestaurowane miasta, imponujące twierdze, nieco dziki i żywiołowy Bukareszt, ładne plaże (choć bardziej ze względu na kobiety niż inne widoki), miłych mieszkańców, fajną elektroniczną muzę, bardzo dobre jedzenie (z pominięciem mamałygi i flaków), no i dużo bardziej skromny od polskiego ilościowo, ale potrafiący zadowolić wymagające gusta lokalny craft.
Noroc!