Loading...

Transylwania – szlakiem craftu. Część 2

Po opuszczeniu Alba Iulia udaliśmy się na zachód. W ciągu następnych kilku dni mieliśmy przeprowadzić eksplorację ziem mniejszości narodowych Rumunii – czyli Niemców i Węgrów. W dużym uproszczeniu oczywiście, bo Niemców obecnie w Rumunii nie ma wielu, pomijając urzędującego prezydenta Ioannisa. Ceaucescu sprzedał tych, którzy po wojnie jeszcze zostali na tych ziemiach za ponoć niezłe pieniądze do RFN. Węgrów jest zdecydowanie więcej (wnioskuję, że nikt ich nie chciał kupić), ale Szeklerzy tworzą w pewnym sensie nieco odrębny byt – jakkolwiek stosunkowo niedawno zaaprobowali tożsamość węgierską – i nie jestem pewien, na ile poza doraźnymi celami politycznymi są w samych Węgrzech postrzegani jako coś istotnego.

Według mylnych wyobrażeń, kolportowanych w moim byłym liceum przez urzędującego historyka (!), Węgrzy przed Pierwszą Wojną Światową stanowili na terenie Siedmiogrodu większość, tymczasem osiemnastowieczne spisy ludności wskazują na Rumunów jako główny żywioł etniczny na tych ziemiach. Faktem jest jednak, że to Węgrzy rządzili Siedmiogrodem, stanowiąc nie tylko warstwę rządzącą, ale i mieszczańską na tych terenach, podczas gdy rumuńskimi państwami tradycyjnie były Mołdawia oraz Wołoszczyzna. Siedmiogród pozostał zresztą po upadku średniowiecznego królestwa Węgier de facto jedynym przejawem państwowości Madziarów, co zapewne podsyca nostalgiczny sentyment wśród Węgrów.

(Pra)rumuńskie objęcie władzy nad Wołoszczyzną, Mołdawią i Siedmiogrodem, czyli głównymi częściami składowymi dzisiejszej Rumunii, miało miejsce w roku 1600, ale architekt zjednoczenia Michał Waleczny został rok później zamordowany przez Austriaków, wskutek czego Siedmiogród dostał się pod rumuńskie panowanie na dobre dopiero po traktacie w Triannon w 1918 roku.

Niemcy z kolei, czyli tak zwani Sasi, osiedlali się na terenach Europy środkowej w trakcie Średniowiecza, na zaproszenie lokalnych władców. Osadnicy pochodzili głównie z południowych oraz środkowych Niemiec, niewiele mając wspólnego z faktycznymi Sasami oraz Saksonią (stąd ich nazwa jest myląca), niemniej jednak przynależeli do żywiołu niemieckiego i dali początek wielu miejscowościom w Siedmiogrodzie, na Węgrzech, w dzisiejszej Słowacji, czy nawet w południowej Polsce. W Transylwanii stanowili znaczną część warstwy miejskiej szczególnie w takich miastach jak Sybin, Sighisoara czy Braszów. Ich dziełem są między innymi przyciągające turystów liczne kościoły warowne na tych terenach.

Niemców w Siemiogrodzie obecnie jest garstka, gdyż rumuńska wersja komunizmu zawierała taki ładunek szczęścia i pozytywnej energii, że kto mógł, ten salwował się ucieczką. Na exodusie rumuńskich Niemców do macierzy pokaźną liczbę dukatów zbił Ceaucescu, wypuszczając ich z kraju za sowitym okupem uiszczanym przez władze RFN. Ci Niemcy, którzy zostali, mają raczej neutralny stosunek do rumuńskiej państwowości. Węgrów (oraz zmadziaryzowanych Szeklerów) jest łącznie kilkaset tysięcy, skupionych głównie w osadach wschodniej części Siedmiogrodu. Stanowią również prawie połowę ludności jednego z dużych miast, czyli Targu Mures. Ich stosunek do rumuńskiej państwowości a i często Rumunów jako takich jest nacechowany szerokim spektrum uczuć, począwszy od ledwo skrywanej niechęci aż po otwartą wrogość.

Urokliwą Sighisoarę zaliczyliśmy już w 2014 roku, a z czegoś trzeba było niestety zrezygnować, wobec czego następnym przystankiem wycieczki był...

Sybin
Czyli Sibiu, czyli dawne Hermannstadt. Został założony w XII wieku przez saskich kolonistów i wskutek skokowego rozwoju stał się największym ośrodkiem gospodarczym Siedmiogrodu. Pnące się w górę stare miasto jest naszpikowane dużą liczbą ładnych kamienic i mniejszych placyków. Po przejściu przez Most Kłamców, który się pode mną o dziwo nie załamał, możecie mi we wszystko wierzyć, co piszę. Most potwierdził, to wszystko to prawda, wcale nie zmyślam.

Sporych rozmiarów rynek skąpany w słońcu, otoczony starą niemiecką architekturą, robi wrażenie, tak samo jak pełne głównie niemieckich i polskich turystów deptaki naokoło. Tyle tylko, że po Alba Iulii mało które miasto mogłoby zrobić większe wrażenie, więc Sybin miał ciężko. Dowiedziałem się jednak od Matka, że w okolicy ponurej świątyni ewangelickiej, przed którą prężył się pomnik biskupa Sasów Teutscha i niezwykle atrakcyjna dziewczyna robiła sobie wydłużoną w czasie sesję zdjęciową, jest dużo pokemonów. O ile się Wam ta informacja przyda.

Poza widocznymi wpływami niemieckimi w mieście są jednak również widoczne wpływy polskie. Tyle tylko, że nie tak oczywiste jak niemieckie i trzeba ich bardziej wytrwale szukać. W jednej z restauracji w końcu znaleźliśmy – mieli w karcie pozycję „bere poloneză”, czyli polskie piwo! Czyli co, grodziskie? Nie. No to może przynajmniej polska marka, Pinta może? Nie... Otóż polskie piwo to w Sybinie takie z syropem malinowym. I co, dumni z siebie jesteście?

Zapamiętałem Sybin chyba jednak najbardziej z dość sugestywnych w zachowaniu dziewczyn. Najpierw portierka naszego hotelu bez jakichkolwiek zachęt z naszej strony robiła aluzje, z których wnioskowałem (a towarzysze także), że najchętniej to by poszła do wyra, ale nie ma z kim, więc wiecie, potem poszliśmy na piwo do lokalu Arhive di Cafea si Ceai, w którym drobna kelnerka trzepocąc rzęsami, nachylając się nad stolikiem i rzucając wyzywające spojrzenia traktowała de facto każdą wymianę zdań jako okazję do wygłoszenia aluzji, z których wynikało, że lubi pierwsze razy, niespodzianki i trójkąty. Tak, te trójkąty. Wnioskuję, że sybińskie dziewczyny są całkiem temperamentne.

We wspomnianym Arhive di Cafea si Ceai, czyli bardzo klimatycznej, specjalistycznej kawiarni, można też dostać crafty, więc po uraczeniu się kawą z aeropressu ponownie pochyliliśmy się nad miejscową produkcją.
Najpierw Red City Transilvania, kontraktowiec, który przynajmniej wówczas warzył najprawdopodobniej w niemieckim Rittmayerze.
1717 Weiß Bier – goździk, biszkopt, chlebowość, lekki kwasek w posmaku. Rześkie piwo, szkoda, że bardzo mało estrowe, ale dobre (6,5/10).
1717 Red Ale – czerwone owoce, opiekane pieczywo, herbata, toffi, lekka goryczka. Niestety wyraźnie drożdżowe (5,5/10).
Bereta Juicebag Nelson Dry Hop – tropikalne owoce, szczególnie ananas, marakuja, a do tego sporo agrestu i białego grona. Soczyste i rześkie. Bdb (7/10).
Bereta Juicebag Simcoe Dry Hop – citrusy, ale i sporo zielonych, żywicznych nut, do tego limonka. Super pijalność, świetne piwo (7,5/10).

Resztę wieczoru spędziliśmy w utrzymanym w szkockim stylu St. Andrews Pub, prawdopodobnie głównej craftowej miejscówce w Sybinie. Schludnej, z ogródkiem na chodniku oraz dość pełnej zważywszy na to, że wylądowaliśmy w niej późnym poniedziałkowym wieczorem. Tutaj był pewien ewenement, mianowicie mieli crafta na kranie. Jednego! Crowd Control od Hop Hooligans to ich sztandarowa IPA, niestety nie jest z a przynajmniej nie była z kranu zbyt popularna. Klasyczny, iglakowo-cytrusowy aromat z delikatną nutką siarkową i niedogazowaniem. Drożdże zaczęły w nim trochę ziemiście bruździć. Wszystko wskazywało na to, że keg był podpięty do kranu stanowczo zbyt długo. No cóż, to zostały nam butelki, których u świętego Andrzeja mieli całkiem sporo.

Hop Hooligans Fist Fight – prezentuje się obrazowo rzecz mówiąc zielono – geranium, trawa, iglaki, balans smakowy oraz rześkość. Mogłoby być bardziej intensywne, ale wciąż jest to dobra session IPA (6,5/10).
Hop Hooligans Dumpster Bear – świetny, klasyczny milk stout z nutami czekolady i śmietankowej kawy, nie przesłodzony, uzupełniony hojną dawką borówek (7,5/10).
Hop Hooligans Royal Execution – mięciutkie, super pijalne ESB, ciasteczkowe, subtelnie karmelowe, mocno nachmielone Sorachi Ace, którego kokosik wpasował się o dziwo w całość. Świetne (7,5/10).
Hop Hooligans Tonka Rush – RIS z tonką, która tutaj faktycznie dała sporo migdałów i marcepanu, udanie uzupełniając czekoladowo-kawowy profil piwa. Nie jest przesłodzone, mogłoby mieć z kolei trochę więcej ciała. Ale bardzo smaczne (7/10).
A na koniec Oppler Pilsner – DMS, chleb, delikatne nachmielenie, szczątkowa goryczka. Chcieli stworzyć czeskiego pilsa, zrobili potworka (3,5/10).

Potem jeszcze do późnej nocy siedzieliśmy na ganku naszego wąskiego, ciągnącego się wgłąb starych zabudowań hotelu, opróżniając do dna flaszkę samogonu z Alba Iulii, rozmawiając o Bogu i ojczyźnie, czyli o kobietach.

Następnego dnia z rana wyjazd i następna architektoniczna perełka, czyli

Zamek Rasnov
Warownia chłopska, czyli zamek bez zamku. Tego typu fortec jest w Siedmiogrodzie całkiem sporo, stanowią jedną z architektonicznych osobliwości tego regionu. Zwykle były budowane od podstaw przez niemiecką społeczność chłopską na danym obszarze bądź odkupywane od lokalnych możnowładców, po czym rozbudowywane. Nie dysponowały zazwyczaj reprezentatywną rezydencją, składając się z wielu mniejszych zabudowań na wzór małego kamiennego miasteczka. Z czasem, w miarę dobudowywania dodatkowych fortyfikacji, mniej lub bardziej chaotycznie się rozrastały. Służyły społeczności wiejskiej jako schron w trakcie wojen i inwazji, które na tych terenach miały miejsce dość często.



Dojeżdżając do Rasnova ma się widok na górę, na której znajduje się potężna warownia. Od wewnątrz wygląda wypisz wymaluj jak otoczona murami, kamienna wioska z gry typu Gothic. Wymagająca trochę dodatkowych inwestycji, a zarazem robiąca wrażenie samym swoim rozmiarem, no i pięknym widokiem na Karpaty. To miejsce warto zaliczyć.

Szczególnie, że kawałek dalej znajduje się...

Braszów
Jedno z moich ulubionych miast. Nie tylko w Rumunii, ale w ogóle. Sporych rozmiarów starówka nie jest położona centralnie, tylko z boku ośrodka miejskiego. Wbija się klinem w góry, których zielone zbocza wyrastają zaraz za murami miasta, z jednej jak i z drugiej strony. Kawałek dalej mieści się główny ośrodek narciarski Rumunii, czyli Poiana Brasov z poukrywanymi między drzewami hotelami, do którego obiecałem sobie udać się kiedyś w sezonie zimowym z deską.

Struktura starego miasta odzwierciedla jego historię. Dzieli się na szeroką, regularną, pełną turystów niemiecką część główną, oraz leżącą trochę wyżej, usłaną wąskimi, krętymi dróżkami część rumuńską. Najbardziej imponującą budowlą jest stary niemiecki Czarny Kościół, natomiast najładniejszym miejscem jest duży rynek flankowany przez stare kamienice i mury z wieżami, za którymi wyrastają zielone wzgórza. Wyjazd na Tampę, wzniesienie obok, musieliśmy sobie odpuścić, bo kolejka o tej porze już nie działała, więc udaliśmy się na strawę do popularnej w Rumunii serbskiej sieciówki Taverna Sarbului. Sznycel z grilla w sosie z białego wina był wart swojej niemałej ceny.


Większość czasu spędziliśmy na rynku, w jakiejś Brasserie. Napełniane wielokrotnie szklanki z Hoegaardenem, słoneczko, piękne widoczki, pełno pięknych kobiet w szortach. Tak powinny wyglądać wakacje.

W końcu jednak piętrzące się od wschodu chmurzyska dosięgnęły Braszowa i nastąpiło oberwanie chmury. Byliśmy uwięzieni, ale – były pieniądze, był alkohol, była atmosfera, więc nie było źle. Po jakimś czasie udaliśmy się w odrobinę lżejszym deszczu do Deanne’s Pub & Grill, który kilka lat wcześniej był fajnym imprezowym miejscem, zaś w trakcie ponownej wizyty okazał się knajpą bez klimatu pełną expatów, z Holstenem Weizenem w fatalnej formie na kranie. Trzeba było więc zmienić lokal.

Jedną z niewielu, a dokładniej – o ile moje poszukiwania można uznać za wyczerpujące – jedną z dwóch knajp z craftem w Braszowie jest Hof Cafe (drugą jest Tipografia, w której nie było już miejsca). Położona zaraz przy „niemieckim” rynku, jest podłużnym lokalem z jasnym ceglanym murem z jednej i nowoczesnym, jasnym szpalerem drewnianych stelaży z drugiej strony. Piwa są, choć są też kawy, a raczej przede wszystkim kawy, bo to w nich się knajpa specjalizuje. Craft jeno z butelek, ale do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jako że na zewnątrz siła burzy przybrała postać sinusoidalną, zasiedliśmy w Hof Cafe na dłuższą chwilę, nie chcąc grać z chmurami w Prince of Persia. Piwa z Sikaru nie były najgorsze.
Roscata, english IPA, to połączenie herbaty, rooibosa i ziemistych nut na lekko przypiekanej słodowej podbudowie. W smaku nadal wyraźnie herbaciane, ale nie taninowe. Solidne, dobre piwo (6,5/10).
Green Griffin (ekstr. 14,5%, alk. 5,8%) to amerykańska IPA. Nazwa pasuje, jest tu bowiem pełno zielonych i generalnie jasnych nut, od żywicy, przez trawę aż po białe grono, agrest oraz kwiat bzu. Czysto chmielowe, zbalansowane, bez zbędnego karmelu. Bdb (7/10).


Czas na baunsy. Idąc deptakiem starego miasta przpałętał się do nas jakiś młody Holender. Oczywiście narkoentuzjastyk. A zarazem względem naszego poczucia komfortu zbyt natarczywie entuzjastycznie nastawiony do płci męskiej. Stereotypy nie biorą się znikąd. Najpierw poszliśmy z obsługą Brasserie, w której wcześniej waliliśmy Hoegaardeny, do jakiejś klimatycznej knajpy, wyglądającej jak biblioteka, gdzie dla odmiany Holsten Weizen był lany w formie optymalnej, ale jeszcze lepszy był miejscowy koncernowy Ciuc Nefiltrat (hefeweizen) – goździkowo-bananowy z biszkoptową podbudową, trochę jak bardziej fenolowy kuzyn Paulanera (7/10).

Później udaliśmy się do jakiegoś klubu 24h, w którym DJ znał się na rzeczy, kelnerka była warta uwagi, natomiast gros klienteli stanowiły na oko 16-letnie dzieci. Szybko zarządziliśmy ewakuację, zaliczając po drodze shoarmę tak kiepską, że wielodzietna rodzina turystów z Bliskiego Wschodu połowę zostawiła na stole i sobie poszła z miną wyrażającą kompletny dyzgust. Wcale im się nie dziwię. Jakiś psychol odprowadził nas wzrokiem do naszego hotelu, w którym łoiliśmy wino i oglądaliśmy rumuńskie teledyski do późnej nocy. I tak nam minął następny dzień.

O poranku wyruszyliśmy w kierunku północnym, ku ziemiom szeklerskim, czyli w wielkim skrócie mniejszości węgierskiej, żyjącej w zbitych społecznościach wschodniego Siedmiogrodu. Po drodze podjechaliśmy do...

Zamku Rupea.
Jest to stara cytadela na bazaltowej skale, którą mija się jadąc od strony północy w stronę Braszowa. My jechaliśmy w odwrotnym kierunku, skąd ślimakowy rozkład cytadeli ładnie odcinał się od nieboskłonu. Sam zamek jest bardzo ładny, niestety jednak wszystkie pomieszczenia wewnątrz, łącznie z kaplicą, zionęły pustką.

Udaliśmy się więc na ziemie szeklerskie, do Bezidu Nou, wioski węgierskiej, która została rozkazem Ceaucesu dosłownie utopiona, zmuszona zrobić miejsce dla jeziora zalewowego. No i tak, jak słyszałem już co nieco o mentalnym separatyzmie Szeklerów, tak jednak to, co zastaliśmy na miejscu, mnie jednak zdumiało. Po zjechaniu z drogi krajowej, chcąc się dostać do Bezidu Nou, musieliśmy toczyć się z prędkością kilku kilometrów na godzinę usłaną lejami jak po bombardowaniu kasetowym, nieutwardzoną, błotnistą drogą, która stanowiła główny dojazd do całkiem sporej wioski. Takiej nawierzchni to nawet nie miały dróżki wokół stawów przy Oświęcimiu trzy dekady temu.

Kiedy w końcu po pół godziny masakrowania zawieszenia jurkowego wozidła pokonaliśmy te dwa-trzy kilometry, wjechaliśmy do wioski wyglądającej na częściowo opustoszałą, z jednym sklepem pośrodku. Wszedłem po piwo, poprosiłem po rumuńsku. Puste spojrzenie. No tak, faux pas. To w takim razie po niemiecku. Puste spojrzenie. Po angielsku. Znowu to samo. Język migowy w końcu skłonił mocno zaniedbaną dziewczynę za ladą do działania. Czułem się trochę jak na mentalnym odludziu. Rozsypująca się osada z dojazdem, który zniechęca do dalszej drogi, zamieszkana przez ludzi, którzy porozumiewają się jedynie w swoim języku (albo tylko udają). Zjawisko mniejszości żyjących pod butem nielubianej przez siebie większości występuje na kuli ziemskiej nie tak rzadko, ale zazwyczaj przynajmniej ze względów praktycznych w końcu wykształca się jakiś model koegzystencji. Tutaj chyba się nie wykształcił, co jestem w stanie wprawdzie „dowieść” tylko w sposób anegdotyczny, zostało mi to potem jednak potwierdzone przez miejscowych w Klużu. Udaliśmy się dalej, nie znajdując po drodze niczego ciekawego, żadnych wystających z zalewu wież kościelnych, zupełnie niczego.

Nieopodal mieści się

Targu Mures
Główny ośrodek węgierskiej mniejszości w Rumunii i jedyne większe miasto, w którym Węgrzy liczbowo niemalże dorównują Rumunom (45% do 51%). Ze wszystkich odwiedzonych miejscowości jest też najmniej zjawiskowe. Zamiast rynku przez jego środek przebiega bulwar z mało urokliwymi kamienicami po obu stronach, na którego końcu mieści się kilka monumentalnych secesyjnych gmachów z kolorowymi dachówkami i często spotykanym w nawiązującej do historii Rzymu Rumunii posągiem Romulusa, Remusa i Remulady.

Gastronomia jest tutaj na niezłym poziomie. Najpierw usiedliśmy w patio na podwórzu jakiejś restauracji przy deptaku na bardzo dobre żarło z fajną elektroniką w tle, później udaliśmy się na Holsten Weizen do Old City Pub przy samym deptaku. Fajnie.

Wcześniej jeszcze, w łożu małżeńskim sympatycznego, rodzinnego hotelu na uboczu centrum miasta przetestowaliśmy Igazi Sör, czyli piwo z browaru szeklerskiego, którego głównymi odbiorcami są Szeklerzy oraz mniejszość węgierska w Rumunii oraz Węgrzy na Węgrzech. Na etykiecie nie znalazłem poza składem ani słowa po rumuńsku, zaś samo piwo jest czymś, co ma podkreślać poczucie odrębności straumatyzowanych traktatem z Triannon, mieszkających w Rumunii Węgrów. Droga, którą musieliśmy pokonać przez szeklerskie ziemie kilka godzin wcześniej nas z kolei straumatyzowała, zaś sześcioprocentowy lager okazał się lepszy niż się obawiałem. Jednoznacznie słodowe piwo, z lekko miodową słodyczą, oraz lekką goryczką. Niskogoryczkowy jasny lager bez narzucających się wad, czyli piwo bez wyrazu, ale poprawne (4,5/10). Rumuni się swoją drogą na głównej krajowej grupie craftowej na FB często nabijają z tej marki, będącej w ich oczach wyrazem bezsilnej nienawiści Węgrów do nich.


Najfajniejszą częścią Targu Mures i faktycznie jedyną naprawdę imponującą, jest jej twierdza. Wybudowana została w XIV wieku w ramach fortyfikacji dla stojącego w jej środku gotyckiego kościoła (pierwotnie franciszkańskiego, obecnie ewangelicko-reformowanego). Udaliśmy się w to piękne miejsce w okolicach złotej godziny, kiedy słońce pod ukosem oświetlało średniowieczne, kamienne mury, drewniane galerie i ładnie przykoszoną trawę pośrodku twierdzy, atrakcyjnie nasycając wszystkie obecne barwy.


Zbór, pałac i pomniejsze zabudowania pokrywają mniejszą część twierdzy. Większość to trawniki z drzewami. Pełno dzieci, młode atrakcyjne matki z wózkami, pary młode na sesjach zdjęciowych – w to miejsce mieszkańcy przychodzą odpocząć. I najchętniej też bym się kimnął na trawce, bo otoczenie było wyjątkowo przyjemne, jednak pragnienie wzywało.


Niestety Targu Mures pod względem piwa jest dosłownie piwną pustynią, więc musieliśmy się zadowolić koncernowymi sikaczami w knajpie przy jednej z bocznych uliczek, obsługiwani przez urodziwą kelnerkę, która umiała nawet kilka słów po polsku, z racji polskiego chłopaka, którego kiedyś miała. Na sziszę jednak już się nie załapaliśmy. Może i dobrze, bo ostatnim razem, kiedy mieszałem sziszę z piwem, straciłem pekaesa.


O 1:30 udaliśmy się pod cytadelę, o tej porze niestety zamkniętą i usiedliśmy na ławce z zakupionym po drodze piweczkiem. Nie byliśmy do końca sami, bo naprzeciwko jakiś miejscowy podjechał czymś co wyglądało na Bentleya z kimś, kto z pewnością był ładną laską i czymś, co wyglądało jak torba papierowa z McDrive’a. Co oznacza, że inkryminowana para spożywała coś, co i tak być może było lepsze od tego, co my na ławce naprzeciwko laliśmy sobie w gardła. Sikaru Stout dobrze się zapowiadał w aromacie, ale przegazowanie zniszczyło smak. To nie było to samo piwo, co trzy lata wcześniej. Niemniej jednak końcówkę wieczora, która upłynęła w takt rozmowy o Bogu i ojczyźnie, czyli wiadomo o czym (patrz powyżej), wspominam bardzo miło.

Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku zachodnim, zwiedzając po drodze...

Salina Turda
Rumuni mają swoją Wieliczkę. Dawną kopalnię soli nieopodal Klużu przekonwertowano na połączenie lunaparku z muzeum. Po przejściu wąskimi sztolniami wychodzi się na przeogromną, wydrążoną w skale i soli, klimatycznie oświetloną halę. Częściowo gładko wyfrezowaną, częściowo ze zwisającymi stalaktytami. Sama jej wysokość robi wrażenie, zmieszczono w niej zresztą nawet koło diabelskie, a poza tym amfiteatr, kręgielnię, a także stoły do ping-ponga i bilarda.







Najfajniejsze było jednak podziemne jezioro, na którym umieszczono duży zestaw ogromnych figur z drewna o futurystycznym kształcie. Po jeziorze można sobie popływać łódką, szkoda tylko, że Matek sterował naszą łajbą z takim kunsztem, że o mało co nie rozbiliśmy się o ściany. A to wszystko na trzeźwo.

Miejsce obowiązkowe w trakcie wizyty w Siedmiogrodzie.

Obowiązkowym miejscem dla miłośnika craftu z kolei powinien być Kluż, czyli Cluj-Napoka. Ale o tym przeczytacie następnym razem.

Targu Mures 8799105506527736489

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)