Loading...

Dobry, czasem zły bliźniak

Mikkel Borg Bjergsø nie jest jedynakiem. Ma jeszcze brata, który tak samo jak on jest piwowarem-nomadem, i to wysoce cenionym. Wprawdzie marka Evil Twin nie jest aż tak znana jak Mikkeller, ale zalicza się do europejskiej czołówki jeśli chodzi o piwa mocne i poważne, choć niekoniecznie (a nawet rzadko kiedy) poważnie nazwane. Aha, gość się wyprowadził z Danii do Stanów, więc jak już to należy obecnie do amerykańskiej czołówki. No trudno. Swoją drogą, wedle słów samego twórcy absurdalne nazwy są jednym z wyznaczników piw marki Evil Twin, zaraz obok freestyle’owego nastawienia do warzenia. Ma się liczyć efekt, a nie sposób w jaki go uzyskano ani konformizm względem powszechnie uznanych i w jakiś sposób skodyfikowanych stylów piwnych. To pewnie miało brzmieć kontrowersyjnie, obecnie robi jednak nieco oklepane wrażenie. No ale skoro liczy się efekt, to sprawdźmy go na przykładzie aż dwudziestu trzech, w większości wysoko notowanych piw z tej stajni.

A zaczniemy niezbyt fortunnie. Session IPA to ‘styl’ który ma z zasady być rześki. W porządku. Ma być też lekki. Ok. Tyle że lekkie piwo bynajmniej nie musi być nudne i wodniste, a ku takiemu pretenduje zapewne wbrew intencjom autora Citra Sunshine Slacker (alk. 4,5%). Mało tego, połączenie cytrynowego cytrusa z niuchem ananasa i liściastymi nutami herbacianymi jest z jednej strony mało intensywne, z drugiej ma towarzysza w postaci zielonego jabłuszka. Niezbyt intensywnego, na poziomie lepszego korpolagera, ale właśnie ta aldehydowa naleciałość wespół ze stonowanym aromatem i smakiem pcha to piwo w rejony lagerowe w tym gorszym sensie. Jedynym wyrazistym elementem jest tutaj goryczka, no i piwo jednak jest w miarę rześkie, co je częściowo ratuje. Do picia z puchy na plaży. (5/10)

Molotov Lite (alk. 8,5%) jest reklamowany jako jedno z najbardziej autorytarnych piw na świecie, przy czym ilość glutów, jakie w nim pływają, świadczy jednak o poziomie nonszalancji, na który browar z pewną renomą nigdy nie powinien się odważyć. Dzięki bardzo soczystemu, esencjonalnie cytrusowemu aromatowi można sobie z odrobiną dobrej woli wyobrazić, że są to kawałki wyciśniętego grejpfruta, no ale bez przesady. Mamy tutaj więc w pierwszej linii grejpfruta i pomelo, może trochę mandarynki, garść ziół, trochę kwiecia i zupełnie marginalne nutki mango. Mamy też kompletny brak balansu, co należy interpretować w ten sposób, że piwo miało być przegięte. W rzeczy samej już dawno, bardzo dawno nie miałem w ustach czegoś tak gorzkiego, nawet chyba kiedy żułem sobie liście laurowe w desperackiej próbie zakrycia ich aromatem nadmiaru skonsumowanego czosnku. Kontra słodowa jest zbyt niezdecydowana, żeby zapewnić balans, mimo że piwo jest jednak trochę słodkawe. Uważam wszak, że nawet stawiając sprawy w ten sposób, goryczka powinna być przynajmniej krótka. A nie jest, ciężko ją zmyć, bo kolejne łyki tylko ją wzmacniają, a czas nie goi ran. No i jej charakter nie jest raczej cytrusowy, a cierpki, ziołowy, co jest wzmacniane ziołowymi posmakami. Do tego dochodzi kwestia glutów. Dostają się między zęby i najpóźniej w tym momencie nie da się już udawać, że to miąższ cytrusowy, bo jest to klejąca maź. Ergo ktoś dał ciała. Mamy więc piwo z obiecującym aromatem i beznadziejnym odczuciem w ustach. A wystarczyło goryczkę przy takiej intensywności zrobić krótką i mniej cierpką i zadbać o to, żeby w piwie nic nie pływało. Byłoby git, a tak to nie jest. (4,5/10)

Negatyw dla Molotov Lite, czyli Molotov Heavy (alk. 17,2%), nie jest smakowym pozytywem - jest rzecz jasna o niebo bardziej intensywne, ale niekoniecznie bardziej przyjemne. Pachnie esencjonalnie mandarynkowo, jak likier mandarynkowy, z dodatkiem przejrzałego melona oraz innych tropikalnych owoców trzeciej świeżości, połówki ananasa oraz garści trawy. Jest niesamowicie mocne, gęste, likierowe, owocowe, w finiszu z kolei trochę trawiaste oraz łodygowe. Alkohol przebija już w aromacie, w smaku natomiast nadaje goryczce niezbyt przyjemny, cierpki sznyt. Jako eksperyment jest ciekawe, ale taki przealkoholizowany likier chmielowy da się rozpatrywać na dobrą sprawę chyba tylko w kategorii eksperymentu. (5/10)

Wprawdzie Amerykanie generalnie chyba boją się sypać soli do gose, szczególnie ci w Westbrook, ale uwarzony w tym właśnie browarze Mission Gose (alk. 4%) jest faktycznie trochę słonawy. Dodany eukaliptus bardzo dobrze się tutaj prezentuje, przy mocno wycofanej obecności kolendry dodaje piwu rześkości. Kwasek jest na umiarkowanym poziomie, a pszeniczna kontra w finiszu dobrze go wygładza. Co więcej, poszczególne komponenty aromatyczne grają tutaj w taki sposób, że syntetyczne skojarzenia obejmują cynamonowy jabłecznik i zioła dalmatyńskie. Bardzo fajne, oryginalne piwo. (7/10)

Wet Dream (alk. 6%) oryginalnie łączy w sobie karmel i delikatną owocowość brown ale’a ze spopieloną kawą. Tak w sumie, to mimo że efektu bobu ani kapar w tym piwie nie uświadczyłem, to jednak kawowość mi się skojarzyła z fusami, które wyjmuje się z ekspresu. I żadna gadka o „gourmet coffee beans” na puszce tego nie zmieni. W smaku dochodzi do tego pikantność (skojarzenie z różowym pieprzem) i przesadzona goryczka, zupełnie nie przystająca do brown ale’a. Wzorowy przykład rozklekotania – lurowata kawa ‘prima sort’, wątłe ciało, bardzo mocna goryczka. Każda potwora znajdzie swojego amatora, ale ta akurat nie we mnie. (4/10)
Imperial Simcoe Slacker (alk. 7,5%) oferuje dosadne uderzenie cytrusowe, z przewodnią rolą grejpfruta i pomelo, uzupełnionymi o nuty kwiatu bzu. Goryczka jest podkreślona, ale nie ma mowy o braku balansu, mimo że piwo nie jest słodkie. Ma jednak trochę ciała, które stanowi akuratną kontrę wobec nacierającej goryczy. Jednocześnie jest jednak jak na swoją moc rześkie, co zawdzięcza mocnemu nachmieleniu, wspomnianemu braku słodyczy oraz zupełnej absencji karmelu, a także ziołowemu posmakowi. Mamy więc do czynienia ze wzmocnionym west coastem, jakich się u nas niestety mało robi. Bardzo fajne. (7/10)

Sprawdziłem również, jak smakuje wigilia spędzona w pokoju hotelowym w Nowym Jorku. Jestem pewien, że taka noc naprawdę smakuje dużo gorzej, bo jestem człowiekiem bardzo rodzinnym, a poza tym wykaz moich alergii poza pomidorami, orzechami oraz gospel obejmuje również Stany Zjednoczone. Abstrahując od tego, Christmas Eve in a New York City Hotel Room (alk. 10%) pachnie imponująco. Czekolada nadziewana jagodami nasączonymi w winie i sosie sojowym (ja lubię), polana oszczędną ilością kawy i przystemplowana korkiem od wspomnianego wina – tak się przedstawia aromat. I tak jak w przypadku Soft DK, tak i tutaj smak aromatowi nie dorównuje. Brakuje mu zarówno intensywności jak i głębi, a w tym wypadku również goryczki, bo piwo jest zdecydowanie po słodkiej, choć nie przesłodzonej stronie mocy. Rezultat jest w porządku, ale to trochę mało jak na RISa z importu. (6/10)

Lany z kranu Even More Jesus (alk. 12%) przypomniał mi o występującym w niektórych RIS-ach Mikkellera aldehydzie octowym. Bo i tu zielone jabłko było wyraźnie wyczuwalne, szczególnie zanim piwo się ogrzało. Czyżby jakaś aldehydowa klątwa krąży w rodzinie? Nie wiadomo. Na szczęście jabłuszka nie absorbują w pełni zmysłów, a wraz z ogrzaniem są spychane w tło przez ciekawe nuty sherry, które oprócz pełni i świetnej gęstości stanowią o sile tego piwa. Jest tutaj brązowy cukier, pumpernikiel, estry i krem czekoladowy. Przez wadę wyszło rozczarowanie, co jest o tyle denerwujące, że piwo potencjał ma nielichy i mimo wspomnianej wady smakuje nieźle. (6/10)

Zakupiłem Pink Lemonade IPA (alk. 7%), przy czym nie mogę napisać, że miałem prawo spodziewać się czegoś wyrywającego z butów, przy takiej nazwie i fakcie współtworzenia tego piwo z cukiernikami z Omnipollo. Nie żeby było złe, i to mimo ewidentnego przegazowania i występowania w tle ziemistych nut drożdżowych. Są tutaj cytrusy, trochę marakui oraz malina, wyraźniejsza niż się spodziewałem. Piwo jest słodkie, lemoniadowe, radlerowe, mało piwne. Goryczka jest obecna w formie szczątkowej, już nawet malinowy kwasek jest bardziej wyraźny. No i tak – rześkością na szczęście grzeszy, i to bardzo, przy takim profilu mi nawet nadmierne nagazowanie niezbyt przeszkadza, a wspomnianą radlerowość nawet szanuję, biorąc pod uwagę, że to piwo ma przecież 7% alkoholu, a smakuje jak lemoniada. IPA to jest żadna, piwo tylko z definicji, a nie smaku, ale smaczny napój owszem. (6,5/10)

Można zrobić prostą, uczciwą ajpę, która niczego urywać nie będzie, ale wywoła uznanie swoją solidnością. Taki jest casus Falco (alk. 7%). Mocny aromat grejpfrutowo-pomelowy, trochę żywicy i moreli, delikatne mango, brak słodowych czy drożdżowych przeszkadzajek, silna i długa goryczka zmywającą doszczętnie z ust delikatną słodycz resztkową. Lakoniczna recenzja godnego polecenia, prostego jak drut west coasta. (7/10)

Evil Twin potrafi jednak sklecić jeszcze lepsze ipki. Exemplum Sumo In A Sidecar (alk. 7%). Cytrusowa bomba uzupełniona o morelę (w finiszu wręcz suszoną), brzoskwiniową galaretkę, kandyzowane pomarańcze oraz mandarynki. Przewija się tutaj również nutka, która skojarzyła mi się w różą, która funkcjonuje jako świetny uzupełniacz. Piwo jest świetnie zbalansowane, rewelacyjnie rześkie i gładziutkie. Takie ajpy to rzadkość. (8/10)

Jedną z ciekawszych pozycji w dorobku Evil Twina jest duet Yang oraz Yin. Obydwa piwa mają po 10% alkoholu, przy czym Yang to imperialna IPA, natomiast Yin to RIS. Producent radzi pić je albo osobno albo kupażowane. Oczywiście spróbowałem ich na wszelkie możliwe sposoby.

Yang bucha intensywnymi ziołami, herbatą i trochę mniej intensywnie dojrzałymi owocami tropikalnymi. Pojawia się śliwka przechodząca częściowo w liczi. Piwo jest gęste, słodkie, likierowe. Grzeje, ale pod względem alkoholu nie jest ordynarne. W gorzkim finiszu pojawia się wprawdzie cierpka nuta, ale miękkość, puszystość, no i tworząca podszycie piwa lekko przyciemniona słodowość tworzą tutaj taką otoczkę, że mi w całości absolutnie nic nie przeszkadza. To jest rewelacyjny, chmielowy mocarz. (8/10)

Yin z kolei jest piwem potężnie palonym, wręcz przywęglonym, a zarazem – co jest szczególnie godne odnotowania – mimo tej paloności nie jest kwaśny. Oczywiście jest tutaj również moc gorzkiej czekolady, a dzięki gęstości piwa, wręcz czekoladowego budyniu. Alkohol tak jak w jasnym odpowiedniku lekko grzeje, choć również daje cierpką, ale i pikantną nutkę w finiszu. Tutaj podszycie tworzy nie słodowość, ale ziołowe nachmielenie, subtelnie wyczuwalne. Ten RIS wygrywa między innymi swojej gęstością i puszystością, dzięki czemu mimo braku większej głębi wywołuje błogi uśmiech na ustach. No i co istotne – to piwo jest intensywne, a jednocześnie zbalansowane. Słodkawe, czekoladowo gorzkie, ale i niespodziewanie pijalne jak na swój ciężar i kaliber paloności. Ponownie rewelacja. (8/10)

Czy po zmieszaniu Yanga oraz Yina nastąpił efekt synergii? Nie nastąpił, bo rezultat nie jest lepszy od piw bazowych. Z drugiej strony nie doświadczyłem uczucia zmarnowania składników, bo efekt jest równie dobry jak części składowe. Spodziewałem się dominacji paloności RISa, a tu siurpryza – ziołowość została wzmocniona, zaś słodowość Yanga niespodziewanie się przebija, wręcz wygrywa z palonością Yina. Rezultat jest więc świetną imperialną black IPĄ.

Molotov Solution, znaczy się, Molotov Cocktail, jest dużo lepszy od Molotov Lite. Jest też dużo cięższy, wszak imperialna IPA o woltażu równym 12% alk. to nie jest licha rzecz. Piwo ma piękny, intensywny zapach chmielowy. Grejpfrut, żywica, białe grono, kwiat bzu, trochę mango – dużo tego i mimo że bukiet się w zasadzie ogranicza tylko do chmieli, to jest jednak różnorodny. W smaku gęste, oleiste, słodkie ale i fest gorzkie. Rozgrzewa, ale nie jest mimo swoich procentów ordynarnie etanolowym trunkiem. To jest rewelacyjny, ekstremalnie gorzki likier chmielowy, o takie ipki nic nie robiłem. (8/10)

Dry hopped sour IPA with lactose? Bardziej milkshake czy bardziej sour? Na szczęście w tym wypadku to drugie. Nasty Trunks (alk. 5,5%) uderza w nozdrza połączeniem kandyzowanego grejpfruta, cytryny wraz ze skórką, mocno niedojrzałej marakui oraz trawy przechodzącej w trawę cytrynową. Natężenie kwasku jest lekkie do średniego, co świetnie współgra z bukietem i mimo że nie wykręca kubków smakowych, to jednak dominuje nad wycofaną goryczką. Laktozy dodano najwyraźniej tylko trochę, żeby dała piwu trochę gładkości, a niekoniecznie słodyczy. To jest niesamowicie rześki, słoneczny trunek, który mnie myślami przenosi gdzieś w tropiki. Mogę sobie wyobrazić, że to jest piwo, które sobie piją ruscy fotografowie w trakcie robienia zdjęć instagramowym fotomodelkom na Malediwach. W sensie, ja bym na ich miejscu pił właśnie Nasty Trunks. (8/10)

I Always Felt Closer To IPAs Than I Did To People (alk. 7,5%) to dość pretensjonalna nazwa, a jak jeszcze dodamy do tego, że twórca określił tę „double dry hopped IPA” na boku puszki mianem niemalże doskonałej, no to przy takim natężeniu krindżu oczekiwania stają się odpowiednio wyśrubowane. A Evil Twin ponownie dostarcza. Mango, morela, delikatna passiflora, trochę guawy, mandarynka, skórka pomarańczy i ździebko trawy oraz delikatny szczypiorek. Piwo jest bardzo owocowe, bardzo soczyste i tylko umiarkowanie gorzkie. Goryczka wydaje się wręcz siłowo ustępować lekkiej pikantności od chmieli. Orzeźwia jak trza, czyli jak NE IPA na wysokim poziomie. (7,5/10)

Nie rozczarował mnie przyprawowy RIS Even More Brunkager (alk. 12%), warzony z dodatkiem cynamonu, kardamonu oraz ciasteczek brunkager. W istocie jest to piwo połączeniem gęstego, esencjonalnego, palonego, czekoladowego i lukrecjowego RIS-a z ciasteczkami cynamonowymi, aromatem ciemnych owoców z okolic porto (ciemne grono, rodzynki) oraz subtelniejszego sosu sojowego. Słodkie ale ze względu na paloną kontrę nie zaklejające piwo deserowe, o bardzo zadowalającej głębi. Alkohol piecze w język, ale piwo nie jest ordynarnie etanolowe, zaś ciało wespół ze słodyczą tłumią ewentualną cierpkość. Przypominają mi się ciasteczka cynamonowe robione przez moją śp. Prababcię. Świetna sprawa. (7,5/10)

Imperial Doughnut Break (alk. 11,5%) to piwny wyrób cukierniczy a la Omnipollo, ale cholera, raz na jakiś czas taka słodkość po prostu dobrze wchodzi. W tym RIS-ie wylądowała kawa, wanilia, migdały oraz pączki. Wszystkie z dodatków można wyczuć, przy czym prym wiedzie świeżo zmielona kawa uzupełniona o migdałowe motywy i lekko tylko zmiękczona wanilią, zaś pączkowość może być równie dobrze efektem synergii innych nut. Bo że mamy tutaj do czynienia z RIS-em, który nie jest tylko niemym nośnikiem dodatków, to czuć bez problemu. Piwo jest gęste, gładziutkie, a jego czekoladowość wespół z kawą jest odpowiedzialna za efekt mokki w smaku. Piwo jest słodkie, ale wbrew nazwie nie przesłodzone, kwaskowość kawy oraz palonego ziarna jest na odpowiednim poziomie, żeby zapewnić piwu balans. Jest gęste, pożywne i głębokie. Takie imperialne przerwy pączkowe to ja rozumiem. (8/10)

Chcesz ciasteczko? Imperial Biscotti Chili Hazelnut Break (alk. 11,5%) pachnie jak ciasteczka poprzetykane orzechami laskowymi, pojawiają się też skojarzenia z zakurzonym drewnem. To wszystko jest dodatkowo pokryte warstwą popiołu i czekolady. I przeszyte irytującym, gryzącym alkoholem, który retronosowo wbija się szpilkami w nozdrza niczym zmywacz do paznokci. No nie, tak się tego nie robi. Owszem, piwo ma potencjał, ale ordynarny alkohol zabija jego głębię. Not cool. (4/10)

Jak sprawić, żeby piwo o woltażu równym 2,7% miało sens? Trzeba je porządnie nachmielić, na przykład na modłę mandarynkowo-sosnowo-kwiatowo-bzową, trzeba uczynić je rześkim, wytłumić w nim ewentualne nuty brzeczkowe oraz w jakiś sposób przeciwdziałać wodnistości. Ostatnia sztuczka się Evil Twinowi nie udała, pozostałe owszem. Bikini Beer jest bardzo rześkim, mocno nachmielonym, przy okazji również wytrawnym piwem z mocną i suchą goryczką, które jednak poza tą ostatnią w smaku intensywnością nie grzeszy. Jako napój izotoniczny z pewnością zdaje egzamin, złym piwem też nie jest, no ale nie będę ściemniał, żeby wypadło przekonująco. (5,5/10)

Wszystko wskazywało na to, że Sour Bikini (alk. 3%), kwaśna interpretacja powyższego piwa, wyjdzie o niebo lepiej. Raz, że sour IPA i sour APA to bardzo intrygujący nurt piwowarstwa nowofalowego, dwa, że Evil Twin pokazał już, że umie w takie piwa, trzy, że podczas przelewania mruknąłem „Ale fajna marakuja, cytryna, kwiat bzu i jasne grono.”, ale cztery, że zaraz potem dodałem „Szkoda, że przegazowane.” Współwystępujący z przegazowaniem ziemisty drożdż i tutaj się niestety przewija, co ciekawe jednak, mąci w aromacie, ale w smaku już jest przytrzaśnięty kolażem wymienionych owoców. Jako że piwo jest kwaskowe (z umiarem), to i silne nagazowanie wręcz do niego pasuje. Jest rześkie, bardzo lekkie, ale jednak ma na tyle pełni smaku, żeby nie było podstaw do narzekania na wodnistość. Takich niskoalkoholowych piw nam właśnie trzeba. (7/10)

Nie jestem wielkim fanem stoutów owsianych, ale niektóre szanuję. Pewnego wieczoru miałem właśnie ochotę na takiego niezbyt ciężkiego, niezbyt skomplikowanego stouta. Wprawdzie No Hero ma 7% alko, więc ciężar piwa mieści się w przedziale dyskusyjnym, no ale jednak daleko mu do bycia kowadłem. W aromacie czekolada, nuty palone, trochę ciasteczek i delikatne owocowe estry. Chciałem klasycznie, to mam klasycznie. Nawet jeśli powinna to być oczywistość, to mało które piwo z owsem w nazwie ma tak gładką fakturę jak No Hero – to piwo jest wręcz aksamitnie gładkie. Kontrapunktem dla gładkości jest bardzo silna goryczka, łącząca siłę alfakwasowej łodygi z potęgą ściągającego popiołu. W tym momencie mam niestety wrażenie przeskalowania. Tak jak w trakcie pierwszych dwóch łyków goryczka stanowi spore zaskoczenie (niekoniecznie złe), tak od trzeciego wzwyż zaczyna męczyć, odkładając się na podniebieniu po każdym łyku kolejną warstwą, co trochę psuje frajdę z picia. Szkoda, bo cała reszta w tym piwie gra tak, jak trzeba, no ale nawet dość wyraźna słodycz resztkowa nie wystarcza, żeby dać odpór goryczy. (5,5/10)

Sporo oczekiwałem od RISa o nazwie Even More JCS (alk. 12%) z dodatkiem wanilii, kawy oraz kakao. Wersja beczkowa uzupełniła przegląd, zdecydowanie zaniżając jego średnią. Po kilku łykach zamyśliłem się, po czym oczom mojej wyobraźni ukazał się zły brat bliźniak Mikkellera, który mówi swoim pracownikom, że wiecie, trzeba zrobić RISa na bazie Even More Jesus, takiego gęstego, przysadzistego, słodkiego, czekoladowego, tylko dodać do niego sporo kawy, ale takiej nie fasolkowej, no i dociepać tyle wanilii, że będzie waliło jak sernik z Oszona naszpikowany toną ekstraktu waniliowego. No a jako że efekt może być jednak mdły, to trzeba będzie w gotowym piwie dużej ilości aldehydu octowego, bo ludzie lubią zielone jabłka, tak słyszałem. I tak to wyszło. Niezła głębia, a i tak piwo jest wyraźnie wadliwe, a poza tym przewaniliowane. (4/10)

W przypadku Evil Twin mamy do czynienia moim zdaniem z nie do końca równą marką. Takie piwa jak Imperial Biscotti Break, Yang oraz Yin, Sumo In A Side Car, Nasty Trunks czy Ashtray Heart są rewelacyjne, nie brakuje w portfolio browaru piw wprawdzie nie wyrywających z butów, ale na bardzo wysokim poziomie, ale z drugiej strony stajnia brata Mikkellera produkuje również pospolite średniaki, no i nie do końca można jej ufać pod względem stabilności wyrobów, przy czym szczególnie trzeba uważać na aldehydowe RISy. Warto więc zawczasu wiedzieć, co się kupuje i nie traktować Evil Twina jako bezpieczną przystań. Jak się odpowiednio wybierze, to piwa okażą się jednak warte swojej ceny.

recenzje 7106516276829070902

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)