Loading...

Warszawski Festiwal Piwa w fazie zmierzchu

Muszę to przyznać – myliłem się. Tak jak w życiu codziennym moje myślenie skażone jest stosunkowo wysokim natężeniem pesymizmu, tak względem WFP uważałem kasandryczne wizje pojawiające się po ostatniej edycji jesiennej na blogach pokroju Jerry Brewery czy BroGuziec za przesadzone. No bo skoro formuła organizacyjna została dopracowana niemalże do perfekcji, atmosfera dopisuje, a "lepsze jest wrogiem dobrego", to festiwal jest skazany na długofalowy sukces. Myliłem się. Frekwencja na WFP w miniony weekend w porównaniu do poprzednich edycji oznacza silny regres. Trzykrotnie mniejsze zainteresowanie eventem na Fejsbuku niż miało to miejsce rok temu faktycznie okazało się być w jakiejś mierze prefiguracją tego, co nastąpiło. W czwartek było frekwencyjnie w miarę ok, piątek był podobny do piątków na tradycyjnie mniej popularnych edycjach jesiennych, a sobota – sądząc po zdjęciach, filmikach i lajfstrimach (mnie w sobotę już zwiało z powrotem na Śląsk, ale stream był np. na blogu Pole & Beer) – to była umieralnia, która na tego typu festiwalach zazwyczaj jest zjawiskiem przypisanym do niedzieli.

Oficjalne statystyki – 13 tysięcy zwiedzających, czyli tysiąc mniej niż zeszłej jesieni i prawie 1/3 mniej niż rok temu w kwietniu. A pamiętajmy, że ilość zwiedzających nie przekłada się w prostej linii na ilość sprzedanego piwa. Stąd robienie dobrej miny do złej gry (wszak 13 tysięcy to liczba, która poza kontekstem może wydawać się spora) wydaje się być nie na miejscu w sytuacji, w której kilku zaindagowanych przeze mnie wystawców mówiło o „najgorszej Warszawie pod względem sprzedaży ever”.

Z punktu widzenia zwiedzającego – rewelacja, szczególnie mając w pamięci niemiłosierny tłok rok czy dwa lata temu. Z punktu widzenia wystawców, jako rzekłem – mniej lub bardziej umiarkowany dramat, a co najmniej rozczarowanie. Kolejek nie było prawie nigdzie, mniejsze zdarzały się u weteranów pokroju Pinty i Artezana, sporadycznie również przy stoiskach mniej oczywistych (Kazimierz). Sporo wystawców narzekało, że mimo sporego wysiłku wyszli jedynie na lekki plus, przy spodziewanym braku efektu propagandowego. Byli też tacy, którym ponoć nie starczyło nawet na zwrot kosztów. Koszt stoiska to 3-5 tysięcy złotych, a trzeba doliczyć logistykę w przypadku browarów przyjezdnych. I jeśli w takiej sytuacji jedna z czołowych marek przez trzy dni sprzedaje kilkanaście beczek, to może się to finansowo nie spiąć. Jeśli jeden z najbardziej jakościowych i znanych producentów craftu sprzedażowo cofa się do pierwszej edycji WFP na Mordorze i rozważa rezygnację z następnej edycji festiwalu, to coś jest nie tak. Jeśli inna nośna marka pierwszą beczkę na swoim stoisku wymienia dopiero w piątek popołudniu, to jest to dobitny sygnał, że coś trzeba zmienić. W sytuacji, w której wyeksponowany wystawca o dużym potencjale sprzedażowym zamyka trzy dni dwunastoma beczkami, to trzeba się zastanowić nad przyczyną takiego stanu rzeczy.

Co więc zawiniło? Można winą obarczać świetną pogodę, która ludzi wygnała w plener. Poza miasto, na bulwary wiślane, do ogródków piwnych rozlicznych multitapów. Można powodów sobotniej klapy frekwencyjnej upatrywać w finale Ligi Mistrzów, bo mecze się ponoć najlepiej ogląda w knajpach (nie oglądam meczów, więc się nie wypowiadam). Być może powodem stopniowego uwiądu festiwalu jest rutyna. To, co mi osobiście odpowiada, sporej rzeszy spijaczy craftu najwidoczniej przeszkadza, a przynajmniej stanowi czynnik demotywujący do wybrania się do Warszawy na najbardziej dotychczas prestiżowy festiwal craftu w Polsce. Premiery nie elektryzują, a powtarzalność schematów (od kilku edycji WFP wygląda praktycznie tak samo) wywołuje najwidoczniej już tylko wzruszenie ramion.

Być może rozwiązania rozczarowującej frekwencji na WFP należy po części również upatrywać w niezwykle napiętym sezonie festiwalowym. Tydzień wcześniej Beergoszcz, tydzień później Beer Week w Krakowie i festiwal w Szczecinie, w kolejnym tygodniu WFDP. Niewiele ludzi ma na tyle urlopu i funduszy, żeby wędrować z festiwalu na festiwal z tygodnia na tydzień, a rosnąca ilość piwnych festiwali dużego formatu poza Warszawą może sprawiać, że WFP odwiedza mniej ludzi przyjezdnych.

I to mimo zintensyfikowanej promocji festiwalu prowadzonej różnymi kanałami. Co prawda, promocja nie na wszystkich odcinkach była prowadzona profesjonalnie. No bo ja rozumiem, że organizując kiermasz garażowy można dla picu poprosić koleżankę sąsiadki, co to ponoć 4 miała z angola w liceum o darmowe tłumaczenie plakaciku. Ale tworząc najbardziej prestiżowy festiwal piwny w Polsce i żebrząc na wallu fejsbukowym o tłumaczenia tekstu reklamowego na różne języki, prowokuje się ludzi do wykonania potrójnego facepalma. Zresztą – tekst został przetłumaczony na wiele języków i o ile nie jestem w stanie się wypowiedzieć na temat tłumaczeń w języku francuskim czy czeskim, o tyle tłumaczenia na angielski i niemiecki podkreśliły uniwersalność jednego z praw natury. Obok prawa Archimedesa, prawa zachowania energii, zasad dynamiki, termodynamiki i innych, jest jeszcze prawo, która głosi, że wybierając darmowe tłumaczenie, dostaje się również darmowy poziom. Powyższe jednak z pewnością nie wpłynęło ujemnie na frekwencję, jest to więc tylko prztyczek z mojej strony.

Powstaje pytanie – co dalej?

Z komentarzy konsumentów wnioskuję, że frekwencji mogłaby dopomóc zmiana formuły. Beer Geek Madness ze swoją formułą "płać raz, pij ile chcesz" był w tym roku wysprzedany, fakt. Tyle że metodologicznie wadliwe jest moim zdaniem porównywanie wydarzenia na tysiąc osób z festiwalem, który celuje w dwudziestokrotnie większą grupę zwiedzających. Ciężko powiedzieć na chwilę obecną, jaką popularność ma formuła all-you-can eat wśród pijaczy craftu w Polsce, ale One More Beer Festival wysprzedany nie był, a perspektywa wejściówki za sto kilkadziesiąt złotych jednak prawdopodobnie odstraszyłaby więcej ludzi niż przyciągnęła. Nawet jeśli w cenie byłoby piwa w opór.

Na chwilę obecną z frekwencją nie mają ponoć większych problemów festiwale oddalone od centrum polskiego craftu, jakim jest Warszawa. Z rozmów wnioskuję, że Lubelskie Targi Piw Rzemieślniczych, czy Beergoszcz stały się finansowo, ale i wizerunkowo (ludzie na peryferiach na ogół bardziej entuzjastycznie reagują jak ktoś do nich przyjeżdża) bardziej atrakcyjną opcją dla wystawców od WFP. Oczywiście WFP nigdy nie będzie festiwalem bardziej prowincjonalnym z racji swojej lokalizacji, niemniej jednak konieczne wydają się zmiany, które przyciągną w przyszłości więcej ludzi do Warszawy. Inaczej rosnąca liczba wystawców zacznie się wystawiać na peryferiach, rezygnując z udziału w WFP. Nie tylko na rzecz innych festiwali piwnych swoją drogą, ale i może przede wszystkim na rzecz imprez pozabranżowych. Na takowych bowiem wystawca craftowy może liczyć na najbardziej wymierny efekt sprzedażowy i wizerunkowy, które to efekty w przypadku spędów craftowych albo są umiarkowane albo wręcz niedostateczne.

Bo tak na dobrą sprawę ciężko jest mi się przyczepić do czegokolwiek poza brakiem reakcji organizatorów na kulejącą frekwencję, czego przedsmak był przecież już odczuwalny na ubiegłorocznej edycji jesiennej. Wystawcy chwalą logistykę WFP i organizacyjny profesjonalizm przedsięwzięcia. Miejsce festiwalu jest przejrzyście rozplanowane i wygodne do kursowania po różnych stoiskach. Strzałem w dziesiątkę było lanie porcji 0,15l przez chyba większość wystawców. Premier było sporo, a średnia jakość kosztowanych przeze mnie piw zaskakująco wysoka. Dyskusje na scenie miały potencjał, choć nie wiedzieć dlaczego ta z zarządem Polskiego Stowarzyszenia Browarów Rzemieślniczych wzbudziła bardzo umiarkowane zainteresowanie. Już ta o wyższości piwa zagranicznego nad polskim, w której miałem przyjemność uczestniczyć, miała większą widownię. Pokaz półnagich tancerek samby mnie niestety ominął, ale rzecz jasna propsuję. Orkiestra dęta była sympatycznym akcentem. Higiena w toaletach jak na tego rodzaju wydarzenie w porządku. Ilość i różnorodność wystawców w strefie gastro była jak najbardziej wystarczająca. Choć porównując praktyczny brak ludzi przy stoisku Akita Ramen do nierzadko 30-osobowych kolejek przed ich samochodem na zlotach food trucków w Katowicach wnioskuję, że nie tylko wystawcy piwni mają powód do narzekania.

Oczywiście nie wszystko mi się podobało. Teatr improwizowany, który został mi przedstawiony w piątek jako "jeden z najlepszych w Polsce" spowodował u mnie mocne zmarszczenie brwi. Stanąłem przy stanowisku Pracowni, gdzie jakieś 80% dyskusji toczyły się wokół tego, w jaki sposób by szanowne państwo skutecznie uciszyć. Więc nie tylko ja tak miałem. Dobór wystawców na festiwal, który odbył się w cieniu osobistych niesnasek świadczy o tym, że craft to faktycznie ludzie, ale ludzie są różni. Mnie Łańcuta na WFP bardzo brakowało. Jest jeszcze kwestia szkła festiwalowego. W pogoni za oryginalnością zdecydowano się zachęcać ludzi do picia z żarówki, która swoją droga pięknie się przewraca. Ale generalnie powodów do narzekań miałem mało.

Ja na takie wydarzenia jeżdżę, żeby dobrze się bawić, więc najważniejsze jest dla mnie towarzystwo. A skoro znajomi dopisali, to ponownie świetnie się bawiłem. I ja bym osobiście jak najbardziej przyjechał na kolejny taki festiwal w niezmienionej formule. Szkopuł w tym, że ja to tylko ja, a rzecz w tym, żeby zainteresować tematem co najmniej kilka tysięcy dodatkowych ludzi. 

W przeciwieństwie do osób, które znają się na wszystkim, nie mam jednak pomysłu na to, jak zachęcić do WFP te kilka tysiący brakujących ludzi (i utrzymać zainteresowanie tych, którzy byli). Ruch należy do organizatorów i o ile widzą problem, to należy oczekiwać, że coś z nim spróbują zrobić. Rynek domaga się zmian, a rynek to bestyja bezlitosna. Na którą nie ma się co obrażać, tylko trzeba się przystosować, o ile chce się nadal płynąć na wierzchu.

Browary płyną na wierzchu między innymi dzięki premierom i nie należy się spodziewać jakichkolwiek zmian w tym zakresie. Premier na WFP było sporo i jak już pisałem – nie wzbudziły nadmiernego zainteresowania gawiedzi, a jednocześnie ich poziom był na ogół wysoki.

Jednym z najlepszych piw, jakie piłem, był Kryształ od Pinty i Łańcuta. Był tak dobry, że dwa razy wracałem po dokładkę. Czyściutki, lekko chlebowy, mocno nachmielony (trawa, zioła, trochę cytrynki), gorzki lager. Fantastyczna pijalność – piwo nie musi być złożone ani głębokie, żeby zerwać azbest z dachu (7,5/10). Bananowy Grand Prix z kolei nie udał się Pincie. Zbyt mało bananowy i zastanawiająco kwaśny.

U Widawy wpierw skosztowałem Pogromców, czyli barley wine DBA. Piwo bardzo słodowe, gęste, przepełnione nutami klepek, kokosu, wanilii, ale i suszonych owoców. Alkohol zbyt oczywisty, cierpkość na podniebieniu prosi się o dodatkowy czas do ułożenia, ale już teraz jest bardzo dobre (7/10). Nie rozczarował Fruit Bomb. Więcej mango niż marakui, goryczka lekka do średniej. Niesamowicie owocowe i soczyste, choć bez szkody dla piwnego charakteru całości. Świetna pozycja (7,5/10). Na tym samym poziomie wypadł uwarzony wespół z Nepomucenem Dark Forest. Jest to czekoladowy porter, który smakuje tak, jak gdyby wylądował w nim cały świerk, kilka krzaków borówek, a na dodatek trochę pokrytej mchem ziemi. Słodkawe, ze średnio mocną goryczką. Świetna koncepcja, umiejętnie wcielona w życie (7,5/10).

Bardzo byłem ciekaw teoretycznie pokrewnego Baliosa Bourbon BA od Rocha. Black IPA po bourbonie mocno dawała ściółką leśną, czekoladą, trochę również ziołami, tak więc syntetyczne skojarzenia obejmowały Jägermeistera. Białej dębiny było trochę, w ramach przyprawy. Czy wersja leżakowana jest lepsza od świeżej? Nie wiem. Jest inna i warto jej skosztować (7/10).

Beer Bros wespół z Harpaganem przygotowali barley wine o sympatycznej nazwie Pramenel. Piwo mega gęste, słodowe, karmelowe, z nutami toffi uwypuklonymi szczególnie w smaku. Alkoholowa cierpkość trochę dawała się we znaki, ale ciekawe (6/10). Wspomniany Harpagan solo zagaił Korkotrampkami Popłochu, mocno nachmielonym, ziołowym, rześkim, fest gorzkim pilsem, którego bardzo polecam (7/10).

Nachmielony niemieckim Hallertau Blanc Schmetterling od Artezana był faktycznie trochę gronowy, ale i trochę żółto-owocowy, z lekko chlebowym posmakiem. Intensywność lekka do średniej, trochę wodniście to wyszło. (5,5/10). Dużo lepiej wypadła imperialna IPA Że Ten Teges, dzieło powstałe we współpracy ze szwedzkim Duggesem. Gęsty likier chmielowy, dający zarówno przejrzałymi żółtymi owocami tropikalnymi, jak i przejrzałymi cytrusami. Słodkawe, z wzorowo ukrytym alkoholem. Robi wrażenie (7,5/10)

Piwne Podziemie skosztowałem w dwóch odsłonach. Lemon Coconut Gose znalazło swoich zwolenników, ale w moim odczuciu wyszło niestrawne. Kwaśnawe, lekko słonawe, trochę cytrusowe. Szkopuł w tym, że zapewne wskutek takiego a nie innego oddziaływania kokosu uzyskano efekt pokrewny diacetylowi, mogący się również kojarzyć z margaryną z popcornu (3/10). Z innej bajki było Conch Republic. Piwo mega owocowe, rześkie, kwaskowe, z wyczuwalnymi składowymi w postaci kiwi, marakui i guawy. Skórka limonki przekierowała piwo dodatkowo na tory pokrewne ziołom. Bardzo smaczne (7/10).

Na stoisku Ziemi Obiecanej Czort Rubea Gofert BA wyszedł niesamowicie owocowo. Gruszka, żółte jabłka, trochę żółtej śliwki – generalnie jasne owoce sadowe, choć z lekką domieszką żółtych tropików. Słodkie, wprawdzie dalekie od typowej przyprawowości saisona, ale ma głębię (7/10). Jeszcze lepsza była session IPA z zestem o nazwie Kiedyś To Było. Mocno cytrusowe, trochę ananasowe, zarówno owocowe jak i skórkowe piwo. Wzorowo rześkie. Świetna pozycja (7,5/10).

Palatumowy Maracus oferował soczystość, lekki kwasek, dominację marakui nad nutami mango, a do tego trochę lateksu (nie wiem, czy tylko ja go wyczuwam w prawie wszystkich polskich piwach z pulpą owocową) oraz minimalną siarkę, która tylko podkreślała rześkość tego piwa (7/10).

Na stoisku Pracowni Piwa tradycyjnie uwagę przykuwały Laby. LAB 25 (wild cherry saison) udanie łączy wiśnie z trochę owocowymi, choć i klasycznie dzikimi nutami brettów, zaś przyprawowo-ziołowe nuty skojarzyły mi się trochę z eukaliptusem (7/10). LAB 24 (wild milk ale) to bretty o intensywności lekkiej do średniej, z ostrością członu ‘wild’ wygładzoną przez człon ‘milk’. Poza tym białe grono, agrest, gruszka. Lekko słodkawe. Świetny efekt (7,5/10). W LAB 26 (lactose blueberry ale brett cognac BA) owoce przeplatają się z brettami, choć borówka jest tutaj moim zdaniem mniej intensywna niż wiśnia w LAB 25. Ostrość brettów została wygładzona przez laktozę, choć w finiszu jest trochę dzikiego pazura. Delikatnie kwaskowe, bardzo smaczne (7/10). LAB 23 (beetroot sour ale) to z kolei zupełnie nie moja bajka. Zapach domowego zakwaszonego barszczu z czerwonymi owocami. Trochę ziemi, ale zaskakująco mało jak na piwo buraczane. Kwaskowe. Bardziej barszcz niż piwo (3,5/10). I na koniec 900! Galaretka z żółtych owoców (brzoskwinia) z dodatkiem pomarańczy, nuta dojrzałego jabłka. Goryczka podkreślona, finisz dość wytrawny. Piwo nie domaga na odcinku soczystości oraz nasycenia, ale jest niezłe (6/10).

W końcu miałem też możliwość skosztowania kingpinowego Pixie Dust. To piwo jest zagęszczoną multiwitaminą, pełno żółtych owoców typu dojrzałego ananasa, gładziutkie, lekko wchodzi. Zbyt lekko, jest zdradliwe. Właściwie to piwo jest bardziej owocowe od rzeczywistych owoców. Świetna pozycja (7,5/10). 

U Browaru Zakładowego lała się Kolejka. Kwaśne piwo z nutami żółtych owoców, choć mniej owocowe i soczyste niż się spodziewałem. Ale smaczne (6,5/10). Soczysty a zarazem rześki był Kontenerowiec, ze stonowaną goryczką i sporą dawką tropikalnych nut okraszonych cytrusem. Bardzo dobre (7/10).

U Podgórza skosztowałem Polypay. Lekkie i rześkie piwo, nutki brzoskwiniowe, wpływ trawy cytrynowej umiarkowany, za to wpada ona w nuty, które przypominały geranium. Bardzo fajne, proste piwo (7/10). Przekombinowanie wyszła Paska Koronka. Czekoladowy, ale i wodnisty stout z dość natrętnymi, perfumowymi nutami skórki pomarańczy. Karob trochę podbił czekoladowość, generalnie jednak trzyma się w tle (5/10).

Świetnie wyszedł Spiriferowi Scarecrow w wersji bourbon BA. Risowa czekolada, sporo białej dębiny, wanilia, klepkowo-kokosowy posmak. Paloność, trochę kwasku, balans przy lekkiej słodyczy delikatnie przechylony na rzecz wytrawności (7,5/10).

Bardzo fajne rzeczy miałą u siebie Brokreacja. Wine Cake French Wine BA to sporo klepki i wanilii oraz czerwonych i żółtych owoców. Gładziutkie, zbalansowane, bogate (7,5/10). Klasowo wyszedł też Deep Dark Sea Bourbon BA, czyli piwo, które mnie w wersji podstawowej (z pierwszej warki) rozczarowało. Brązowe słody plus pumpernikiel, trochę klepki, kokosa i wanilii, ale z umiarem. Ułożone i dobrze zbalansowane. Świetna pozycja (7,5/10).

U Szpunta moją uwagę przykuł Experimental. Wyrazisty dzikus wchodzący w rejony czerwonych owoców, pijalny, zbalansowany, z kwaśnością na poziomie umiarkowanym do średniego (7/10). Uwarzony wespół ze słoweńskim Peliconem Gosedalin daje mineralnością już w zapachu, jest cytrusowy, kolendrowy, lekko kwaskowy, a zarazem słodkawy. Dobre piwo (6,5/10).

Bardzo lubię serię Sourtime od Maryensztadtu i Pineapple Session IPA nie stanowi wyjątku od reguły. Soczyste, średnio kwaśne piwo pełne nut żółtych owoców z przewodnią rolą ananasa (surprajz!), rześkie, w punkt (7,5/10).

Słówko należy się piwom wymrażanym, których na tej edycji było stosunkowo sporo. Otóż nie rozumiem tego trendu, ale jeśli już ktoś się decyduje na taki zabieg, to niech to nie wychodzi tak, jak Lódolf, wspólne dzieło Browaru Spółdzielczego oraz Harpagana. Piwo było mocno alkoholowe, z wyraźnymi nutami emulsji i obie te niefortunne cechy przegryzały się przez ciało niczym piranie (3,5/10).

Przechodzimy do strefy nowych browarów, w której spędziłem trochę mniej czasu niż na poprzednich edycjach.

Na stoisku Czarnej Owcy lał się Jupikajej 3.0 od Absztyfikanta. Intensywne białe i żółte cytrusy – grejpfrut, mandarynka, pomelo. Rześkie na tyle, że smakuje lżej niż można wywnioskować z parametrów (7/10). Od samej Czarnej Owcy skosztowałem Albae Cerevisiae, historycznego piwa pszenicznego z dodatkiem ziół i kwiatów. No i faktycznie było w nim sporo ziołowości, w tym i takiej o lekko cytrusowym zabarwieniu, trochę kwiatowości oraz owocowości (tej ostatniej głównie w smaku), a nawet akcent wędzony. Osobliwe (5/10).

U Świebodzina poprosiłem o Maraję. Jest marakuja, choć bukiet wywoływał również zaskakujące skojarzenia z kwaśnymi malinami. Jako że kwaśność była bardzo stonowana, nie było to piwo specjalnie rześkie, ale nieźle się je piło (6/10).

Na stoisku Browaru Mazurskiego wybrałem Session Black IPA. I cóż, faktycznie jest to sesyjne piwo, tyle że zarazem wodniste. Ciemne słody, akcent czekoladowy, subtelna paloność. Nachmielenie ulotne, jest za to średnio mocna goryczka. Średnie na jeża, ale da się wypić bez grymaszenia (5/10).

Na tej edycji wypiłem dużo mniej piw zagranicznych niż zwykle. Lambiki (stoisko Boon) średnio mnie interesują, ciekawych pozycji na stoisku Mikkellera już kiedyś kosztowałem, a u Johna Kinga tym razem mało było podpiętych atrakcyjnych beczek. W tej sytuacji udałem się na stoisko Browariatu/Founders. Brew By Numbers 01:03 Saison z ogórkiem to faktycznie osobliwa rzecz. Sporo ogórka przechodzącego w smaku z rejony melonowe, trochę anansowych żelek. Ogórkowo-melonowe nutki moim zdaniem są tutaj mdłe, choć rozumiem z drugiej strony, że piwo ma sporo zwolenników (5,5/10). Brew By Numbers 05:01 IPA Citra Amarillo to już typowy dla tego browaru soczysty, chmielowy wywar. Żółte owoce (przede wszystkim brzoskwinia), ciut żywicy i jako rzekłem – mętność i soczystość, które nie odstają od Cloudwatera (7,5/10).

Z klasyków miałem okazję skosztować angielskiego St. Peter’s. Best Bitter początkowo czysty jak na bittera, ze sporą ilością zielonych nut chmielowych. Po lekim ogrzaniu robi się z kolei estrowy. Ok (6/10). St. Peter’s Cream Stout jest zgodnie z nazwą gładki, czekoladowy i palony, ma jednak lekko cierpki finisz. Dobre piwo (6,5/10).

Warto również wspomnieć o jedzeniu. Te było różnorodne, dawno już zresztą na WFP nastapiło odejście od wszechwładzy burgerów. Na stoisku tybetańskim wziąłem ryż z żeberkami i kimchi (w porządku), zaś przy Mikkeller Bar skosztowałem wędlin ich produkcji. Chipsy wołowe świetne, bardzo mięsne. Policzki wołowe mniej mięsne, zmysły skupiały się bardziej na aspekcie słonym, stąd gorsze. Kiełbaski wieprzowe bardzo dobre, tak samo chleb żytni. No i sosy. Sriracha i barbecue bardzo dobre, zaś dżem habanero z cytryną oraz sos habanero z ananasem przefantastyczne. Oczywiście, jak to u Mikkellera, trzeba sięgnąć głębiej do kieszeni, ale spróbować warto.

Reasumując – era piwnych festiwali się jeszcze chyba nie kończy. Era WFP z kolei być może tak. Jeszcze nie jest zbyt późno, żeby uratować festiwal dla przyszłości, ale do tego jest potrzebna kreatywność organizatorów oraz ich gotowość do krytycznej analizy własnego dzieła.

Warszawski Festiwal Piwa 2018 2210309347684845543

Prześlij komentarz

  1. Beer Bros wespół z Birbantem przygotowali barley wine o sympatycznej nazwie Pramenel.
    A nie czasami Beer Bros z Harpaganem?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie bałeś się bez kasku podchodzić do Spirifera? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam wrażenie, że zaszkodziła frekwencji zmiana terminu z kwietniowego na majowy. W majowe weekendy w tym mieście niekogo nie ma ;) No dobra, są ludzie, ale w ładne majowe weekendy są na plażach, na bulwarach itp. a nie na WFP.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jednak to na jesiennych edycjach, kiedy pogoda jest jeszcze gorsza, frekwencja tradycyjnie nie dorównywała tej na edycji wiosennej. Myslę, że na frekwencyjną klapę nałożyło się kilka czynników. Pisząc tekst np. nie wiedziałem, że WFP terminowo pokrywał się z juwenaliami.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)