Beerweek Kraków, czyli cały tydzień w pięć godzin
https://thebeervault.blogspot.com/2018/06/beerweek-krakow-czyli-cay-tydzien-w.html
Nadarzyła mi się okazja nawiedzenia w krótkim odstępie czasu kilku polskich festiwali piwnych oraz ich bezpośredniego porównania. Po Beer Geek Madness oraz Warszawskim Festiwalu Piwa, a jeszcze przed WFDP, przyszła kolej na Beerweek w Krakowie. Wprawdzie tylko przez pięć godzin w sobotę (gdyż kiedy grill w Katowicach wzywa, moim przeznaczeniem jest jeść kiełbasę), ale zawsze coś.
Na Beerweeku byłem obecny dotychczas tylko na pierwszej edycji, trzy lata temu. Poziom organizacyjny był na tak wysokim poziomie, że po trzech kwadransach podziękowaliśmy i przenieśliśmy się do śp. Tap House. Obecnie organizator jest inny, miejscem nie jest już zrównana z ziemią przez bezdusznego speku… znaczy się, rezolutnego inwestora fabryka na Zabłociu, tylko stadion Cracovii, a co do poziomu organizacji oraz atmosfery w trakcie imprezy, nie ma się moim zdaniem jak przyczepić.
Do jakiego festiwalu mógłbym porównać Beerweek w obecnym kształcie? Ze względu na stadion piłkarski i możliwość wyjścia na trybuny (z której zapomniałem skorzystać) – trochę do WFDP i WFP. Ze względu na polanę, na której mieści się większa część terenu festiwalowego, ale i ze względu na dość sielankową atmosferę – do CBC. Ze względu na rozmiar i bardziej lokalny niż masowy klimat – do Silesia Beer Fest. Jest mini scena, na której o różnych porach produkują się blogerzy, jest trochę muzyki w tle (to chyba było reggae, ale raczej nie zapamiętałem co dokładnie. Ale skoro tak, to wprawdzie mnie nie porwała, ale i nie denerwowała. No, czyli jednak nie reggae, skoro mnie nie denerwowała). Jest wystarczająca ilość stoisk z piwem, jak i wystarczająca i wystarczająco różnorodna ilość food trucków. Co do tych ostatnich, to Curry Point ma u mnie plusa za mocne doprawienie zielonego curry liśćmi kaffiru, a minusa za małą ilość mięsa. A, no i jeszcze propsy za dużą ilość świeżej kolendry, bo ja zupełnie nieironicznie uwielbiam to mydło.
Na płycie przed stadionem znalazłem się na dobre pół godziny przed dwunastą w południe, czyli pierwszy raz na festiwalu piwnym przed czasem. Płyta była fest nagrzana, woda mineralna znikała z butelki w ekspresowym tempie, a po skonstatowaniu, że w pobliskiej Żabce nie mają 2KC moja głowa była pełna niespokojnych myśli odnośnie następnego dnia. Po otwarciu bram mogłem zaobserwować, w jakim tempie teren wokół stadionu Cracovii zapełniał się. Wprawdzie w południe w sobotę jeszcze prawie nikogo nie było, ale kiedy opuszczałem pięć godzin później teren Beerweeka, ludzi było naprawdę dużo i przy prawie każdym stoisku był ruch. Ruch miarowy, więc zarówno wygodny, jak i satysfakcjonujący dla wystawców, chociaż sporadycznie zdarzały się i całkiem spore kolejki, na przykład przy stoisku Łańcuta. Festiwal zrobił się zaskakująco popularny – wszystkie karnety zostały wysprzedane, a koniec końców trzydniowy festiwal odwiedziło więcej ludzi niż w ubiegłym roku (wówczas było to 9500 osób), czyli można powiedzieć, że Beerweek frekwencyjnie zbliżył się do Warszawskiego Festiwalu Piwa, który miał miejsce tydzień wcześniej.
Jak bym porównał promocję Beerweeku do WFP? Była dobrze stargetowana, a profil wydarzenia na fejsbuku był prowadzony chyba bardziej profesjonalnie. Kosztowała – jak zakładam – mniej, czyli w przeliczeniu na ilość zwiedzających była bardziej efektywna. Z drugiej strony, ciężko jest mi ocenić, na ile to promocja zaważyła na frekwencji, a na ile inne czynniki. Najważniejszą jednak konstatacją jest to, że każdy wystawca, z którym o tym rozmawiałem, był z obrotów na Beerweek bardziej zadowolony niż ze sprzedaży na Warszawskim Festiwalu Piwa tydzień wcześniej. Naprawdę, każdy. Serio. Jeden z wystawców już w sam piątek pobił swój obrót z trzech dni na WFP, co mocno daje do myślenia.
Fakt, na Beerweeku było mniej browarów ze ścisłego peletonu, nie było głośnych premier ani stosów, czy jakoś tak. Szkło festiwalowe (sensoric oraz sensoric tumbler) pozostaje od lat takie samo, ale na Teutatesa – to są naprawdę fajne szkła, stąd wyścig nowatorstwa w tym przynajmniej zakresie wydaje się być zbędny.
Ludzie dopisali, atmosfera dopisała, zwiedzający zadowoleni, wystawcy zadowoleni. Czyli był sukces? Myślę, że tak to trzeba ująć. Mimo pogody w kratkę, mniejszej ilości wystawców i mniej atrakcyjnej oferty piwnej (ogółem rzecz biorąc) niż na WFP, zwiększono frekwencję w relacji do roku poprzedniego, zbliżając się tym samym do poziomu obecnego WFP. Obyło się bez koncertów, bez pokazów samby (to akurat szkoda), program składał się w zasadzie tylko z garści wykładów albo pogadanek blogerów piwnych, zaś najbardziej chyba widoczną atrakcją pozapiwną było stoisko, na którym można było pożyczyć sziszę, na wypadek gdyby ktoś chciał mieć jeszcze większego kaca nad ranem. Czyli – frekwencja zbliżona do WFP, obroty na stoiskach większe niż na WFP, opłaty stanowiskowe dwa razy mniejsze, no i bez stolicznego rozmachu. Organizatorzy WFP mają więc nad czym kminić, co piszę bez cienia złośliwości, bo bardzo bym chciał, żeby WFP się rozwijał. Po prostu coś w Krakowie pykło, co nie pykło w Warszawie i teraz należałoby nad tym usiąść i porządnie to przeanalizować.
Co do mnie – podobało mi się bardzo. Będąc nasyconym degustatorem po WFP mogłem wrzucić na większy luz i nie ganiając nadmiernie za nowościami powtarzać piwa już próbowane, rzecz jasna w doborowym towarzystwie. Chociażby dobrze dochmieloną Wielką Szychę z ReCraftu, niezmiennie ciekawy LAB26 z Pracowni Piwa, trochę siarkowe w aromacie, ale za to soczysto owocowe w smaku pracowniowe Tango z Mango, czy też zwyczajowo fenomenalny Imperial Baltic Porter 5th Anniversary Bourbon BA z Widawy.
Wpierw udałem się na trawkę, odkładając odwiedziny stoisk pod zadaszeniem na późniejszą porę, słusznie przeczuwając, że będzie burzowo. Kiedy w końcu po dwóch godzinach ołowiane chmury zawisły nad Krakowem, wiatr zerwał stojące pośrodku polany namioty, a deszcz zapędził ludzi do środka, pod zadaszone obejście stadionu, nastał czas kosztowania specjałów browarów, które miały swoje stoiska pod dachem. Nota bene Brokreacja się wycwaniła, miała bowiem po jednym stoisku w środku i na zewnątrz, była więc przygotowana na każdą pogodę.
Przed nadejściem burzy w czerwcowym skwarze na trawce zaprezentował swoje sztuczki iluzjonista karciany, którego występ był połączony z akcją Fundacji FASola, zbierającej datki na leczenie dzieci z syndromem alkoholowym. Konferansjer zachęcał do oglądania występu oraz dobroczynności wybitnie znudzonym głosem i opowiadał drętwe kawały, sprawiając wrażenie, jakby w istocie jednak chciał ludzi zniechęcić. Więc chyba nie lubi dzieci. Bez odczucia straty udałem się na obchód.
Wpierw do Łańcuta, oczywiście po Flanders Roselaare. I to był strzał w dziesiątkę. Kwaskowe, delikatnie muśnięte octowością, choć jednocześnie wygładzone akcentem słodowym w finiszu. Bogate na płaszczyźnie owocowej – wiśnie wchodzące w rejony pestkowe/pestek moreli/marcepanu, świeża śliwka razem ze skórką, czerwona porzeczka. Super! (8/10)
Na przeciwległym biegunie znajdowała się Aqua Regia Bowmore BA, wspólne dzieło Piwoteki oraz Palatum. Sour Rye Ale BA faktycznie był kwaskowy i faktycznie był oleisty. No, jeszcze echa słodowe dało się wyczuć. A poza tym był to istny natłok zmywacza do paznokci uzupełniony o esencję z papierówkowej emulsji. Wydaje mi się, że na WFP to piwo kosztowałem i była to wówczas zupełnie inna bajka. Piwo zaprezentowane na Beerweeku przypomniało mi blamaż SzałuPiw na Poznańskich Targach Piwnych (Szczun BA) oraz One More Beer Festival (jakaś Buba). Niepijalne (1/10).
A gdzieś pośrodku był browar wBrew. Typowy Pils to w istocie jednowymiarowo brzeczkowo-słodowy helles z nikłą goryczką (5/10). Imperialna IPA Imperialna Iparszywa wyszła trochę landrynkowo, a poza tym próbowała przekonać do siebie nutami cytrusów orz granulatu, z miernym efektem (4,5/10).
Na miano najbardziej ekstremalnego piwa festiwalu zasłużył sobie Kwasik od Langiera. Kwasik to prawdopodobnie nazwa ironiczna, w istocie bowiem jest to turbokwas o chyba ujemnym pH. Ponoć to pulpa z marakui tak mocno dokwasiła piwo. Jak już to konkretnie, po kilku łykach poczułem bowiem, jak mi piwo rozpuszcza gardło. Przy czym po słodkim aromacie (oprócz marakui również nuty gruszkowe) nie da się przewidzieć tego kwasowego armagedonu. Najbardziej kwaśne piwo, z jakim się spotkałem. Dla koneserów (6/10).
Słodką marakują w aromacie buchała również Suzie Q od Tattoed Beer. W smaku piwo jest raczej mało intensywne, po wytrawnej, choć nie nadmiernie goryczkowej stronie mocy. Ok (6/10).
Żeby pociągnąć temat mojego ulubionego owocu nieco dalej – na WFP ominęły mnie Kwaśne Przygody z Marakują, ale Pracownia Piwa miała na szczęście swoje stoisko również na Beerweek. Sporo marakui, lekko pestkowej w finiszu, a do tego średnio intensywny kwasek przy raczej gładkiej fakturze. Bdb (7/10).
Nie jestem fanem mustafowej serii browaru Kazimierz (zbyt dużo laktozy), ale skosztowałem RIStafę, czyli najmocniejszą wersję, przy okazji o dość głębokim jak na te piwa odfermentowaniu. Piwo gęste i słodkie, laktozowe, choć oczywiście również kawowe. Przy czym kawa jest niestety trochę fasolkowa, zaś mimo solidnego ciała moim zdaniem słodycz nadal nie ma stosownej przeciwwagi. Ale najlepsze piwo z tej serii (6/10).
Nawiedziłem również stoiska browarów oraz kontraktowców, z którymi jeszcze w ogóle wcześniej nie miałem przyjemności. W takich miejscach proszę zwyczajowo o zdaniem piwowara / osoby sprzedającej najbardziej udane piwo. Odpowiedź może być trafna, nietrafna albo idiotyczna. Trafna była przy stanowisku debiutanta Lasowiak. Sympatyczna pani stwierdziła, że ich zdaniem najbardziej udany jest Krawaciarz, czyli APA z earl greyem. „Tyle że trzeba lubić earl greya.” W porządku, lubię earl greya. A Krawaciarza też polubiłem, i to bardzo. Silnie bergamotkowe, cytrusowe i liściaste, choć nie przekraczające granicy perfumowości, z miękką fakturą łamaną lekką taninową zadziornością. Właśnie tak powinno smakować APA z earl greyem (7/10).
Głupią odpowiedź dostałem na moje pytanie przy stoisku kontraktowca Barbakan. Jakie jest najbardziej udane? „Wszystkie!” Jak wszystkie? „No, wszystkie, które są wypisane na tablicy, wszystkie są udane!” Aha. Jako że na tablicy było chyba sześć różnych, ale kran był tylko jeden, toteż wziąłem Jasne Wawelskie z kija. Czego tutaj nie było – trochę warzywek, trochę siareczki, no i w ramach bonusu staruńkiej szmateczki. Słodowy, niemalże bezgoryczkowy, mocno wadliwy lager, który nie nadaje się do spożywania (1,5/10). Dobrze więc wiedzieć, że pozostałe piwa są tak samo udane. Wierzę temu panu na słowo i skreślam Karakan ze swojej listy. Znaczy się, Barbakan.
Później udałem się po piwo do stoiska browaru Bagry, z którym też wcześniej do czynienia nie miałem. Patrząc na hostessy, jest to polska czołówka, choć pomimo przyzwalającego stosunku do cielesnych augmentacji akurat pompowanie ust jest dla mnie w zasadzie kompletnie niezrozumiałe. Panie hostessy z Bagrów poleciły mi apę Ahoj, Przygodo! No i niestety, taką przygodę lepiej szybko zakończyć. Piwo smakowało jak nieudany domowy ejlik – trochę owoców (częściowo w estrowych klimatach), sporo ziemistych nut drożdżowych. Bardzo ciężko się to piło (3,5/10).
Przy stoisku Rzeki Piwa najlepsza pozycja została mi zarekomendowana przez blogera/organizatora/wystawcę Jeremiasza Breweriasza, więc zamówiłem sobie Prabobra z pominięciem zaindagowania panów, którzy są za to piwo odpowiedzialni. Cascadian dark ale slash RIS (10,5% woltażu) był… słaby. Z jednej strony czekoladowy, mocno chmielowy na modłę cytrusową i żywiczną. Z drugiej strony zbyt na mój gust kwaskowy, no i ziemisty (4/10).
Nie piłem więc zbyt wielu nowych rzeczy godnych polecenia, ale mimo to będę Beerweek ciepło wspominał i postaram się na następną edycję wpaść na więcej niż na pół dnia. Słońce, plener, fajni ludzie, miła atmosfera – w takich okolicznościach przyrody piwo jest tylko dodatkiem do dobrej zabawy.
Ja to tu tylko tak zostawię ;)
OdpowiedzUsuńWFP 39 piw ocenionych - Twoja średnia 6,33
BW 12 piw ocenionych - Twoja średnia 4,96
No, pisałem o mniej atrakcyjnej ofercie piwnej ;) I jeszcze przy tak małej ilości piw kontrakt z Połczyna (dopiero po napisaniu dowiedziałem się, że to Połczyn) i ewidentnie trafione piwo zrobiły swoje, żeby zaniżyć średnią.
UsuńSwoją drogą, zaimponowałeś mi zrobieniem tego podliczenia :)
:)
UsuńZ wieloma ocenami nie mogę się zgodzić - jak dla mnie RIStafa jest najgorsza z serii, fasolka zabiła to piwo. "Trochę siarkowe" przy Tango z Mango to jakieś nieporozumienie, każda warka tego piwa jest siarkowa, i chyba każda coraz bardziej (albo mi coraz bardziej to przeszkadza). Jako fan flandersów wszelkiej maści uważam, że ten z Łańcuta jest świetny, ale jednak brakuje mu owocowości (wincyj wiśni!). A Aqua Regia miała wady, ale żeby aż 1/10? Mi smakowało, ale ja lubię Bowmore'a :-)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o RIStafę, to mniej męcząca słodycz nieco nadrobiła moim zdaniem w stosunku do lżejszych wersji. W Tango z Mango siarka przeszkadzała w aromacie, ale w smaku moim zdaniem była w zasadzie całkowicie przykryta przez nuty owocowe. Jeśli smak by był po linii zapachu, to byłoby dużo gorzej. Zaś co do Aqua Regii - w moim odczuciu wady praktycznie wszystko przykryły. I nie tylko moim odczuciu, bo ślęczeliśmy nad tym piwem w parę osób. Nawet Bowmore praktycznie zaginął. I podkreślam - na WFP jestem dość pewien, że skosztowałem to piwo od kogoś (nie wiem tylko czy była to wersja BA czy podstawka) i uznałem za na tyle ciekawe, że miałem zamiar pójść po nie na stanowisko Palatum. Tyle że w ferworze walki o tym zapomniałem. Ale było to zupełnie inne piwo.
Usuń