Gose challenge – Deer Bear vs. Anderson Valley
https://thebeervault.blogspot.com/2017/01/gose-challenge-deer-bear-vs-anderson.html
Takich czasów dożyliśmy, że krajowy reprezentant gose zbiera wysokie noty, są ochy i achy, a fanki rzucają stanikami w piwowarów. Czy jakoś tak. Gose od kontraktowca Deer Bear w każdym razie oczarowało niejednego piwosza. Oczarowało na tyle, że postanowiłem sprawdzić, jak wypada w zestawieniu z dwom piwami w tym stylu w wykonaniu znanego i cenionego browaru Anderson Valley z Ju, Es and Ej. Mogłem to zestawienie swoją drogą równie dobrze zatytułować „Freak animal challenge”. Na etykietach Anderson Valley zwyczajowo straszy niedźwiedź, któremu wyrosło jelenie poroże, zaś w przypadku polskiego Deer Bear już sama nazwa jest wskazówką. Połączenie jelenia z niedźwiedziem jest raczej niecodzienne. Pszypadek? Nie sondze. Z jednej strony mamy tutaj polskie gose z dodatkiem moreli, z drugiej dwa amerykańskie – jedno „czyste”, drugie z dodatkiem czerwonej pomarańczy. Które okazało się najbardziej rześkie i najbardziej aromatyczne?
The Kimmie, The Yink and the Holy Gose (alk. 4,2%) wpisuje się w amerykańskie podejście do gatunku gose. Otóż czasami mam wrażenie, że Amerykanie nie potrafią rozróżnić między gose a berliner weisse. Tak było w przypadku Westbrook Gose, tak jest i tutaj. Kwaśne, cytrynowe piwo z naleciałościami lacto, bez śladu kolendry i z poziomem słoności, który niemalże ucieka percepcji. Powiedzmy, że z dużym wysiłkiem jestem w stanie się przychylić do hipotezy, że finisz jest tutaj bardzo subtelnie słony, a przez to ciut bardziej wytrawny. Jako gose to piwo moim zdaniem średnio ma sens, jako lekki, orzeźwiający, bardzo prosty kwas z kolei jak najbardziej. (7/10)
Gorzej wypadło Blood Orange Gose (alk. 4,2%). Jest mniej kwaskowe, równie mało słone, trochę "mleczno-" cytrynowe, no i przeszyte tytułową czerwoną pomarańczą. Nie wiem, co oni tutaj dokładnie dodali, ale na mnie ta pomarańcza robi sztuczne wrażenie, przez co piwo pachnie w zasadzie bardzo podobnie do radlera. W smaku jest jej mniej, ale szału nadal nie ma. Nieudany dodatek, nieudany zakup. Ujdzie jako twór radlerowaty do szybkiego picia dla orzeźwienia. (5,5/10)
Polskie morelowo-limonkowe gose plasuje się wyżej od konkurencji z Ameryki. Let’s Cook Gose pachnie z początku jak Danonki, bodajże te w pomarańczowych kubeczkach. Czyli absolutnie morelowo, choć trzeba przyznać, że z drugiej strony już sam zapach jest raczej słony, nieco może mineralny, w każdym razie nie określiłbym go mianem słodkiego. Limonka zaczyna wychodzić dopiero po lekkim ogrzaniu i z jednej strony staje się wyraźna, z drugiej jednak jest świetnie zespolona ze wspomnianą morelą, nie ma więc mowy o odklejeniu od reszty. W smaku piwo jest chyba jeszcze bardziej morelowe niż w aromacie, jest lekko słone, ma też trochę ciała, ale obecność limonki oraz subtelnego raczej kwasku zapewnia odpowiednią dawkę orzeźwienia. Piłem to piwo kilkukrotnie i za każdym razem potwierdzało swoją klasę. Tą droga trzeba iść. (7,5/10)
Zagranica tym razem przegrała w zestawieniu z Polską, przy czym Deer Bear potwierdził swoją renomę jednego z ciekawszych rodzimych kontraktowców.
A teraz jeszcze wchodzi nowe gose z serii Let's Cook, tym razem z dodatkiem jeżyny. Może być ciekawie, choć rzeczywiście morelę z limonką niełatwo będzie Jelenio-Miśkowi przeskoczyć.
OdpowiedzUsuńJuż zamówiłem butelkę, jestem go ciekaw.
Usuń