Czy Hannover jest stolicą craftu w Niemczech?
https://thebeervault.blogspot.com/2016/11/czy-hannover-jest-stolica-craftu-w.html
Hannover. Miasto którego najbardziej znamienitym mieszkańcem był Gottfried Wilhelm Leibniz. Filozof i matematyk, którego opus magnum był pośrednio słynny keks, powstały już po jego śmierci. Na zawsze w naszych sercach, czasami w naszych żołądkach. Obecnymi, może nie najbardziej znamienitymi, to jednak najbardziej głośnymi mieszkańcami Hannoveru są liczne rzesze imigrantów wyznania kebabowego, których rosnąca liczba może w pewnym momencie gwałtownie ukrócić pochód craftu w mieście. Od pewnego czasu Hannover jest bowiem dość rozwinięty jeśli chodzi o craft, przynajmniej jak na duże miasto niemieckie. Głównie za sprawą trzech biznesów, nad którymi się za chwilkę pochylę.
Na wycieczkę do Hannoveru zaprosił mnie goszczący od czasu do czasu na tych łamach prof. dr hab. Piotr Pokora, który w przerwach między oblewaniem studencików lubi sobie walnąć crafta.
Korzystając z trzeźwości trzeba się było najpierw udać na zakupy. Craft Bier Kontor ma renomę jednego z najlepszych sklepów piwnych w Niemczech. A że przy okazji jest wyszynkiem kontraktowca Mashsee, no to czemu nie? W środku drewniane regały pełne różnych dobroci, w tym takich importów z USA, których w Polsce nie ma. Cywilizowane ceny – Foundersy po 3 ojro, pełno puszek przeróżnych średnio po 4 ojro, plus trochę przecen. Pośrodku stół degustacyjny, na który nagle inwazję przeprowadziła grupa około 20 podeszłych wiekiem Niemców płci obojga. A myślałem, że tutaj craft to piją tylko hispterzy, no patrz. Z kranu wziąłem Mashsee Captain Blaubeer, porter bałtycki chmielony na zimno Cometem. I tak jak po przetestowaniu pierwszego rzutu Mashsee miałem o nich złe zdanie, tak obecnie muszę je skorygować. Piwo pachniało jak black IPA, tylko że chmielona Cometem, czyli czekolada, delikatna paloność i mocne nuty cytrusowe. W smaku gładziutkie, kluczowy dla sprawy czysty profil, lekka (!) goryczka i esencja czekolady oraz chmielu. Wyśmienity wywar i dowód na to, że można zostać pozytywnie zaskoczonym piwem z tradycyjnych składników (8/10).
Potem trzeba było jednak pójść na szamę. Rzecz jasna do browaru restauracyjnego. Meier’s Lebenslust to dwupoziomowa restauracja naprzeciwko ratusza, w której jedynie umiejscowiona w miarę centralnie warzelnia ma coś, co moglibyśmy nazwać duszą. Jedzenie, czyli w moim przypadku świńskie żebro, na dobrym poziomie. Piwa to co innego. Browar próbuje nadążać za trendami, wskutek czego ma piwo o nazwie Craft Beer. Tak, to nazwa własna. Jest to przykład fermentacji, która poszła w nieoczekiwanym kierunku, czyli truskawki. Truskawki całe, razem z pestkami, trochę nabiałowych nut, a więc lody truskawkowe z dzieciństwa. Jest trochę szmatki, nieprzyjemny fenolik w finiszu, jest średnia goryczka i brak chmielowych aromatów. Kek (4/10). Sezonowym był Belgia Ale (pisownia oryginalna), czyli zero nut belgijskich, trochę jasnych słodów, trochę drożdżowości, ale w niemieckim stylu. Słodkawe, słodowe, delikatnie opiekane. Można pić, ale nudne to jest (5/10). Helles był jeszcze najlepszy. Wodniste, lekko chmielowe, może delikatnie izowalerianowe, ale poza tym czyste i rześkie (6/10). Dramatem był Dunkel. Masło, DMS, słodycz i tyle. Jedno z trzech najgorszych piw w browarze restauracyjnym w moim życiu (1,5/10).
Ale, ale. Jako że jadąc gdzieś na piwo, lubię sobie też pozwiedzać miejscowość, trochę sobie pochodziliśmy. I niestety – Hannover jest miastem dużym, ale został w dużej mierze zniszczony w trakcie inby wywołanej przez słynnego akwarelistę, no a potem nie został specjalnie odbudowany, tylko nadbudowany. W związku z tym niemalże nie ma części, którą określić można by jako miasto stare, a całe śródmieście jest usłane budynkami zupełnie różnej szkoły, istny misz masz bez nici przewodniej. Mamy oto przykłady szkła i stali z wystającymi poziomami w najgorszym guście, w zimno-niemieckim stylu (siedziba m.in. banku Nord/LB), mamy przykłady niemieckiego modernizmu z klinkierem w kolorze écru (sporo kamienic), mamy quasi-komunistyczny brutalizm (siedziba Czerwonego Krzyża, budynek wyglądający jak miniatura katowickiej Superjednostki), no ale są też perełki, w rodzaju gigantycznego ratusza z epoki wilhelmińskiej. I wszystko obok siebie.
Za ratuszem z kolei zaczyna się teren zielony, którego centralnym punktem jest Maschsee, wielki zalew w samym środku miasta, długi na 2km, przy którym odpoczywają całe rodziny. Tu było przyjaźnie. Ale nie estetycznie, o co zadbało muzeum sztuki nowoczesnej, mieszczące się zaraz obok zalewu. Nie mieszkam w Warszawie, więc nie mam na co dzień styczności z takim śmietniskiem w środku galerii, które moje oczy ujrzały przez szybę. I dobrze że nie mam.
Stamtąd ruszyliśmy drogą, która prowadziła między innymi obok lokalnej siedziby któregoś nurtu masonerii (przez okno było widać bibliotekę, a w niej jakąś reptiliankę, dla niepoznaki w formie człowieczej), aż do drugiego punktu piwnej wycieczki, czyli multitapu Wohnzimmer. Stamtąd nas jednak wyrzucono, bo byliśmy dziesięć minut przed oficjalnym otwarciem, a barmanka miała jeszcze „pełno do ogarnięcia”. 20 minut później w środku wyglądało dokładnie tak samo, no ale niech jej będzie. W międzyczasie obczailiśmy mieszczący się naprzeciwko Ständige Vertretung, lokalną filię sieci, którą założył lewicowy aktywista starej daty, imć Drautzberg, początkowo dla niemieckich urzędników z Nadrenii, którzy po przeniesieniu stolicy z Bonn do Berlina chcieli zaznać trochę atmosfery z rodzinnych stron. A że ta atmosfera to kiepski Sion Kölsch i totalna dekonstrukcja, no to ją mają. W życiu nie widziałem lokalu, w którym panowałby taki estetyczny i stylistyczny bałagan. Dwie ściany przeszklone, nad wejściem piramidka powiedzmy że w stylu luwrowskim, pozostałe dwie ściany drewniano-kremowe w stylu nadreńskich Stammtischów, pełno czarnobiałych zdjęć, półprzejrzysty drewniany bar z reklamą kubańskich drinków, za którym również są stoliki, manekin w uniformie kolonialnym, stojące kolorowe witraże i semafor dla pieszych. Działający. Świecący na zielono.
Fascynujące. No ale Wohnzimmer otwarł w międzyczasie swoje podwoje. Knajpa zgodnie z nazwą, oznaczającą Pokój Mieszkalny, wygląda w środku jak pokój mieszkalny. Gruby dywan i ciemnobrązowe meble oraz bar kojarzą się z Anglią, tyle że brakuje starych pijaków przy barze, smrodu stęchłego, rozlanego piwa i wymiocin, no i zaschniętej krwi na dywanie. Czyli jednak niemiecki porządek. Dziesięć kranów, dziesięć długich uchwytów z pump clipami (każdy był już nieaktualny). Z nowej fali Punk IPA oraz White Angel IPA z kanadyjskiego Steamworks. Drożdże zaczęły w tym drugim już szaleć – nalewało się długo i z bujną pianą, pojawił się wyraźny fenol, w smaku trochę ogórka, a z tego co miało być, to wyniuchałem wodę kolońską w typie żywicznym. Jako dzika IPA może być (5,5/10). Butelki były ciekawsze, były różne rzeczy od Freigeista po Goose Island. Freigeist Love, Peace & Hoppiness był pilsem, całkiem porządnie nachmielonym klasycznymi odmianami, trawiasto-cytrynawym, z trochę przesadną obecnością cukrów resztkowych i nutką kukurydzy, ale w porządku (6/10).
Wyszliśmy kiedy atmosfera zrobiła się gęsta, kiedy to nawalona Niemka, na oko 70-letnia zaczęła publicznie obmacywać nawalonego Niemca, na oko 70-latka, natomiast barmanka, fakt że jak na Niemkę jeszcze całkiem całkiem, rozebrała sobie górę, pozostawiając na sobie coś, co wyglądało na koszulę nocną. No, skoro Wohnzimmer, to i swoboda musi być.
Swobody nie było przy wyborze następnego postoju, czyli browaru Ernst August, przed którym Piotrek bronił się rękami i nogami. Przy okazji okazało się, że ścisłe centrum Hannoveru wygląda trochę podobnie do centrum Duisburga, tylko wszystkiego jest więcej. Czyli bardzo duża stacja metra i kolei, wokół której znajduje się system szerokich deptaków ze sklepem na sklepie i Galerią Kaufhof na Galerii Kaufhof. Taka „starówka”.
Browar restauracyjny Ernst August prezentował się fajnie. Składa się z trzech części – baru z muzyką na żywo (akurat nic nie grało), części która wygląda trochę jak amerykański rodzinny sports restaurant z lożami z ekoskórą, oraz części największej, z warzelnią, mnóstwem ludzi i wysokimi taboretami oraz imitacją gąszczu liści pod sufitem. To ostatnie miejsce trochę wręcz pod jakiś klub podchodzi i robiło najlepsze wrażenie, ale skosztowaliśmy na szybko oferty browaru w części „amerykańskiej”. Pils był wyraziście zbożowy, z mocno chlebowym posmakiem i z niemieckim nachmieleniem, trawiasto-ziołowo-cytrynawym. Mogłoby to mieć trochę więcej chmielu, mogłoby być mniej cierpkie, ale i tak w porządku (6/10). Weizen to goździki zmieszane z kwaskiem cytrynowym. Estrów nie było wcale, co rodziło podejrzenia że to jakiś dolniak jest jednak. Zbyt przyprawowe, z posmakiem czystej esencji goździka. Ale pić się dało bez większych problemów, z czym Piotrek się nie chciał zgodzić (5,5/10). Sezonowym piwem był Winter, typowy schwarzbier, palono-kawowy, orzechowy, dość wytrawny. Nie miałem zastrzeżeń (7/10).
Piotrek miał, więc naciskał na jak najszybsze przemieszczenie się do centralnego punktu craftu w Hannoverze. Tyle dobrze, że Craft Bier Bar mieści się akurat w najbardziej chyba widokowej części metropolii. W tym miejscu ostało się kilka imponujących kamienic, a nawet to, co się do końca nie ostało, czyli zbombardowany zbór luterański, po którym została tylko wieża oraz ściany. Nie ma dachu ani okien, a przechadzka nocą po jego podwojach daje człowiekowi do myślenia.
Nie ma jednak czasu na rozmyślanie, bo oto wchodzimy do Craft Bier Bar, położonego przy bardzo ładnym placyku. I cóż tu dużo mówić, robi robotę. Jedynym minusem tej knajpy są nie do końca kumaci barmani, bo cała reszta gra i koliduje. Nowoczesny, drewniano-ceglany wystrój (zawsze mówię na ten typ estetyki, że jest ‘loftowa’, niezależnie od trafności takiego określenia, po prostu w wielu filmach lofty widywałem urządzone w podobny sposób) bardzo mi się spodobał, a miejsc do siedzenia też jest wystarczająco wiele, choć po naszym wejściu zrobiło się w ciągu godziny dość ciasno. Tak się tworzy trendy.
Bar ma 24 krany i jeden dodatkowy, z którego można sobie brać darmową wodę do picia. Bardzo fajna sprawa, polecam uwadze naszych restauratorów. Polecam również uwadze nalewanie bardzo ciężkich piw w objętości 0,1. No i krany w tej knajpie były naprawdę fajnie obsadzone. Stone Foudre-Aged Imperial Saison to taki mały cymesik, bo te 10,6% alko są kompletnie niewyczuwalne, piwo jest fajnie dzikie, kolońsko-żywiczne, lekko cytrusowe, z wyraźnymi brettami, wręcz końskie, trochę beczkowe, a przede wszystkim zarówno wzorowo ułożone jak i nie wyzbyte pewnej elementarnej zadziorności, którą saison powinien się charakteryzować. Stone tak (7,5/10)! Najlepsze było i tak Põhjala Pime Öö PX. To piwo jest koronnym dowodem na to, że nasi craftowcy powinni trochę poluzować z beczkami po bourbonie i bardziej się zainteresować beczkami po sherry i porto. Pijąc to piwo nie wiedziałem w czym było leżakowane. Smakowało jak rasowe porto, choć, jak się okazało później, beczka była po sherry Pedro Ximenez. W ten sposób więc zadziałało połączenie nut sherry z zasypem RIS-a. A muszę powiedzieć, że już dawno tak rewelacyjnego RISa nie piłem. Lukrecja, lekko palony posmak, w zapachu trochę nutek drewna. W smaku to jest czyste porto z megakawowym posmakiem. Pełno tutaj owoców – śliwki, wiśnie, a to wszystko na mięciutkim, gładziutkim, gęstym, kremowym podkładzie. Od absolutnego geniusza oddziela to piwo tylko ciut może jednak przesadzona słodycz. Tak czy owak, zaorało (8,5/10). Powróciliśmy po tym do amerykańskiego Stone. Citracado to dziewięciowoltowa imperialna IPA, no i znowu alkohol został ukryty bez śladu. Gładka tekstura, wytrawność, niedojrzałe zielone cytrusy, melon, trochę żywicy. Lekko oleiste od chmieli, co udanie kontruje wytrawność. Zdradliwie szybko się je pije (7,5/10). Freigeist Berliner Scheisse Pfirsich ma delikatne nutki tytułowej brzoskwini, przede wszystkim jednak sporo nut lacto i słodkiego zboża, a tego ostatniego nie lubię wcale. Gładkie i musujące piwo, ale trochę nijakie (5,5/10). To Øl Sur Amarillo rozczarował silną jajeczną siarką w stylu niektórych czerwonych win. Jest kwaśne, jest chmielowe, jest i gęstawe jak na soura (co kto lubi), alkohol jest dobrze ukryty, tyle że ta siarkowość (przez jajko miejscami przechodząca dodatkowo w nabiał) niestety psuje wrażenie. Pomijając wady moim zdaniem było zbyt mało kwaśne, żeby balansować ciężar. (4,5/10). Był halloween, więc jako następny poszedł Pumpkin Ale z kanadyjskiego Steamworks. No i nie – goździk, gałka, trochę karmelu, i tyle. Co gorsza, w smaku jest to powłoka z wymienionych nut (szczególnie goździka) wypełniona dosłownie niczym. Wielkie nic z natłokiem przypraw, bez treści, jak okładka książki przeciętnego polskiego prozaika z ostatnich dwóch dekad. Ale mogłem się tego spodziewać, większość pumpkinów nie ma sensu (3,5/10). Następna była Kernel IPA, ale nierozgarnięty barman nie potrafił przekonująco powiedzieć która to. Może i dobrze, bo jak na Kernela wyszło rozczarowanie. Na koniec opróżniliśmy butelkę De Molen Quad, a dokładniej Cedar Wood Infused Quad. No quad to to nie był, belgijskości zero, były estry w stylu barley wine, nie było zaś w ogóle fenoli. Nie szkodzi jednak, piwo było bardzo dobre. Megaintensywny aromat – słodki indonezyjski sos sojowy (kecap manis to się zowie), pumpernikiel, melasa, czerwone owoce, likierowy i słodki aromat. Drewno wychodzi w smaku, w finiszu nadchodzą estry i chlebowość, po czym robi się taninowo wytrawnie. Taniny fajnie balansują więc słodycz, brakuje tylko nieco więcej ciała, żeby przypieczętować kompozycję tego barlej łajna (7/10).
Było już dosyć późno, a zostało nam jeszcze jedno miejsce do zwiedzenia. Najpierw jednak przerwa na szamę. O tej porze (około 23) jadalnie w centrum były już pozamykane. Otwarte było tylko Kej Ef Si oraz lokal niemieckiej sieciówki z kanapkami, przy której masówkowości Subway robi wrażenie knajpy dystyngowanej. Po drodze trzeba było jeszcze dwóm młodym Hiszpanom wyklarować w sposób werbalno-fizyczny, że ja ku ich niezmiernemu zdziwieniu rozumiem doskonale co znaczy słowo „pendejo” i nie lubię być tak nazywany, po czym można się było udać do metra. Metra, w którym grupa starszych wiekiem, pijanych Polek o nieco zniszczonej fizjonomii bredziła od rzeczy, ale które podwiozło nas za to szybko pod ostatni przystanek naszej wycieczki, czyli lokal GIG Linden.
Lokal nie byle jaki, bo wygląda jakby był zrobiony w byłej świątyni, a tymczasem to były ratusz dzielnicy Linden, kompletnie odrestaurowany. I muszę powiedzieć, że ponownie znalazłem się w świetnie wizualnie ogarniętej knajpie, z natłokiem cegieł, antresolą, łukowymi, wysokimi oknami witrażowymi i wygodnymi kanapami. No i szesnastoma kranami, a na nich trochę Belgii – w tym koncernowej, Leffe, Hoegaarden itd. – Staropramen Granat, ale również Heidenpeters, BrewDog czy Freigeist. A do tego butelki, jak chociażby promowany na tablicach Kwak. Tegernseer Hell to niby stylowy helles, ale słodki niczym wata cukrowa, chmiele staczają nierówną walkę z natłokiem słodyczy i przegrywają ją z kretesem (4/10). Na koniec wieczoru chciałem coś lekkiego, kwaśnego, więc wziąłem lokalny Robens Berliner Weisse. Wrong. Tutaj było lacto, delikatne wymiociny i trochę cytryny, przede wszystkim jednak był niemalże kompletny brak kwasku, za to było trochę estrów i gigantyczny diacetyl w posmaku. Syf (3/10).
I tak właśnie było w Hannoverze, mieście prawdopodobnie celowo rozkopanym przez przewodniczących samorządowi Zielonych, którzy poprzez pozornie bezcelowe zamknięcie ruchu na poszczególnych ulicach czy ustawienie utrudniających drożność, stojących w danym miejscu kupę czasu zwężeń, prawdopodobnie chcą zachęcić kierowców do przesiadki na komunikację publiczną. Dziękuję bardzo, po kluczeniu przez 40 minut w niedzielne przedpołudnie w celu opuszczenia miasta, po którym prawie nic o tej porze nie jeździło, zostałem skutecznie zniechęcony do powrotu.
Tak właśnie było w Hannoverze, mieście, w którym postępowa młodzież wali browary na schodach pomniku Holokaustu, dobrze oznakowanego swoją drogą.
Tak właśnie było w Hannoverze, estetycznie wykorzenionym miejscu bez duszy, ale ze sporą ilością craftu. Czy stolicy craftu w Niemczech? Chyba jeszcze nie.