Loading...

Holandia bez trawy

Po co jechać do Holandii? Na pewno nie dla krajobrazów, jako że kraj jest płaski i nudny jak Wielkopolska. Już prędzej dla architektury, bo połączenie wąskich kanałów i smukłych, wysokich kamieniczek jest niezwykle urokliwe. Są rzecz jasna ludzie, którzy jeżdżą tam dla trawy. Są też tacy, którzy mają problem z podrywem i wybierają wycieczkę do miasta uciech Amsterdamu, gdzie mają do 60% szansy na to, że odpłatnie zgwałcą jakąś kobietę (bo tyle prostytutek w dzielnicy czerwonych latarń jest według niektórych szacunków zmuszana do tego zawodu), nic sobie z tego nie robiąc. Ponieważ jestem człowiekiem względnie normalnym, pozostała mi architektura jako motywacja do przekroczenia granicy niemiecko-holenderskiej. A, no i piwo. No więc tak, pojechałem do Holandii na piwo. Do minibrowaru.

Nijmegen z pewnością nie jest najładniejszym miastem Niderlandów, ale ma swoje urokliwe miejsca. Stanęliśmy autem przy paśmie zieleni, z którego obficie korzysta miejscowa ludność, rozkładając się na ręcznikach i podziwiając błękitne niebo, imponującą ceglaną wieżę, stare drzewa albo innych ludzi. No bo – nawiązując do ostatniego – w Niemczech się co prawda żartuje, że po przekroczeniu granicy holenderskiej krowy wydają się ładniejsze od kobiet, ale jest raczej na odwrót. Szału pod tym względem w Niderlandach nie ma, ale jest lepiej niż w Niemczech, mimo częstej barczystości holenderskich kobiet. Ale zbaczam z tematu głównego. Chyba. W każdym razie, Nijmegen jest o tyle typową mieściną holenderską, że połowa ludzi porusza się po mieście na rowerach, na obszernym rynku jest bardzo ładny, stary ratusz, zaś na targu rozstawione są stoiska z pysznie wyglądającymi serami (niektóre z nich też wyśmienicie smakują).

Przy rynku mieści się również ogromny kościół, obecnie akukumeniczno-rozrywkowy, ongiś katolicki, co widać chociażby po straszących pustką wnękach w filarach, kiedyś zapewne mieszczących figury świętych. Zwraca uwagę ciekawe drewniane sklepienie oraz majestatyczne organy. W środku można spotkać tę inną Holandię, bo podczas gdy niedaleko wejścia do świątyni dwóch tatusiów je loda ze 'swoim' kilkuletnim synkiem, w środku matka Holenderka wraz ze swymi czterema dziećmi (w tym jednym z zespołem Downa) wpisuje modlitwy do księgi i pali świeczki przed ikoną.

Niedaleko rynku w Nijmegen, idąc w stronę Renu (który w Holandii nazywa się Waal), znajduje się mały skwerek, na którym mieszczą się ogródki bodajże trzech różnych restauracji. Jedną z nich jest Restaurant & Brouwerscafé De Hemel, browar restauracyjny, który zarówno holenderskiej klasyki, jak i nowej fali się nie boi. Wnętrze nie robi specjalnie wrażenia – jest jasne, mało przytulne, a pomieszczenie z warzelnią wręcz sterylne. Kotły w tym miejscu wyglądają mniej więcej tak samo dopasowane, jak wyglądałyby w polskiej restauracji przydrożnej, segment umiarkowany cenowo, z końca lat 90-ych. Oklinkierowany podest na tle otynkowanych na biało ścian to niezły potworek. Na zewnątrz jednak siedzi się fajnie, skwerek jest pełen ludzi, ale i flankowany przez dające cień drzewa, więc najlepiej jest się udać na piwo w Nijmegen, kiedy akurat pogoda rozpieszcza. Rzeczą niebywałą jest to, że obsługa zna się na podawanych piwach, potrafi udzielić wyczerpujących informacji na temat każdego z nich, podać swoje ulubione i ten wybór jeszcze uzasadnić. Śmiga oczywiście po angielsku i jest sympatyczna. Mniej sympatycznie robi się po spojrzeniu na kartę dań. Przy cenach rzędu 15-18 euro za drugie danie wąż w kieszeni zaczyna niepokojąco syczeć, szczególnie że Holendrzy są wprawdzie najwyższym narodem na świecie, ale dania w restauracjach dają zwykle takiej wielkości, jak gdyby mieli pod względem wzrostu więcej wspólnego z Pigmejami. Wbrew temu kociołek z dorszem okazał się być wystarczająco sycący, choć żeby mnie wprawił w smakową ekstazę, to nie mogę powiedzieć. Poprawny, ot tyle.

Ciekawiej się robi schodząc na tematykę piwa. Lokal ma w ofercie dziesięć piw lanych. Można zamówić dziesięć próbek po 100ml, co kosztuje łącznie 10,60 ojro. Drogo, ale za to są przynoszone w dwóch turach po pięć, żeby piwo nie zdążyło się ogrzać, wygazować i wywietrzeć. To akurat dobry pomysł.

Luna (alk. 5%) to klasyczny, zbożowo-chlebowy pils. Lekki, słodkawy, lekko chmielowy, średnio gorzki. W porządku (6/10). Belgian ale o nazwie Godelief (alk. 5%) ma trochę więcej ciała od pilsa, jest lekko słodowy, chlebowy, słodkawy, z dalekim tchnieniem karmelu i może miodu. Średnio gorzkie piwo jest trochę gorsze od browarowego pilsa (5,5/10). Witbier Serafijn (alk. 5%) jest niesamowicie kolendrowy – czułem się jakbym wziął do ust garść ziaren tej przyprawy i zaczął ssać. Jest lekki cytrusik, są zbożowe posmaczki, generalnie jest w porządku, ale do gatunkowej czołówki to ma bardzo daleko (6/10). Ciekawie robi się dopiero wraz z zanurzeniem ust w belgijskim ejlu o nazwie Mariken (alk. 6,5%). W tle chlebowość, z przodu miąższ cytrusowy, lekka morela, pikantne nutki. Rewelacyjnie rześkie piwo, szczególnie zważywszy na woltaż, z podkreśloną goryczką. Świetne (7,5/10). Rauchbier Moenen (alk. 6,5%) zadowala fajną, bamberską, szynkową wędzonką na poziomie średnio intensywnym, średnim ciałem podbudowanym karmelem, przyjemnym chlebowym posmakiem oraz miękkością. Bdb (7/10).

Druga tura rozpoczęła się od sezonowego belgijskiego ejla o nazwie Neffe en Nieuwe (o ile dobrze zrozumiałem kelnerkę). Piwo było lekko słodkawe, dobrze balansowane goryczką, w głównej mierze słodowe z subtelnymi owocowymi nutami, świeżutkie i bardzo pijalne. Bardzo smaczne, choć aromat przez swoja małą intensywność częściowo niedomagał (7/10). "Niebiańska" De Hemel IPA (alk. 7,5%) to ponownie chlebowe nutki, spora pełnia, trochę słodyczy, ale i mocna goryczka. Klasyczne cytrusy i żywica mają tutaj w zapachu dyskretnego towarzysza w postaci kociego moczu, ale reszta, łącznie z kremowym odczuciem w ustach, wynagradza tę niedogodność (7/10). Najgorzej wypadł tripel o nazwie Helse Engel (alk. 8%). Nie rozumiem sensu pełnych i słodkich tripli. Znaczy się słodycz ok, ale jak do tego dochodzi niebagatelne ciało, to rzecz staje się trochę męcząca. Wyczułem pieczywo rodzynkowe, lekki karmel, cytrus, morelę, ale i trochę alkoholu w finiszu, dołączającego do ostrawych fenoli. Złożone piwo, ale i nieułożone, no i zbyt słodko-pełne. Średnie (5/10). Na koniec barley wine w dwóch odsłonach. Nieuw Ligt (alk. 10%) jest słodki, pełny, wyklejający, alkoholowy ale w elegancki sposób, mocarnie słodowy, z nutami rabarbaru i ciasta z czerwonymi owocami. W finiszu przyjemnie grzeje, a i ogółem jest bardzo smaczny (7/10). Nieuw Ligt Grand Cru (alk. 12%) jest tym samym piwem, ale leżakowanym przez dodatkowe dwa lata. Względem wersji podstawowej jest bardziej ułożone, ale i bardziej owocowe, bardziej intensywne, z większą głębią. Mocarna karmelowa słodowość, pełno owoców (świeżych jak i suszonych), poza tym równie słodkie, wyklejające, deserowe. Świetna rzecz (7,5/10).

Tak więc jak ktoś będzie akurat w okolicy przejeżdżał (bo Nijmegen rzadko bywa celem wycieczek turystycznych), a przy okazji ma w miarę głęboką kieszeń, to restauracja De Hemel jest całkiem ciekawą opcją na zaznajomienie się z piwowarstwem holenderskim.

piwne podróże 8182945754219702085

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)