Jakie życie, taki wrap, czyli biedowanie w Szwajcarii
https://thebeervault.blogspot.com/2019/02/jakie-zycie-taki-wrap-czyli-biedowanie.html
Jesienny Eurotrip rozpoczął się upojną nocą w stolicy niemieckiej Frankonii, ale od właściwego celu wycieczki dzieliły nas nadal setki kilometrów. Nazajutrz trzeba było ruszać dalej w drogę, a jako że wczorajszość mierzy się nie tylko w promilach (te spadły do zera), ale i w odradzających się synapsach, toteż droga się wlekła, bo trudno inaczej, jeśli się np. dwa razy pod rząd przegapia ten sam zjazd na autostradę. W końcu jednak, minąwszy po drodze m. in. fabrykę szynki szwarcwaldzkiej (ależ w jej okolicy woniło!), dojechaliśmy do Szwajcarii, zakupiliśmy winietę pseudo-roczną (pseudo dlatego, bo ważną od stycznia 2018 do stycznia roku następnego, a w momencie zakupu był już wrzesień) za około 170zł i można było podziwiać nowy kraj w kolekcji. Znaczy się, może nie tak do końca nowy, bo w wieku dziesięciu lat przez niego przejeżdżałem, a i kilka razy zaliczyłem najbardziej na wschód wysunięty kanton, którym dojeżdża się do włoskiego Livigno, ale pierwszy raz świadomie krajoznawczo znalazłem się w krainie Helwetów.
No i co? Nie zdziwiła mnie wszechobecna drożyzna, na którą się zawczasu przygotowałem mentalnie. Mimo wiedzy na temat stopnia automatyzacji Szwajcarii zaskoczył mnie jednak widoczny poziom jej uprzemysłowienia. Bo Suisse to nie tylko fabryka czekolady, sera, zegarków i banksterów, ale również potężny przemysł. Pas biegnący wzdłuż granicy z Niemcami to kupa fabryk, magazynów i zakładów produkcyjnych. To oni nie wiedzą o prawdzie objawionej, którą nam tłuczono do głów wszelkimi kanałami w latach 90-ych, że produkcja to przeszłość i domena Trzeciego Świata, a przyszłością są usługi? No patrz pan, jacy zacofani.
Pas przygraniczny z Niemcami w sporej mierze jest stosunkowo nizinny, przy czym słowo to należy interpretować przez pryzmat całego kraju – jest innymi słowy pagórkowato, jak w Beskidach. No i zielono, mimo wspomnianego przemysłu. I taki krajobraz dominuje aż do Berna, stolicy kraju, w której mieliśmy zarezerwowany hotel.
Hotel z sieci Ibis Budget, charakteryzującej się minimalizmem i stonowanymi cenami. Stonowane ceny w przypadku stolicy Szwajcarii to 250zł za osobę za noc w 3-osobowym pokoju, a minimalizm to pokój o powierzchni kilku metrów kwadratowych z aneksem łazienkowym, czyt. kabinie prysznicowej w pokoju. No i jeszcze korytarze, wyglądające jak żywcem wyjęte z psychiatryka w ujęciu jakiejś hollywoodzkiej ekranizacji. Z wyglądu oraz zapachu. Tańszej noclegowni w całym mieście nie znalazłem. Można było sobie jeszcze dokupić niezbyt bogate śniadanie za 70zł. No to klops.
Zawsze jednak weselej, jak tenże hotel znajduje się niedaleko stadionu miejscowej drużyny piłkarskiej, która właśnie po raz pierwszy w historii awansowała do Ligi Mistrzów. Nazywa się BSC Young Boys. Jakby ta nazwa nie była dostatecznie bekowa, to w dodatku stadion jest ulokowany w dzielnicy Wankdorf. Wyobraziliśmy sobie, jakie jaja będą sobie robić kibice angielskich drużyn, jak tu wpadną i sobie wszystko ładnie zwizualizują. Young Boys. Wankdorf Boys. Wankcock Boys. I te de.
Zawsze jednak weselej, jak tenże hotel znajduje się niedaleko stadionu miejscowej drużyny piłkarskiej, która właśnie po raz pierwszy w historii awansowała do Ligi Mistrzów. Nazywa się BSC Young Boys. Jakby ta nazwa nie była dostatecznie bekowa, to w dodatku stadion jest ulokowany w dzielnicy Wankdorf. Wyobraziliśmy sobie, jakie jaja będą sobie robić kibice angielskich drużyn, jak tu wpadną i sobie wszystko ładnie zwizualizują. Young Boys. Wankdorf Boys. Wankcock Boys. I te de.
Jedyną fajną rzeczą w naszym hotelu był widok z okna. Pod nami znajdowała się sporych rozmiarów stadnina koni, dalej drzewa, drzewa, wystające spomiędzy drzew domy, potem wzgórze Gurten i hen, daleko majaczyły wysokie Alpy, z którymi się chyba głównie Szwajcaria kojarzy. Morze zieleni pod błękitnym nieboskłonem. I takie właśnie jest to Berno – bardzo zielone. Miasto zrobiło na mnie duże wrażenie, mimo że samo w sobie duże nie jest – niewiele ponad 140 tysięcy mieszkańców to mało jak na stolicę kraju, dużo mniej niż mają Zurych, Bazylea czy Genewa. Ale to właśnie stąd pochodzi, a raczej pochodził najfajniejszy szwajcarski zespół.
Rzeczą, która w Bernie z marszu robi wrażenie, to widoki. Raz wspomniana panorama z okna, dwa widok na stare miasto ze wzgórza Rosengarten. Rosengarten to wzniesienie w połowie drogi między Wankdorfem a starym miastem, a zarazem miejsce schadzek młodzieży młodszej i starszej – można sobie na murku vis a vis starówki otworzyć piwko, obserwując wędrówkę słońca ku pofalowanej linii horyzontu i chłonąc dynamicznie zmieniający barwy nieboskłon. Żeby jeszcze bardziej dogłębnie celebrować chwilę, można całość poprzedzić polską perkusją, czyli dźwiękiem robienia dziury w puszce po energetyku za pomocą klucza. Kiedy pomarańcz oświetlanych przez zachodzące słońce chmur przechodzi w czerwień a potem w fiolet, to jest to dobry moment na czill out. Piękny punkt widokowy do wychylenia jakiegoś miejscowego piwa.
Valaisanne Pale Ale wyszło w miarę chmielowo (zielone nutki, delikatne cytrusy, niska goryczka) choć względem rasowych amerykan pejl ejli jednak nieco wykastrowane. Choć rzecz jasna na wzgórzu z widokiem na tonące w oddali za starym miastem słońce wchodziło rewelacyjnie (6/10). Wylosowana randomowo w sklepie klasyka wypadła lepiej. Burgdorfer Weizen to bananowo-waniliowy przedstawiciel stylu, z goździkiem w roli uzupełnienia. Bdb (7/10).
Jako że ludzi naokoło było mnogo, była okazja przyjrzenia się miejscowym dziewczynom. Obok siedziała jedna z nielicznych, którą określiłbym mianem naprawdę ładnej. Poza tym nie jest tu o takowe łatwo, zaś kiedy już człowiek kogoś w tłumie odnajdzie, to może się okazać, że jest to Włoszka albo Serbka. Czyli kobiet ładnych jest mało. Ale za to mają niedźwiedzie.
Otóż u podnóża Rosengarten znajduje się Bärengarten, czyli położona poniżej bruku zagroda z jaskinią dla niedźwiedzi brunatnych, symbolu miasta, które są wyprowadzane na wybieg na specjalne okazje. Zaraz obok Bärengarten z kolei mieści się jeden z browarów restauracyjnych Berna.
Altes Tramdepot jest zgodnie z nazwą starą zajezdnią tramwajową, w związku z czym lokal jest bardzo obszerny. Już sam hol robi dość ekskluzywne, a jednocześnie może delikatnie przytłaczające wrażenie; z kolei główna część, czyli wielka, podłużna hala ze spadzistym dachem i widoczną więźbą dachową, no i wystawioną na środku warzelnią, wyglądają już bardziej swojsko. Częściowo otwarta na widok kuchnia z kolei wskazuje na to, że nie jest to miejsce dyskontowe. Głównym atutem browaru jest obszerny taras widokowy, z którego można podziwiać stare miasto, rzekę Aarę oraz przerzucone nad nią mosty. W trakcie naszej wizyty było już po zmroku, więc widok był gorszy niż za dnia, ale starówka była ładnie oświetlona. Jedno jedyne światło w oddali świeciło na różowo, więc można stwierdzić, że Szwajcarzy przywiązują wagę do odpowiedniego oznakowania pewnych przybytków.
Atutem browaru z pewnością nie jest obsługa. Bezbłędnie wytypowana jako Angielka (po wyjątkowo brzydkich tatuażach) kelnerka po otrzymaniu zamówienia na trzy piwa i precla zrobiła minę, jakby miała obsłużyć jakichś cuchnących meneli bez grosza przy duszy. Reszta kelnerów była mniej niesympatyczna, ale wyraźnie chłodna. Odniosłem wrażenie, że generalnie obsługa jest nastawiona na dzianych gości, zaś jedynym wyjątkiem od reguły była sympatyczna Mulatka.
Piwnie było jednak w porządku. Helles miał czysty słodowy profil, niską goryczkę i podwyższoną słodycz resztkową. Technicznie bez zarzutów, a i smakowo na plus (6,5/10). Märzen przyjemnie wylepiał usta swoją pełnią, był miękki, przyjemnie słodowy, lekko gorzki, lekko siarkowy (6,5/10). Weizen w ciekawy sposób łączył silne goździki z nutą waniliową, miał też jak na styl dość konkretne ciało, no i stylowo podkreśloną drożdżowość. Ponownie technicznie bez zarzutów, choć jak na mój gust za mało owocowy (6,5/10). Böhmisches Schwarzes był dziwny – jasnobrązowy, słodowy, z nutami jasnego karmelu, ale i niestety marchewki. Zupełnie poza stylem i generalnie średni (5/10). Nowofalowiec Red Widow był szczodrze nachmielony. Sporo żywicy, cytrusów i agrestu, średnio mocna goryczka w równowadze z podkreśloną słodyczą resztkową, słodowość delikatnie przyciemniona. Bardzo dobre (7/10). Już nie pamiętam, ile zapłaciliśmy, ale przebitka na cenach piwa w Szwajcarii jest akurat mniejsza niż na wszelkich innych produktach, o dziwo. I całe szczęście.
Skoro już przy kulinariach i cenach jesteśmy, to na pytanie o smak szwajcarskiego jedzenia byłbym zmuszony odpowiedzieć, że nie wiem. Nie było mnie po prostu stać na lokalne specjały, a to właśnie restauracje z miejscowym jedzeniem są tymi najdroższymi. Żeby unaocznić, z jakim przelicznikiem mamy do czynienia, wyobraźcie sobie, że wyjeżdżacie za granicę i macie wszędzie te same ceny co w Polsce, ale w liczbach bezwzględnych. Tyle że waluta jest prawie cztery razy droższa. Czyli za wszystko płacicie cztery razy więcej. Z jedzenia pamiętam jakiegoś burgera z McWymiotu, zjedzonego z braku laku późnym wieczorem leniwej niedzieli (w Szwajcarii PiS też pozamykał w niedzielę sklepy), średnich lotów kebaba przy przystanku tramwajowym za niecałe 40zł oraz ciepłego wrapa kupionego w markecie, za ekwiwalent 25zł. Wrap był drogi jak fiks, a przy tym wprost ohydny. Dojadłem go tylko dlatego, że się na niego wykosztowałem, a byłem bardzo głodny. Jakie życie, taki wrap. A, i nawet się nie pytajcie o ceny przesyłu danych w roamingu, bo serce mi już wystarczająco krwawi.
Jedynym pocieszeniem jest estetyka tutejszych pieniędzy. Soczyście kolorowe, dizajnerskie – najładniejsze pieniądze, jakie miałem w ręku. Aż szkoda wydawać.
Skoro jest tutaj tak drogo, ale i bogato, to czy widać przepych? Niekoniecznie, a na pewno nie w takim stopniu jak to sobie wyobraźnia potrafi apriorycznie nakreślić. Kiedy wyszliśmy z hotelu, zaraz obok zobaczyliśmy więzienie, a w dalszym ciągu niskie, zadbane, ale jednak bloki. Stwierdziliśmy wobec tego, że okolice stadionu Ladyboys Wankdorf to na pewno tutejsza dzielnica nędzy. To nie jest rzecz jasna tak, że każdy Szwajcar ma willę z basenem, a i większość poruszających się po drogach samochodów było klasy średniej. Może być to jednak w większej mierze wynik gospodarności a nie braku możliwości, jako że z tego co wiem, to liczba zarejestrowanych w Szwajcarii luksusowych aut jest faktycznie rekordowa. Niemniej jednak, Szwajcaria wizualnie wcale nie jest monstrualnie rozrośniętym Monte Carlo.
Jedyną tanią (bo bezpłatną) rzeczą w Bernie są widoki oraz powietrze. Otóż to właśnie powietrze mi się bodajże najbardziej wryło w pamięć. Nie byłem chyba w mieście, w którym było aż tak czyste jak tutaj. Serio, oddychanie urastało w tym miejscu do rangi rozrywki, co wspominam z tym większym rozrzewnieniem, że u nas trwa właśnie sezon grzewczy, a codzienna przeprawa samochodem przez Czechowice oraz Pszczynę przypomina nurkowanie amfibią w szambie. Inną rzeczą bezpłatną jest komunikacja miejska, bo w zamian za wykupienie noclegu w Bernie każdy hotel wystawia turyście karnet na publiczny transport po mieście. To jest słuszny kierunek, szczególnie że w Bernie miejsc parkingowych jest mało, zaś postoje są, jak wszystko inne, bardzo drogie.
Komunikacją miejską można się dostać aż na Gurten, wzgórze położone na południu Berna, bo bilet obejmuje również wjeżdżającą na szczyt kolej szynową. No i tutaj można korzystać z kolejnej z ledwie kilku darmowych atrakcji w mieście – widoków. Wprawdzie Gurten to nie góra, ino wzgórze, jak na Szwajcarię gabarytowo mało imponujące, ale za to po szwajcarsku bardzo zielone i zadbane, z idealnie wykoszoną trawką, ławeczkami, rozbudowanym placem zabaw wraz z darmowym basenem dla dzieci oraz (poza placem zabaw rzecz jasna) przyjemną ciszą. Azyl od miasta, zawieszony nad miastem, super miejsce. Siedzenie na ławce i obserwowanie Berna z góry, ze szwajcarskim powietrzem w nozdrzach, no i puszką po energetyku oraz piwem w ręku, to czysta przyjemność.
Czysta przyjemność to w tej miejscowości swoją drogą określenie o podwójnym znaczeniu – ogółem w Bernie jest bowiem stereotypowo czysto. Siedząc na piwie w kolejnym browarze, a raczej wyszynku browaru craftowego Barbière, raczyliśmy się widokiem pana ze służb miejskich, który podjechał pod przystanek tramwajowy i przez bity kwadrans mył karcherem jeden kosz na śmieci. Piętnaście. Minut. Jeden. Kosz. Na śmieci. Wszystko musi być czyściutkie, niy mo gańby.
Obserwacja lokalnego folkloru natury higienicznej została umilona kontemplacją wyrobów jednego z najlepszych browarów restauracyjnych, w jakich byłem. Co prawda wnętrze małych rozmiarów knajpy w kształcie litery L robi dość kawiarniane wrażenie, a konkretnie wygląda jak urządzona na nowocześnie sąsiedzka knajpa, do której przychodzi się na ciacho i na piwo, ale słoneczko zapraszało na zewnątrz. No i właśnie – ten browar to tak naprawdę kawiarnia z ogródkiem na zewnątrz – żadnych instalacji piwowytwórczych nie widać. Z drugiej strony, wprawdzie stoliki były umieszczone nieopodal ruchliwej ulicy, ale to Szwajcaria – tu powietrze jest czyste nawet na przekór okoliczności.
Menu obiadowe to w tym miejscu wydatek 60-80zł, co z uwagi na to, że sznycle się skończyły, a została już tylko pasza dla zwierząt, sprawiło, że postanowiliśmy się skupić na piwie. W ofercie mieli sześć własnych piw o nazwie Garage z kranu plus dwa gościnnie ze znanego mi już, klasowego browaru Trois Dames. Dwadzieścia złotych za małe piwo to nie jest mała cena, ale przy tej jakości nie miałem na co narzekać. Zrazu oczarowała mnie APA o nazwie Crystal Marmelade. Granulatowość prześwitywała w ciekawy, nie cebulowy, ino nieco konopny sposób, poza tym piwo dostarczało intensywny cytrusowy kop prosto w twarz, przy czystym jak łza profilu i miękkim odczuciu w ustach. Niesamowicie rześka sprawa, ciężko się było skupić na analizie (7,5/10). Niewiele gorsze było gose Salty Dog. Miękkie, rześkie, lekko kwaskowe, o profilu mineralno-kolendrowym. Wchodziło jak woda (7/10).
Rozczarowała NEIPA o nazwie Dropkick. Zbyt wykastrowana nawet jak na styl, choć zarazem lekko pikantna. Delikatna goryczka, z bukietem przypominającym obtoczone cukrem żółte owoce i lekko cytrusowym posmakiem. Jest nieźle i nic ponadto (6/10). Pierwszą gwiazdą browaru okazał się dry stout o wymyślnej nazwie Dry Stout. Wytrawny ale nie suchy, miękki acz palony, wyraźnie gorzkoczekoladowy, choć również kawowy, z echem kandyzowanego cukru. Skomponowane na miarę, wybitnie pijalne piwo. Być może najlepszy dry stout, jakiego piłem (8/10). Kölsch łączył niestylową wyrazistość (wyraźnie nachmielony) z pospolitymi wadami (zielone jabłko i marchewka). Pierwsze w pewien sposób równoważyło drugie (5/10). Na koniec zamówiłem drugą gwiazdę browaru, fantastycznego FESa o nazwie Persian Pearl. Gęste, słodkawe, delikatnie pokryte chmielem połączenie wiśni i śliwek w gorzkiej czekoladzie z ciastkiem brownie poprzetykanym ciemnymi owocami. Deserowe piwo i znowuż być może najlepsze w swoim stylu, z jakim miałem przyjemność. Rewelacja (8,5/10).
Rozczarowała NEIPA o nazwie Dropkick. Zbyt wykastrowana nawet jak na styl, choć zarazem lekko pikantna. Delikatna goryczka, z bukietem przypominającym obtoczone cukrem żółte owoce i lekko cytrusowym posmakiem. Jest nieźle i nic ponadto (6/10). Pierwszą gwiazdą browaru okazał się dry stout o wymyślnej nazwie Dry Stout. Wytrawny ale nie suchy, miękki acz palony, wyraźnie gorzkoczekoladowy, choć również kawowy, z echem kandyzowanego cukru. Skomponowane na miarę, wybitnie pijalne piwo. Być może najlepszy dry stout, jakiego piłem (8/10). Kölsch łączył niestylową wyrazistość (wyraźnie nachmielony) z pospolitymi wadami (zielone jabłko i marchewka). Pierwsze w pewien sposób równoważyło drugie (5/10). Na koniec zamówiłem drugą gwiazdę browaru, fantastycznego FESa o nazwie Persian Pearl. Gęste, słodkawe, delikatnie pokryte chmielem połączenie wiśni i śliwek w gorzkiej czekoladzie z ciastkiem brownie poprzetykanym ciemnymi owocami. Deserowe piwo i znowuż być może najlepsze w swoim stylu, z jakim miałem przyjemność. Rewelacja (8,5/10).
Wizyta w Barbiere jest moim zdaniem obowiązkowym punktem zwiedzana Berna. Mimo wszystkich wspomnianych walorów miasta jedna rzecz mnie jednak trochę rozczarowała. W dodatku ta, na którą liczyłem najbardziej, czyli architektura starówki. Całe stare miasto Berna, cały otoczony wijącą się rzeką Aare cypel, jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W miejscu, które od kilkuset lat nie zaznało żadnej wojny, a i modernizm wraz z jego późniejszymi rozkwitami nie dokonał takiej dewastacji krajobrazu jak wszędzie indziej, kilkuwiekowe, świetnie zachowane centrum robi wrażenie. Tyle że ciągi masywnych kamienic z wystającymi daleko w stronę ulicy, bardzo wysokimi okapami, zbudowane są z ze specyficznego kamienia, którego barwa oraz faktura często przypominały mi surowy beton. Co w połączeniu ze wspomnianą masywnością budynków trochę przytłaczało. Gdzieniegdzie ściany były zdobione malunkami, no ale wciąż jest to chyba najmniej urodziwy wspóczynnik budulcowo-gabarytowy, z jakim się spotkałem w rejonie Alp. Za to z góry sprawa wygląda inaczej, bo czerwone dachy starówki bardzo ładnie komponują się z morzem zieleni, którym są otoczone. Tak, to miasto zdecydowanie lepiej wygląda z góry niż z poziomu ulicy.
Osobliwością starej części Berna są umieszczone przy kamienicach od strony ulicy metalowe, niemalże poziome drzwi do piwnic, wyglądające jak wejścia do schronów. Spora część kamienic posiada takie ‘schrony’. Zaś jeśli chodzi o malunki, to ciekawostką jest ilość w większości już wyblakłych napisów „brasserie” bądź „Brauerei” na fasadach kamienic. Jak się wdrapiecie na jakiś wyżej położony punkt i powodzicie wzrokiem wokół siebie, to jest ich naprawdę sporo, co unaocznia, jakim tyglem piwowarskim to miasto niegdyś było. Gdzie indziej w środkowej Europie było rzecz jasna podobnie, tyle że w Bernie ta historia przez obecność śladów minionych czasów jest bardziej namacalna.
Obecnie oczywiście jest inaczej, a poza dwoma opisanymi browarami/wyszynkami najbardziej ciekawymi miejscami piwnymi miasta są multitapy w jego centrum. Jeden z nich, mianowicie Biercafe au Trappistes, mieści się w jednej ze wspomnianych szarokamiennych kamienic wyposażonych w uliczne schrony. Nazwa lokalu sugeruje, że powstał w czasach, kiedy nowej fali w piwowarstwie na ziemi europejskiej jeszcze nie było, zaś szczytem ekstrawagancji były 'nudne belgi' serwowane w fikuśnych gobletach. Obecnie knajpa ma chyba sprawiać wrażenie odwołującej się do wnętrza klasztoru – kamienne ściany, częściowo drewniany strop, ciepłe oświetlenie – podczas gdy oferta, przynajmniej z nalewaków, to typowa postmoderna.
Droga postmoderna, co jest oczywiste, ale nie aż tak droga, jak mogłaby być. Otóż tak, jak przebitka względem Polski na jedzeniu i innych rozrywkach to około 3,5-4x, tak crafty są już „tylko” dwa razy droższe. Efektem czego w głównym berneńskim multitapie dostaniemy szwedzką ipę taniej niż kebaba w podrzędniej tureckiej mordowni. Czyli tak na dobrą sprawę w Bernie się w ogóle nie opłaca jeść.
Knajpę polecam, szczególnie że i tak w Bernie będziecie zapewne zwiedzać stare miasto. Co swoją drogą jest doświadczeniem trochę rozczarowującym, nie tylko ze względu na przysadzistą architekturę.
Wspomniałem o tym, że powietrze w Bernie jest czyste nawet przy ruchliwych ulicach. Wspomniałem też, że stare miasto wygląda lepiej z góry niż od dołu. No i te dwie rzeczy są ze sobą połączone. Otóż transport publiczny w Bernie to głównie trolejbusy. Ich trasy pokrywają starówkę dość doszczętnie, co jest możliwe tylko dlatego, że większość ulic jest upstrzona trakcją elektryczną potrzebną do napędzania tych machin. Co logiczne – niebo widziane od strony ulicy jest przesłonięte plątaniną kabli. Nie tak chaotyczną jak w Tajlandii, nawet nie tak improwizowaną jak w Bukareszcie, niemniej jednak kable tworzą wprawdzie uporządkowaną, ale zarazem gęstą pajęczynę unoszącą się nad ulicami starego Berna, zasłaniającą widok chociażby na słynny Glockenturm. Takie coś może mieć rację bytu w Tychach, bo Tychy to bardzo brzydkie miasto i może nawet lepiej je trochę zasłonić, żeby dzieci po powrocie do domu mogły spokojnie zasnąć, ale w Bernie taki stan rzeczy znacząco obniża estetykę otoczenia. A nawet Tychy z trolejbusów zrezygnowały. Kiedy ci Szwajcarzy w końcu pójdą po rozum do głowy?
A skoro już przy krytyce jesteśmy, to poza wymienionymi kwestiami mam jej jeszcze trochę w zanadrzu. Weźmy choćby ludzi. Zamknięci są bardzo, o czym już wspomniałem. Można ich oczywiście chwalić, że pewnie tym właśnie sposobem uchowali się w sercu kontynentu, po którym z regularnością przypływu i odpływu przetaczają się fale wojenne i migracyjne. W porządku, ale na turyście nie robi to specjalnie dobrego wrażenia. Ciężko jest wyrwać Szwajcarowi nawet coś tak prozaicznego jak uśmiech, nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych płaszczyznach interakcji, jak chociażby rozmowa. W akademiku, jak dowiedziałem się od Bardzo Ważnej Osoby, Szwajcarzy trzymają się razem, z kolei jeśli ktoś z zewnątrz się przysiądzie do szwajcarskiej posiadówy w części wspólnej, zwykle po kilku sekundach widzi już tylko plecy potencjalnych interlokutorów i tym sposobem jest marginalizowany i duchowo wyrzucany z imprezy.
Podejrzliwość wobec obcych w jakiś zapewne sposób również popchnęła dozorcę tegoż akademika do rzucania oskarżeń w stronę zagranicznej studentki, czego byłem świadkiem. Niemożność zalogowania Ajfona do akademikowej sieci wi-fi wydała się temu wąsatemu Szwajcarowi na tyle osobliwa, że w dość napastliwy sposób oskarżył dziewczynę o posiadanie kradzionego telefonu (IS Dys Fołn KreKKKED?? Zys ys not noamal! Zys ys not noamal!). Zresztą życie w szwajcarskim akademiku do łatwych nie należy. Szwajcarzy człowieka wykluczają, dozorca jest nad wyraz podejrzliwy, a za spóźnienie się z zapłatą czynszu choćby o jeden dzień jest 200zł kary. Kar za wszelakie inne przewinienia jest zresztą cały katalog.
Transgresje natury prawnej są tutaj chyba generalnie traktowane bardzo poważnie, sądząc po ilości radiowozów na ulicach. Szwajcarska policja stosuje swoją drogą niezły kamuflaż – głównym kolorem na vanach, stanowiących trzon kawalerii, jest neonowa pomarańcz, wskutek czego umysł człowieka przyjezdnego na taki widok dopowiada sobie, że ma przed sobą nie radiowóz, a karetkę. Pewien biegacz nas zresztą o tym ostrzegł w pewnym momencie – nie zdziwiłbym się, gdyby nie był to Szwajcar.
Osobliwa mentalność Szwajcarów rzutuje również na żywotność ulicy, a raczej jej brak. Co prawda nocowaliśmy w Bernie w dwa stereotypowo wymarłe dni, czyli w niedzielę oraz poniedziałek, porównując jednak Berno do innych miast naszego kontynentu, wcale niekoniecznie do wiecznie imprezującego Bukaresztu, odniosłem wrażenie, że miejsce jest szczególnie martwe. Późnym wieczorem, po północy nie da się za Chiny nigdzie napić piwa, nie dość że lokale pozamykane, to stacje benzynowe również.
W niedzielę rzutem na taśmę udało nam się jeszcze zanurzyć usta w miejscowej strawie koncernowej. W Cuba Cafe Bar w centrum 250ml wodnistego, śladowo słodowego, lekko metalicznego i siarkowego Calanda Bräu (2,5/10) kosztuje 5 franków, ale kiedy kelner triumfalnym gestem, po zamówieniu i nalaniu piwa, obraca kartę, a tam, na drugiej stronie jak byk stoi, że po 22iej piwa są o franka droższe, to człowieka aż mdli od takiego poziomu cebulactwa i zrezygnowany udaje się do kibla, korytarzem jak do rzeźni.
Wyruszyliśmy dalej trolejbusem, zahaczając o Bollwerk. Wyobraźcie sobie pośrodku bogatej stolicy bogatego kraju, w której przepychu jest mniej niż oczekiwaliście, ale za to biedy nie widać wcale, otóż wyobraźcie sobie pośrodku takiego czyściutkiego miejsca wykrojony, sporych rozmiarów plac z budkami, paletami, wielokolorowymi światłami, rampami na deskorolkę i masą alternatywnych ludzi. I w tym jednym miejscu również ludzi przybyłych z dalekich, śniadych krain. Jezioro betonu pośrodku Berna, upstrzone twórczością graficiarzy, gdzie w tle przemyka pociąg, a w zakamarkach odchodzą pewnie niezłe dile. Otóż oglądałem kiedyś program o tym, jak w bogatej Szwecji państwo sponsoruje zajęcia szkolne, na których zblazowana młodzież robi sobie koszulki ze znaczkiem anarchii za państwowe pieniądze. Państwo w ten sposób koncesjonuje bunt, przejmując go pod swoją opiekę. No i właśnie z tym programem skojarzył mi się Bollwerk. Z wszystkim poza spontanicznością.
Jednym z ostatnich miejsc, w których można się jeszcze było uraczyć piwem był nasz przecudowny, taniutki hotel. Tym piwem był miejscowy koncerniak należący do Carlsberga, czyli Feldschlösschen. Wersja Braufrisch to chyba wheat lager. Mocno drożdzowy, lekko słodowy, trochę siarkowy. Słaby ale obleci (4/10). Wersja Original to zwykły słodowy, mało intensywny lager. Niska chmielowość, ale fajnie, że przynajmniej bez aldehydu (4/10). Ale – mieli też pszeniczne od Schneidera. I to był zdecydowanie dobry pomysł.
I tak właśnie było w tym Bernie. Bardzo ciekawie, ale jednocześnie nie chciałbym chyba mieszkać w takim miejscu. Nawet jeśli moja sytuacja materialna pozwoliła by mi w nim żyć na przyzwoitym poziomie, to zanudziłbym się na śmierć. Nic dziwnego, że znajomy z akademika Bardzo Ważnej Osoby, Rosjanin, który przyjechał tutaj na część studiów, za każdym razem ponoć bez przerwy narzeka, że w Moskwie to są takie imprezy, że głowa mała, a w Bernie nie ma co robić. I feel you, bro.
Ale – w ramach końcowej refleksji – tak właściwie to być może i tak nie powinienem tam wracać. Obawiam się bowiem, że jeśli ktoś życzliwy przeczyta mój wpis o szwajcarskim Bernie i doniesie miejscowym hoolsom o tym, na jakie sposoby przerobiłem nazwę ich klubu piłkarskiego, to mogę do miasta już nie mieć wstępu. Przecież to wyszło gorzej niż w memach o Arce Gdynia.
Z tą Legią Warszawa to mały błąd bo Young Boys Berno awansował do Ligi mistrzów eliminując Dinamo Zagrzeb
OdpowiedzUsuńRacja, Legia przecież z Luksemburgiem wygrała. Już poprawiam.
UsuńRelacja 1 klasa.
OdpowiedzUsuńCo do BFM, pamietasz moze cene ?
Uwielbiam ten browar.
Dokładnie nie pamiętam, ale plus minus 5 franków za 0,3. Też niczego słabego od nich nie piłem. Szkoda, że nie znalazłem na mieście niczego od S&A (dawnego Storm & Anchor), bo kiedyś zrobili na mnie wyśmienite wrażenie.
Usuń