London Beer Mile w dwóch susach
https://thebeervault.blogspot.com/2024/10/london-beer-mile-w-dwoch-susach-the-kernel-barrel-project.html
W trakcie mojej ostatniej bytności w Londynie, w 2006 roku, jedynymi naprawdę wysokimi budynkami w tym dziewięciomilionowym mieście były słynny samotny ogór w londyńskim City oraz konglomerat drapaczy chmur tworzących Canary Wharf, czyli dzielnicę finansową naprzeciwko Greenwich. To ona w tamtym okresie robiła najbardziej nowoczesne, futurystyczne wręcz, metropolitalne wrażenie.
Przenosimy się do roku 2023. Udaliśmy się przejażdżką po Tamizie Uber Boatem (sam się zdziwiłem, że Uber ma swoje łodzie wycieczkowe, nota bene bardzo czyste, z nieporysowanymi oknami, miłą obsługą i piwami Meantime na pokładzie), chłonąc poetycko nastrajające widoki zachodu słońca podczas złotej godziny. Kiedy nasz statek mijał City, słynnego ongiś ogóra było ledwo widać – został w tak zwanym międzyczasie obudowany jeszcze wyższymi drapaczami chmur. Miło, że na zachodzie wzorują się na Warszawie.
Minęliśmy ikoniczne Tower Bridge. Widok na sam Tower unaocznił, jak mały jest to zamek w porównaniu do wielu innych budowli w mieście. W bezpośrednim zestawieniu z ogromnym drapaczem chmur The Shard, który przypomina słynny hotel w Pjongjangu przeistoczony w ponad trzystumetrowy kawałek szkła, Tower robi wręcz butikowe, zabawkowe wrażenie.
W trakcie rejsu widać było powstałe na przestrzeni ostatnich lat architektoniczne kontrasty wewnątrz miasta. Ciekawie wyglądały zestawienia nowoczesnej oraz tradycyjnej architektury w postaci różnej maści apartamentowców na wybrzeżu.
Kiedy w końcu dojechaliśmy do Canary Wharf, od razu stwierdziłem, że gabarytowo to miejsce po widoku na City nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Relatywność gabarytów to jednak mało istotna sprawa, o której zapomina się na dobrą sprawę w kilka minut po zacumowaniu. Jest to bowiem miejsce wyczesane dla miłośnika architektury nowoczesnej. Wrażenie robi bardzo ciekawe ukształtowanie terenu, usłanego drapaczami chmur, ale przede wszystkim przecinającymi półwysep kanałami, które przy braku większych powierzchni zielonych tworzą naturalny kontrast dla gigantów ze szkła i stali. Taki londyński Singapur trochę.
Jeżeli ktoś w przerwie w pracy w biurowcu ma ochotę na piwo, to są tutaj ciekawe miejsca – wszak to Londyn. Taki Henry Addington Pub na parterze jednego z drapaczy chmur serwuje piwa pokroju Adnams oraz Timothy Taylor, więc pod tym względem naprawdę nie ma na co narzekać – korpo-otoczenie nie przekłada się na piwnie domkniętą korpo-ofertę. No chyba, że na ceny, bo wyobrażam sobie, że w takim miejscu niskie nie będą. Nie próbowałem z braku czasu.
Po krótkim rekonesansie udaliśmy się metrem na Bermondsey Beer Mile. Dla tych, którzy nie wiedzą – jest to trakt kolejowy w dzielnicy Bermondsey na wschodzie Londynu, w którego nasypie mają swoje siedziby różne browary – od The Kernel przez Brew By Numbers po Cloudwater. Nazwa bierze się stąd, że zaadaptowana na rzecz piwa rzemieślniczego część traktu ma właśnie około mili długości. Nic dziwnego, że miejsce uchodzi za epicentrum craftu w Londynie i jest bardzo popularnym miejscem imprezowym – większość z tych browarów prowadzi bowiem w miejscu warzenia swoje wyszynki.
Jako że czasu nie było wiele, zdecydowałem się na dwa browary. Jeden topowy, drugi nieznany mi, ale konceptualnie najbardziej intrygujący. Zaczęliśmy od topowego, czyli The Kernel.
Położony na początku traktu od strony południowej, z wejściem od strony krótkiego deptaku, przekonał mnie żywiołową, imprezową atmosferą w sobotni wieczór. Nie jest to miejsce, w którym stawia się na ornamenty; jest dość goło pod tym względem – to piwa i klientela mają robić robotę. I robią. Miejsca nie jest mało, ale jest to bardzo popularny wyszynk i w ciągu godziny od prawie pełnego zmienił się w przepełnionego, z dodatkowymi ludźmi przesiadującymi na zewnątrz z uwagi na brak miejsca w środku. Kwestią dyskusyjną jest polityczne zaangażowanie obsługi, zapewne narzucone przez zarządcę. Można było jednak wywnioskować po naklejkach „Brexit = bollocks”, że eksport ich piw ostatnimi czasy nie jest imponujący.
Nigdzie się człowiek zapewne nie napije tak świeżych piw z tego zasłużonego browaru, jak tutaj, toteż i wygłodniały po dobrych kilku latach przerwy rzuciłem się na ofertę The Kernela.
The Kernel Bitter Simonds 1880 – piwa według historycznych receptur interesują mnie w takim miejscu najbardziej. Gładki, dość owocowy z nutami jabłka i słabszą morelą, umiarkowana kwiatowość, słodowość ciasteczkowa, ale w finiszu znalazło się nawet nutka czekolady z orzechami. Złożony bitter, znacznie bardziej kompleksowy, niż wszystkie inne pite przeze mnie w Londynie, ale nie jest sumarycznie lepszy od wszystkich z nich. (6,5/10)
The Kernel Dark Ale Citra Columbus – nie wiem, co tutaj tak zagrało, ale piwo mocno woni karmelizowaną, smażoną czerwoną cebulą. W smaku wrażenie się utrzymuje. Ciut cytrusów się przebija wraz z przyprawowością Columbusa, jest trochę czekolady, ale ta karmelizowana cebula… Mega rześkie i świetne na swój sposób, aczkolwiek sporo osób miałoby z nim zapewne problemy. (7,5/10)
The Kernel Table Beer Chinook Centennial – cytrusowe, mało intensywne, dość randomowe piwo. Stołowe jak najbardziej. (5/10)
The Kernel Hopfenweisse Galaxy – dużo brzoskwini, brzoskwiniowego destylatu i trochę cytrusów przecina goździkową substancję weizena. W smaku dochodzi trochę gruszki i jabłka oraz lekko kwaskowy, dość szorstki finisz. Nie spodziewałem się petardy, i słusznie – piwo nie ma puszystej miękkości topowych niemieckich weizenów na kultywowanych od dawna szczepach drożdży, generalnie nie jest też rześkie, a raczej przyciężkawe na modłę weizenbocka. Średnie. (5/10)
The Kernel Export Stout London 1890 – chciałem sprawdzić na koniec, jak się ma jeden z flagowców browaru. No i ma się wyśmienicie. Głęboki, musujący likier czekoladowy, bardzo mocno palony, a zarazem nie przegięty, wyzbyty irytującego kwasku. Słodyczy też nie ma, a wydźwięk jest wytrawny, ale znowuż, nie wysuszający. Trochę jeżyn i mniej borówek. Mega balans. Super piwo. (8/10)
The Kernel India Export Porter HBC 431 – czekolada, lekka paloność, trochę cytrusów, sporo nut borówek i jeżyn. Podszycie nutami herbaciano-ziołowymi i ziemistymi. Kremowa tekstura. Super. (8/10)
The Kernel Baltic Porter – czekoladowy, dyskretnie palony porter z nutą cygara i słodyczą suszonej śliwki. Jest trochę rodzynek zanurzonych w mocno przypieczonym pieczywie, kremowość i głębia, a to przy umiarkowanej zawartości alko (6,4%). Super. (8/10)
The Kernel to bardzo fajna miejscówka. Ma klimat, ma też dobre piwa, przy czym jednak nie jest to ten Kernel sprzed wielu lat, który można było właściwie brać w ciemno. Niemniej jednak wciąż mocno polecam. Szczególnie że nadal w ciemno można brać ich piwa ciemne. Hehe.
Żeby nie było różowo – chwilę po mojej wizycie taproom został zamknięty na stałe. Trochę różowo jednak jest – chwilę później otwarto kolejny. Całe pięćdziesiąt metrów obok. You’re welcome.
London Beer Mile vibes |
Udaliśmy się spacerkiem wzdłuż praktycznie całej beer mile, bo interesująca mnie druga miejscówka jest położona niemalże na końcu traktu. Po drodze mijaliśmy inne browary, jak Cloudwater czy Partizan, też napchane ludźmi, minęliśmy też Craft Beer Junction, multitap należący do brata Roberta z Browariatu. W końcu dotarliśmy do London Beer Factory.
W zasadzie nie jest to nawet Beer Factory, miejscówka nosi bowiem nazwę The Barrel Project, stanowiąc wyszynk oraz – uwaga – leżakownię nieodległego browaru London Beer Factory. Leżakownię? Co to znaczy? A znaczy tyle, że jest to podłużna hala ze stropem obitym blachą i sporym barem. Clou sprawy stanowi jednak sto kilkadziesiąt drewnianych beczek ustawionych na stelażach wzdłuż podłużnych ścian wyszynku. I są one nie tylko dla dekoracji (choć to zapewne też) – w tych beczkach faktycznie leżakują różne piwa browaru, które potem są zlewane i podpinane do kranów. Czyli jest to dosłownie wyszynk w drewnianej leżakowni. I to jest już coś! Chciałbym w tym miejscu zacytować słynną ongiś eksklamację Barbary Kurde-Szatyn (czy jak jej tam jest), bo dobrze oddałoby to moje uczucia w tym miejscu, ale staram się nie stosować wulgaryzmów na blogu.
Podobnie jak inne lokale Piwnej Mili, ten również był napakowany ludźmi. Miejscami dość stereotypowymi, patrząc na młode Angielki z ich chłopakami, z których część miała pomalowane oczy, ogromne damskie kolczyki, czy damskie torebki. Mówię o chłopakach. Dobre wrażenie zrobił na mnie barman Hindus (w ogóle tutaj często w piwnych miejscówkach obsługują Hindusi), który odradził mi coffee soura i jednocześnie nalał mi go do spróbowania. Octowa siekiera z fasolową kawą sprawiła, że czułem się, jakby mi się rozpuszczało gardło. Przy kolejnym zamówieniu nalał mi na koszt domu London Beer Factory Jungle Trip, „jego ulubione”, za sprawą czego miałem sposobność sprawdzenia, jak sobie radzą z ipkami. No nie radzą. Jabłko, gruszka i brzoskwinia, wsio mocno soczyste, ale zarazem siarkowe i zupełnie bez goryczki (4/10).
Produce & Provenance Pinot Noir – grono, nieprzesadzona dzikość, lekka wiśnia. Musujące, lekko kwaśne z dopasowaną nutką octu. Rześkie. Wyśmienity farmhouse. (8/10)
Produce & Provenance Chardonnay – słodki zapach. Żółte śliwki, brzoskwinia, białe grono. Kwaśność lekka do średniej, wydźwięk mimo to wytrawny, ale z nutką żółtych owoców. Fenomenalne, poziom Wild Creatures. (8,5/10)
Produce & Provenance Peaches & Nectarine – brzoskwiniowe i dzikie nuty, trochę mandarynki, silna żółta śliwka razem ze skórką, kwaśność znaczna, ale balansowana soczystością piwa. Ekstra! (8/10)
Recherried – połączenie kwaśnej wiśni, dzikości wpadającej w ogórek kiszony oraz kremowości laktonów dębowych. Prostsze, ale świetne piwo. (7,5/10)
M.F.S. Kohatu – cytrusy, sporo fermentowanego kwaśnego ogórka, szczególnie w smaku robi się podobnie do wody po ogórkach kiszonych, wręcz koprowo nieco; chmielenie na zimno odmianą Kohatu odchodzi tutaj na dalszy plan. Rześkie, proste, rozczarowujące. (5,5/10)
Tyle udało mi się skosztować; nie ma desek degustacyjnych, ale leją jedną trzecią pinty. Kranów jest łącznie 24, podzielonych na osiem z The Barrel Project, osiem z piwami nieleżakowymi od London Beer Factory, a pozostałe osiem to rotujące krany z piwami innych browarów. Rotuje też kuchnia przy wejściu lokalu – w trakcie naszej wizyty była obsadzona przez jakąś food truckową burgerownię, ale to się też co jakiś czas zmienia – co samo w sobie jest świetnym pomysłem, potęgującym motywację do rewizyt w tym fantastycznym miejscu. Jeśli chodzi o wyroby browaru, to o ile niebeczkowa cześć produkcji, wnioskując z poleconej mi ipki, nie jest imponująca wskutek nowomodnego smakowego wykastrowania, o tyle niektóre soury, szczególnie te z dodatkiem winogron, są cudowne. Piękne miejsce!
Tym samym kończę trzyodcinkową relację z Londynu. Ledwo liznąłem miasto pod względem piwnym, ale wydaje mi się, że całkiem dobrze wytypowałem miejsca warte zwiedzenia. Ze szczególnym naciskiem na browary, gdzie jestem tego pewien.
Chronologicznie ostatnie piwo w Londynie – Timothy Taylor's Landlord z pompy. Ostatnie i najlepsze. |
Jeżeli miałbym ograniczyć wizytę w Londynie do jednego nasyconego piwem dnia, to ogarnąłbym trzy miejsca. The Kernel dla piw ciemnych i historycznych, The Barrel Project dla piw leżakowanych, po czym udałbym się na obiad bądź kolację do zwykłego tradycyjnego pubu a la The Railway Tavern, gdzie zamówiłbym tradycyjny angielski obiad oraz pintę przecudownego Timothy Taylor’s Landlord z pompy.
Albo dwie.
Albo trzy.
Albo…
Poprzednie relacje z Londynu:
Londyńskie powroty
Londyńskie (epi)centrum
Jeżeli uważasz moją twórczość za wartość dodaną i chcesz wesprzeć moją działalność publicystyczną, możesz postawić mi kawę:
buycoffee.to/thebeervault
Byłem jakieś 2 tygodnie temu wracając ze spaceru po Greenwich. Wypiłem po piwku w Moor i Cloudwater a potem poszedłem dalej, bo nawet mimo wczesnej pory ludzi było zbyt dużo, jak na mój gust. Typowe crafty w Londynie moim zdaniem średnio się bronią, kiedy w pubach pinta często świetnego ale jest za 2-3 funty. Ten projekt beczkowy mimo to brzmi zachęcająco i za Kernelem w Polsce tęsknię.
OdpowiedzUsuńDzięki za regularne nowe wpisy!
Cała przyjemność po mojej stronie! A typowe crafty mają w Londynie z mojego punktu widzenia podstawową wadę - są często zupełnie bezgoryczkowymi ipkami. Szkoda tylko, że nie jest z drugiej strony łatwo znaleźć klasycznego portera, a co dopiero milda.
Usuń