Loading...

Jak Frankonia, to Bayreuth. Eurotrip cz. I

Miniony rok był najpiękniejszym pod względem pogody, jakiego w trakcie mojego życia miałem okazję doświadczyć. Był też prywatnie rokiem najgorszym – ilość stresu wszelakiego, nieprzespanych nocy i przeharowanych dni osiągnęła punkt krytyczny, co zaowocowało uczuciem przytłoczenia oraz niemocą nawet nie tyle twórczą (bo backlog czekający do publikacji wciąż pęka w szwach), co wydawniczą. Byłem tak przybity, że nawet gotowych i opracowanych wpisów nie chciało mi się publikować.

I w takiej sytuacji nadeszło remedium w postaci okazji do przewiezienia Bardzo Ważnej Osoby na teren Szwajcarii. Kiedy człowiek jest przytłoczony, wtedy potrzebuje resetu, więc okazja jak ulał. Wpakowałem więc do samochodu Bardzo Ważną Osobę, a dodatkowo Prezesa Dużej Firmy, który siebie jednak widzi zupełnie zgodnie z ideą monarchistyczną bardziej w roli Króla Melanżu i w trójkę wyruszyliśmy w podróż, którą miałem zamiar wstrzyknąć trochę równowagi w moje życie.

Jak to jednak często bywa, w sytuacjach skrajnych wahadło po prostu odbija w drugą stronę i o jakimkolwiek balansie czy umiarkowaniu można zapomnieć. Jak mój organizm przetrwał taką próbę, tego nie wiem, ale postrzegam całość w kategorii pomniejszego cudu. A zaczęło się od tego, że po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do usytuowanej na północnych rubieżach Bawarii, piwnej Frankonii.

Frankonii górzystej, zielonej, upstrzonej wprawdzie brzydkimi elektrowniami wiatrowymi, ale pryncypialnie bardzo miłej dla oka. Nocleg zarezerwowałem w stolicy krainy, czyli Bayreuth, no bo Bamberg to rzecz banalna i ograna, więc nie ma co odgrzewać wielokrotnie przeżutego kotleta. Wprawdzie pomijając coroczny Festiwal Wagnerowski w przewodnikach po Frankonii akurat Bayreuth jest zazwyczaj traktowane po macoszemu, ale to wynika nie tyle z braku powabu, co wysokiej ponad miarę atrakcyjności innych miejscowości Frankonii, przede wszystkim wspomnianego, położonego nieopodal Bambergu.

Hotel Poseidon mieści na parterze restaurację grecką o tej samej nazwie, co było faktem dla wyboru miejsca na nocleg nieistotnym. Istotny był fakt usytuowania kilkaset metrów od browaru Gebrüder Maisel, jednego z bardziej znanych, a moim zdaniem zarazem jednego z pięciu najlepszych producentów piwa pszenicznego na świecie.

Browar duży, z wielką restauracją, ogromnym ogródkiem oraz innymi atrakcjami, o których zaraz napiszę więcej. Rzecz w tym, że w feralną sobotę Maisel zorganizował w ogródku piwnym (czy raczej ogrodzisku) festiwal craftu. Oczywiście nikt mi nie chciał wierzyć, że trafiliśmy tam zupełnym przypadkiem, podczas gdy tak właśnie było – nie miałem pojęcia o evencie, chciałem się po prostu napić pszenicy od Maisela i jakichś limitowanych dzieł powstałych w ramach serii Maisel & Friends. Otóż los poszerzył wachlarz dostępnych tego dnia atrakcji, wskutek czego mieliśmy okazję pokosztować trochę pozamajzelowego niemieckiego craftu, po to tylko, żeby się utwierdzić w przeświadczeniu o jego denności. Ludzi było mnogo, ogrodzisko pękało w szwach, swoje stoiska miało na oko kilkanaście głównie niemieckich browarów, z boku płonęło ognisko, a rodzice mogli zostawić swoje pociechy na ogrodzonym placu zabaw u animatorki, samemu oddając się piciu. Kultura przez wielkie Q. I co najlepsze – w publice zdarzały się nawet ładne Niemki, can you dig it? Bo ja po 8-letnim, niegdysiejszym pobycie w tym kraju nie potrafię tego digować. Podejrzane.

Zaczęliśmy upojną noc od browaru InAle. 1.2 Wheat Ale oferował połączenie cytrusów, brzoskwini, brzydkiego ziemistego funku i trawiastej, ściągającej goryczki (4/10). 1.1 Cream Ale łączył żółte owoce z mało przyjemną estrowością przełamaną rozpuszczalnikową nutą, poza tym mało miał smaku. Nuda (3,5/10). 4.1 Nut Brown Ale był najlepszy, co nie znaczy, że dobry – pełno karmelu, trochę orzechów laskowych, trochę czekoladki, subtelny aldehyd. Bez finezji, toporne (5/10). Czyli jednak nie InAle, tylko OutAle. Niechaj przepadną.

Ale żeby nie było – Maisel & Friends też niezbyt dali radę. Artbeer #1 Case Maclaim to trochę przeholowana imperialna IPA. Pełno chmielu (cytrusy, brzoskwinia), trawiasta goryczka, gęsta konsystencja. Ciężkie piwo, alkoholowe w zbyt oczywisty sposób (5,5/10). Hit wśród obecnych na feście kobiet, czyli Gestopfter Bär, „czerwony koźlak chmielony na zimno”, był karmelowo-orzechowy, niespodziewanie truskawkowy, alkoholowy i ziemisto-drożdżowy. Pff (4,5/10).

No to może coś od konkurencji, dajmy na to Brobier? Smoked Sour to rzecz jasna lichtenhainer, całkiem niezły swoją drogą, średnio kwaśny, subtelnie wędzony, z wyraźnymi nutami zsiadłego mleka. Siarkowy też był, co mi akurat w takiej konstelacji nie przeszkadzało (6/10)

Przeszkadzała mi za to oszukana desitka z czeskich Unetic. Tak, Uneticke również potrafi rozczarować. Piwo o nazwie 10,7° było maślane aż do przesady, mdłe, omal żałosne (3,5/10).

Następnym przystankiem na ogródku było stoisko browaru San Giovanni, jedynego chyba tego dnia zagranicznego przedstawiciela craftu na festiwalu u Maiselów, poza Uneticami. Wziąłem piwo, po czym spojrzałem na wyjątkowo zmęczoną i znudzoną kopię Sideshow Boba z Simpsonów, który mi je nalał. Widać było, że ma już wszystkiego dość i chce sobie odpocząć. Nasze spojrzenia spotkały się, na co błyskawicznie rozszerzyły mu się źrenice. „Eeey-E! You have-E weed-E!? I want-E to smoke-E!! I love-E weed-E! I cannot-E live-E widout-E weed-E!!” Nie wiem, co z moim wzrokiem było nie tak, ale w ten oto sposób objawił nam się drugi najbardziej stereotypowy Włoch, jakiego w życiu miałem okazję poznać. Wymową oraz ekspresją bezwolnie parodiował wszelkie filmiki z Mario i Luigi w rolach głównych. Kiedy staliśmy z nim pięć minut później na parkingu i pili piwo, okazało się w trakcie rozmowy, że jest z Abruzzo. Znaczy się, z Abrrruzzzzzo. I że wystawcy u Maiselów faktycznie zarabiają na tym wyjeździe, plus Maisel im pokrywa wszelkie koszty logistyczne. Porównajcie sobie to z festiwalami u nas. Okazało się też, że Stefano uwielbia Albanię, w której był niedawno na weselu znajomego. Mocno już rozweselony, władny w języku Szekspira na poziomie FCE Prezes Dużej Firmy począł się dopytywać, kiedy to nasz nowy kolega przybył z Albanii do Włoch i którą trasą, a raczej jakim statkiem i czy w większej grupie uchodźców, ale Stefano był tak rozweselony, że się nawet nie obraził. A może nie zrozumiał. No i witbier z jego browaru, Blanche a Modo Mio, był naprawdę bardzo fajny. Sporo skórki pomarańczy na gładkiej, pszenicznej fakturze, przyprawowość w tle (7/10).

W końcu udaliśmy się do wnętrza browaru. Miejsca było mało, cały Liebesbier (taką nazwę nosi przybytek) tego dnia pękał w szwach, ale w końcu udało mi się zjeść wyjątkowo żałośnie wyglądającego mini hot doga w maxi cenie i wypić szklanicę jak zwykle klasowej maiselowej pszenicy. Co do jedzenia, to Liebesbier być może jest w stanie zadowolić bardziej wymagające podniebienia, ma na stanie bowiem również sezonowaną na sucho wołowinę, no ale ja biedny student jestem. Czy tam byłem. Maisel & Friends Brut Ale był niespodziewanie udanym przedstawicielem tego raczej bezsensownego podstylu – cytrusowym, z nutami żółtych żelków, delikatnym białym gronem i mimo obecnych subtelnych nut kukurydzy piwem dobrym (6,5/10). Na kranach był też Buddelship, jeden z nielicznych godnych uwagi niemieckich craftowców. Mr. T to połączenie gorzkiej czekolady, żywicy, cytrusów i lukrecjowego posmaku z wtrętami ziołowymi. Takie black ipy to ja mogę pić (7/10).

W końcu udaliśmy się na piętro, żeby obczaić wspomniane inne atrakcje browaru braci Maisel. Po drodze na schodach w tłoku jakaś dziewczyna wylała na mnie pół swojego piwa, nie odnotowując nawet tego faktu, ale za to rozbawiając nim swoją koleżankę, tak więc byłem odświeżony i pachnący, gotów na dyskotekę. Bo w browarze Maisel jest dyskoteka. Przez witrynę wygląda to tak, jakby cała masa ludzi ugniatała niewidzialną kapustę, bo nie słychać muzyki, a umiejętności motoryczne większości bywalców takich miejsc świadczą o jakichś głębokich dysfunkcjach koordynacji kończyn. W środku nadal wyglądało to jak ugniatanie kapusty, tyle że częściowo w rytmie, a częściowo poza rytmem muzyki. Albo inaczej – to było jak dyskoteka w GTA Vice City, tyle że z innymi ciuchami oraz inną muzyką. Ta ostatnia była prawie równie dobra co w Vice City swoją drogą, choć rzecz jasna bardziej współczesna. Wciągnięty przy barze Maisel Sunny Pale Ale okazał się dobrym wyborem – liczi, cytrusy, balans, pijalność (7/10). Jedną z ostatnich migawek z tej imprezy była miejscowa dziołcha o trochę cygańskiej urodzie, która z daleka krzyknęła, że jej się nuuuuudzi, po czym przypląsała i zaczęła się o mnie ocierać, po czym z uwagi na brak pożądanej reakcji powtórzyła zabieg u osoby obok. Bayreuth mating rituals. Zeszliśmy do ogrodziska, wywołaliśmy (tzn. nie ja) małe zamieszanie przy ognisku, do którego lokalsi odnieśli się z dużym zrozumieniem, po czym odprowadziliśmy Bardzo Ważną Osobę do hotelu, udając się dalej w dwójkę na tak zwane miasto.

Najpierw do kebaba, gdzie zagadał nas jakiś lokals, czy aby nie idziemy do klubu Fabrik. Oczywiście że nie idziemy, nie z nami takie numery, Brunner. Mhmm, tak, wszyscy tam w sobotę przecież kończą. Jak się później okazało, lokals miał rację, ale o tym za chwilę. Dwie minuty po wyjściu z kebaba już zapomniałem, że przed chwilą zjadłem, udałem się więc do chińskiego bistro na następną obiadokolację, która w mojej świadomości była tą pierwszą. Potem siedzieliśmy na piwie w jakiejś małej knajpie i gadaliśmy z innymi lokalsami, którzy nie chcieli nam uwierzyć, że w Bayreuth jesteśmy w celach turystycznych a nie zarobkowych. Jeden z nich nazywał się Jürgen i był mechanikiem samochodowym, co sobie przypomniałem, wyciągając następnego dnia z kieszeni spodni jego wizytówkę. W końcu, po peregrynacji po innych lokalach, w trakcie której musieliśmy wykonywać uniki względem niezbyt urodziwych, a za to mocno wstawionych Niemek, peregrynacji która omal nie zawiała nas do irish pubu, zawiało nas właśnie do klubu Fabrik.

Który gorąco polecam. Fajna atmosfera, świetny DJ, miłe dla oka dziewczyny. Na barze lały się hektolitry piwa, ale tak jak u Maisela, tak i tutaj pełna kulturka – zero agresji, mimo że sporo osób wyglądało na jeszcze bardziej wytrawnych imprezowiczów od nas. Więcej nie napiszę, bo noc ulegała postępującej fragmentacji. Za to po wyjściu zdziwiłem ale i ucieszyłem się, że drzwi naszego hotelu są vis a vis klubu, 50 metrów przez plac. To się nazywa mimowolnie dobrze zaplanowana trasa.

Następnego rana trzeba było na odchodnym jeszcze pozwiedzać miejscowość i muszę przyznać, że Bayreuth za dnia zrobił na mnie dobre wrażenie. Sporych rozmiarów, podłużny rynek flankowany jest całkiem urodziwymi kamienicami, ubogacenia kulturowego na ulicach o dziwo nie widać, co dodatnio wpływa na poczucie bezpieczeństwa, jest czysto i schludnie, a na środku wspomnianego rynku mieści się ogromny biało-czerwony słup, do którego przyczepiono herby średniowiecznych cechów, takich jak kowal, stolarz, elektryk czy mechanik samochodowy. Miło. Jeszcze milej, że Bawarczycy, a przynajmniej Frankończycy, wydają się czynić zadość temu sympatycznemu stereotypowi, głoszącemu, że na śniadanie piją piwo pszeniczne. Otóż na (późnym) śniadaniu wylądowaliśmy w restauracji Oskar, w samym centrum rynku, i faktycznie co najmniej połowa z napływających licznie osób (o 12 w południe cały ogródek był pełen ludzi) piła sobie pszeniczniaka. Tylko preclem mało kto go zagryzał, więc powiedzmy, że stereotyp okazał się tylko w połowie prawdą, ale za to w tej lepszej połowie. Mógłbym tutaj chyba zamieszkać. Może wtedy mógłbym zamoczyć usta w piwie robionym dla Oskara, co z uwagi na obowiązki kierowcy nie było mi dane.

Bayreuth zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – zarówno jako miejsce do imprezowania, jak i beztroskiego szwendania się. Ładna miejscowość z jak na Niemcy Polecam to miasto nie tylko fanom Wagnera.

piwne podróże 5555834880004213494

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)