Teneryfa jako patchwork, część II
https://thebeervault.blogspot.com/2017/03/teneryfa-jako-patchwork-czesc-ii.html
Centralną częścią Teneryfy jest Teide, wulkan pośrodku. Ściślej to cała wyspa jest w zasadzie wulkanem, który wyrasta z oceanu na wysokość 7500m powyżej dna i 3718m nad poziomem morza., co czyni go najwyższym szczytem Hiszpanii. Kiedy zdecydowaliśmy się z Anią na wycieczkę na szczyt, niebo nad wybrzeżem akurat było szare – dopiero po jakimś czasie miało się rozpogodzić. pokonując wynajętym, zdezelowanym Citroenem kolejne zakręty serpentyny prowadzącej w górę, trochę zrezygnowany stwierdziłem, że najwyżej pojeździmy sobie trochę we mgle, po czym zjedziemy z powrotem na plażę. Niesłusznie. Na wysokości około 1000m n.p.m. przebiliśmy chmury. Tutaj droga wiodła przez las, w którym między wystającymi czarnymi skałami rosły sosny endemicznego gatunku, a ściółka była doszczętnie pokryta odpadłymi, suchymi igłami. Co jakiś czas przez gąszcz drzew przenikała chmura, zaś słońce, które bez przeszkód rozgrzewało teren, wydobywało zeń piękny zapach gorącego kamienia, korzeni i drewna. Zapach zaklęty w wielgachne szyszki, którymi obwieszone były sosny, kojarzący się z melasą, brązowym cukrem i syropem klonowym.
Dalsza droga przynosi ze sobą zmianę krajobrazu. Daleko pod nami została górna krawędź chmur, wokół nas z kolei możemy podziwiać pod soczystym błękitem nieboskłonu porozrzucane głazy różnych odcieni i tylko gdzieniegdzie wystające kępki roślinności. Powoli robi się księżycowo, zarówno pod względem krajobrazu, jak i drogi. If you know what I mean.
Kawałek dalej jest znowu inaczej. Droga to asfaltowa nitka, prosta jak drut. Fantazyjne formacje skalne, okalające stepowy płaskowyż. Usłane kępkami krzewa, z wyrastającymi gdzieniegdzie, kosmicznymi, stożkowatymi roślinami. Brakuje tylko gonitwy Indian i kowbojów. Witamy na Strada 66. Nad nami jest już tylko chłodny błękit nieba oraz kominowy szczyt wulkanu z uciętym czubkiem. Wiatr tutaj ostro zacina, ale i słońce na takiej wysokości grzeje mocniej, wszak jesteśmy bliżej niego.
Za pomocą szybkiej kolejki linowej pokonujemy ostatni odcinek. Drogo, bo 27 ojro za bilet powrotny, ale jak już człowiek dojechał tak daleko, to ciężko odmówić. Można brać też bilet w jedną stronę, ale poza sezonem zimowym, kiedy to szczyt wulkanu pokryty jest śniegiem, jest to raczej chyba opcja dla samobójców. U góry goło i wesoło, choć wszyscy w kurtkach. Znaczy się, same skały, 5 stopni na plusie i silny, mroźny wiatr. I do tego grzejące ostro słońce, więc subiektywny odbiór temperatury jest tutaj wyjątkowo trudny do zdefiniowania. Tak właśnie działa ogrzewanie na podczerwień. Ani jest za zimno, ja wyruszam szlakiem na drugą stronę szczytu. Zaczynam dziarskim krokiem, po dziesięciu metrach zatrzymuję się z zadyszką i bolącymi stawami kolanowymi. No tak, na tej wysokości tlenu w powietrzu jest za mało na tego typu wygłupy. Osłabiony idę wolniejszym krokiem szlakiem prowadzącym pośród skamieniałej lawy, zaś idąca przede mną Hiszpanka z dobitnymi atutami w getrach pełni rolę przyśpiewki wojskowej, ułatwiającej przemarsz. Chmury są daleko pode mną, na poziomie 3500m ma się wrażenie przebywania na wysokości przelotowej samolotu. Z drugiej strony, widok na ocean i inne wyspy jest przesłoniony. Czyli jednak nie warto było tyle wydawać, widoki ze stacji gondoli były lepsze.
Jadąc wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy w kierunku północnym, w połowie drogi dojeżdża się do Los Gigantes, wysokich na kilkaset metrów klifów, o które rozbijają się fale Atlantyku. Większe wrażenie zrobiły na mnie jednak klify Galway w Irlandii oraz klify na maltańskim Gozo. No i jeszcze cena, którą musiałem zapłacić za to, żeby Ania mogła sobie zrobić zdjęcia z oswojonymi papugami. Też zrobiła na mnie większe wrażenie.
Wrażenie jednak robi pięciokilometrowa droga, prowadząca do wąwozu Masca. Wąskimi serpentynami jedzie się niewygodnie i paradoksalnie długo, co jednak rekompensują widoki. Wszędzie naokoło fantazyjnie poformowane, strzelające ku nieboskłonowi skały, częściowo pokryte cienką warstwą zieleni. Jesteśmy już wysoko, a wiatr stopniowo rozwiewa chmury, dzięki czemu ukazuje się nad nami błękit nieba, zlewający się z tonią oceanu widoczną spomiędzy schodzących kaskadowo ku niemu gór. Nie byłem nigdy na Hawajach, ale tak sobie je mniej więcej zawsze wyobrażałem.
Położona w wąwozie Masca malutka wioska z górującą nad nią samotną, skalną iglicą przypominającą kopiec termitów dostarcza widoki przypominające pocztówki z peruwiańskich And. Tyle że daleko w tle między górami widoczny jest ocean wraz z tonącą w chmurach wyspą Gomerą. Nie wiem, jak tu się ludziom kiedyś żyło, jak się komunikowali z innymi osadami, z czego się utrzymywali, podejrzewam jednak, że jest to tak trudno osiągalne odludzie górskie na krawędzi odludzia umiejscowionego na oceanie, że o wojnę w tym miejscu chyba nigdy specjalnie nie trzeba się było martwić.
Restauracja La Piedra mimo specyficznego położenia nie goli turystów. 40 euro za obiad dla 5 osób wraz z napojami. Mój królik wprawdzie wymagał sporego dłubania żeby z niego wygrzebać jakieś mięso i pokryty był sosem przypominającym z wyglądu południowo-małopolskie błoto jesienną porą, a z aromatu mieszaninę czosnku i gnilnych nutek wiejskich, zaś skrzydełka były trochę suche, ale wołowina i krokiety ponoć na plus. No i przepiękna sceneria oraz miła obsługa. Mimo niezbyt dobrego jedzenia był to dobry obiad.
Baseny w morzu
Jadąc z Masci w kierunku północnym trudno nie zatrzymywać się niemalże co zakręt. Parapety z uprawami opuncji i agaw, połyskujących w oddali metalicznie w słońcu, a przede wszystkim góry, wąwozy i ocean. Po rozczarowaniu okolicą turystycznego południowego wschodu Teneryfy wiem już, że na ładniejszej wyspie jeszcze nie byłem.
Jadąc przez tę część Teneryfy jak na dłoni widać jej różnorodność. Położone w górskich rejonach niecki dzielą się na te, które są bardzo zielone, osiedlone i posiadają pola uprawne oraz zagajniki z wysokimi drzewami – tutaj docierają chmury od strony oceanu, które kondensują się w roślinności, zapewniając sporą wilgoć – i sąsiadujące z nimi niecki o charakterze pustkowi, z co najwyżej wyschniętą, ubogą florą i górującą nad nimi surowością gołych skał – tam gdzie chmury już nie docierają, rozbijając się po drodze o graniczną przełęcz. Takie niecki sąsiadują ze sobą, wskutek czego charakter krajobrazu potrafi się tutaj zmienić kompletnie po przejechaniu kilkuset metrów.
Zjazd z gór w kierunku Buena Vista del Norte ukazuje oczom zielony i rolniczy krajobraz. Zbocza są coraz szczelniej pokryte kaktusami i agawami, spomiędzy których wyrastają samotne, przysadziste palmy daktylowe, wyglądające z dala trochę jak pająki, wielkie zielone szeloby.
Dojeżdżamy do Garachico, starej, kamiennej miejscowości w typie śródziemnomorskim. Mała, ale fajna starówka, z rzeźbionymi, drewnianymi balkonami na fasadach kamienic, wąskimi uliczkami i rynkiem z jednej strony flankowanym przez kościół, z drugiej przez ratusz, z gajem drzewnym otaczającym centralnie umiejscowioną rotundę, w której mieści się kawiarnia. Pośród drzew starszyzna odpoczywa w cieniu, a dzieci bawią się samopas, jak dawniej.
Najciekawiej prezentuje się jednak promenada z ‘piscinas naturales’, czyli naturalnymi basenami ze stojącą wodą, umieszczonymi we wnękach między wulkanicznymi skałami. Baseny są zagospodarowane, mają domurowania, schody, czasami nawet wybrukowane dno. Północna strona wyspy jest wietrzna, wybrzeże skaliste a morze nieobliczalne, toteż i urok kąpieli w takim naturalnie ukształtowanym basenie, podczas gdy fale rozwichrzonego oceanu roztrzaskują się o skały pół metra obok, jest niezaprzeczalny.
Wycieczka szlakiem architektury wyspy w naturalny sposób uzupełnia różnorodność wrażeń topografii i flory. Położona w połowie południowo-wschodniego wybrzeża kameralna Candelaria jest miejscem docelowym pielgrzymek (z wyspy pochodziło dwóch świętych) i ze swoim obszernym rynkiem z dużym kościołem, obok którego tylko wąski pas czarnego piasku oddziela miejscowość od oceanu, wzbudziła w nas skojarzenia ze słoweńskim Piranem. Tutaj można podziwiać ciąg pomników wilków morskich, ustawionych wzdłuż oceanu i skonstatować, że w sklepach z pamiątkami wciąż królują ręczne wyroby, na niekorzyść chińskiego szajsu.
Stolica wyspy, Santa Cruz, w obrębie której różnice poziomów między różnymi dzielnicami sięgają kilkuset metrów, łączy położenie nad oceanem z lokalizacją w górach. Główny trakt komunikacyjny jest na stoliczną modłę szeroki, z pasmem zieleni, flankowany przez nowoczesne apartamentowce. Stare miasto jest poprzetykane skwerami i parkami, co jakiś czas oczom ukazuje się egzotyczna roślinność, a najlepiej jest na uliczce Calle Bethencourt Alfonso, pełnej spokojnych knajpek, z naturalnym dachem w postaci moich ulubionych drzew akacjowych. Fajnie tutaj jest, szczególnie jak na duże miasto. I jak to w "stolicach", odsetek ładnych kobiet jest odpowiednio wysoki.
Położona niedaleko stolicy La Laguna jest niespodziewanie spokojna, wręcz cicha, choć i kolorowa dzięki fasadom budynków. Szereg uliczek na starym mieście zrobił na nas wpół opustoszałe wrażenie, a zarazem były zbyt mało klimatyczne, żeby nie ogarnęło mnie lekkie uczucie znużenia. W centrum miejscowości jest zbyt mało miejsc, które by zachęcały do zrobienia sobie przerwy w zwiedzaniu, czy to w formie ławki na skwerku czy ciekawej kafejki. Chodząc po La Lagunie cały czas czułem wewnętrzną potrzebę utrzymywania się w ruchu, mimo że o mieście nie można powiedzieć, żeby miało hektyczną atmosferę. Za menu obiadowe w restauracji płacimy 10,70 ojro. Szynka serrano z lokalnym serem, mała szklanka Cruzcampo oraz paella, czyli moje zmagania z dwoma krewetkami, po obraniu których wyglądam jakbym co najmniej patroszył kaczkę. Zupełnie przypadkowo trafiamy na bar o nazwie Beers. Niestety zamknięty, ale jak na lokal na Teneryfie ma całkiem imponujący zestaw amerykańskich i angielskich importów, wystawiony za witryną. Na równoległej ulicy można również dostać w knajpie piwa z craftowca Isla Verde z wyspy La Palma, ale nie zatrzymujemy się, czas nagli, a atmosfera jako rzekłem niezbyt sprzyja przerwom i kontemplacji.
Północną część wyspy, zaczynającą się niedaleko od rogatek La Laguny, zastajemy w dobrej pogodzie. Pniemy się w górę i dojeżdżamy do La Orotavy, miejscowości, w której wąskie uliczki pną się pod różnym nachyleniem, tak że zwiedzanie jest fizycznie nieco męczące. Atmosfera jest tutaj pokrewna małym miejscowościom we włoskich Alpach. Jest sporo starych, kamiennych domostw z czerwonymi dachówkami, jest i widok na ocean ze znacznej wysokości. Kłopot w tym, że poza Placem Konstytucji oraz ogrodem botanicznym nie znaleźliśmy ulic zamkniętych dla ruchu drogowego, w związku z czym połączenie huku silników i smrodu spalin niweluje sporą część potencjału tego ciekawego miasta. Najbardziej pozytywnie zapadła mi więc w pamięć pewna wyjątkowo urodziwa latynoska.
Z braku czasu tylko przejeżdżamy przez Puerto de la Cruz z jego czarnymi plażami chłostanymi przez fale wzburzonego morza i rozległymi połaciami pokrytymi plantacjami bananowców z każdej strony miasta. Tereny na zachód od Puerto są piękne. Nad morzem panuje dobra pogoda, w głąb lądu zaś już na wysokości kilkuset metrów króluje mgła, z której spadają prosto do wód oceanu pokryte soczystą zielenią zbocza. Ponownie zupełnie inny krajobraz.
Południe wyspy prezentuje się ciekawie, ale jednocześnie stosunkowo mało atrakcyjnie. Jadąc autostradą wzdłuż tej części wyspy, z jednej strony ma się ocean, z drugiej wolno pnące się zbocza, od czasu do czasu pokryte małymi osadami. Jest brązowo, pustynnie, miejscami stepowo. Goło i srogo. Krajobraz zmienia się nagle diametralnie po osiągnięciu cyplu na północnym wschodzie wyspy.
Pasmo górskie Anaga to kraina soczystej zieleni. Niektóre zbocza są gęsto napakowane drzewami niczym dżungla. Jazda po serpentynach jest bardzo przyjemna, bo flora tworzy nad drogą coś na kształt naturalnego tunelu. Po drodze stajemy przy malowniczych punktach widokowych, z których widać ocean i dolinę La Laguny wraz z tonącym po jej przeciwległej stronie w chmurach wulkanem. Podróż samochodowa przełęczami pośrodku cyplu co drugi zakręt ukazuje naszym oczom widoki na strome urwiska, zachodzące na siebie i kończące się w głębokim błękicie oceanu. Chmury rozszarpują się o skaliste szczyty na wysokości drogi.
Warto zatrzymać się przy Sendero de los Sentidos, „szlaku zmysłów”. Jest to ścieżka prowadząca przez środek lasu deszczowego, pomiędzy szczelnie pokrytymi mchem drzewami. Chmury przedzierają się przez las, kondensując się w mchu i zapewniając roślinom pożywienie. W powietrzu czuć wilgoć i mnóstwo zapachów kojarzących się z olejkami eterycznymi, zaś w uszach brzmi śpiew różnorodnego ptactwa. Niesamowite miejsce, w którym faktycznie można chłonąć naturę wszystkimi zmysłami.
Plaże na Teneryfie bywają czarne, szczególnie na północnej stronie wyspy. Czarne w sensie czarnego piasku, pokłosia wulkaniczności tej wyspy. W okolicy Playa de las Americas, głównym hubie turystycznym, najfajniejsza jest Playa el Duque. Z jednej strony falochrony, z drugiej potężna skała z pozostałościami fortecy, porośniętymi palmami. U podnóża tej skały woda ma kolor głębokiego lazuru. Tutaj można odpocząć w stylu południowym. Na plaży są palmy, średnia uroda plażowiczek jest wyższa niż gdzie indziej, a w lounge barze można na białej kanapie wypić drogie piwo przy akompaniamencie lecących z głośników deep house’ów. Tak lubię.
Ciekawiej jest jednak na północnym wschodzie, gdzie w roku 1973 stworzono Playa de las Teresitas, zwożąc na kawałek wybrzeża w kształcie sierpa 27 tysięcy ton żółtego piasku z Sahary i tworząc naprzeciwko plaży falochrony, które trzymają piasek w swoim miejscu, uniemożliwiając oceanowi wchłonięcie mozolnie stworzonej przez człowieka struktury. W tym miejscu mamy więc lazur, spokojną wodę, złoty piasek i strome zbocza, pnące się w górę zaraz obok plaży. Jakby na przekór temu potencjałowi, plaża jest słabo zagospodarowana, z kilkoma budkami podającymi lipnie wyglądające żarcie. No i drobny piasek to fajna sprawa. Jak nie ma wiatru. A wiatr był.
Nie przepadam za parkami wodnymi, pewnie po części dlatego, że nie widzę frajdy w pędzeniu z dużą prędkością jakimkolwiek środkiem lokomocji – czy to autem, motocyklem, pontonem czy własnymi czterema literami. Ania z kolei uwielbia takie atrakcje, no a skoro Siam Park to ponoć najlepszy park wodny na świecie i w dodatku największy w Europie, to trzeba było wypróbować. Drogo jak cholera – za trzy osoby zapłaciliśmy za cały dzień łącznie z jedzeniem w przeliczeniu około 500zł.
I jednak złapałem bakcyla, mimo że po pierwszych dwóch zjazdach chwiały się pode mną nogi. Na większości zjeżdżalń siedzi się na pontonie. Jedno-, dwu- bądź czteroosobowym, w zależności od zjeżdżalni. Te zaś obejmują wszystko od klasycznych, wijących się jak wąż, wąskich tub, przez symulowane, szerokie koryto rzeki, po ogromne rury z niemalże pionowymi spadami, half-pipe’ami i wirami. Na takim 4-osobowym pontonie siedzi się fajnie, chyba że tak jak ja ma się przez większość czasu pecha i obraca człowieka tyłem do kierunku jazdy. Wówczas można tylko z przerażenia malującego się na twarzy osoby naprzeciwko wywnioskować, że za ułamek sekundy nastąpi zjazd w urwisko.
Najsłynniejszą zjeżdżalnią jest tu swoją droga jedyna, z której zjeżdża się na własnym zadzie. Prosta, niemalże pionowa, wysoka, na której rozwija się prędkość 80 km/h, wpada w tubę pleksi, wokół której pływają rekiny, zanim się ląduje w małym basenie na dole. Z niej zrezygnowaliśmy – zazwyczaj ludzie po skoku na bungee i innych niecodziennych przeżyciach są jednak szczęśliwi i podekscytowani. Na twarzach śmiałków, którzy byli świeżo po zjeździe z Tower Of Power malowało się połączenie niedowierzania z przerażeniem. Wychodzili z basenu nie wydając z siebie żadnego głosu i wyglądali jakby przed chwilą widzieli śmierć.
Park jest skonstruowany z tajską myślą przewodnią. W praktyce oznacza to, że jest napchany kiczem tak bardzo, że nawet tajski pierwowzór się przy nim chowa. Czego tutaj nie ma. Jest natłok bujnej, soczyście zielonej roślinności, jakiej po tej stronie Teneryfy za murem Parku nie da się uświadczyć. Jest mnóstwo kolorowych budynków z pagodowymi dachami oraz skulptur postaci i bożków z tajskiej mitologii na poziomie wykonania polskich dino parków. Ot na przykład okalający wielką zjeżdżalnię o nazwie The Giant smok wygląda z pyska bardziej jak koń niż mitologiczny gad.
Poza tym, oprócz imponujących rozmiarów kompleksu zjeżdżalń dla małych dzieci, znajduje się na terenie Parku również ogromny basen z plażą i sztucznymi falami, który czasami jest używany przez surferów, zaś po opuszczeniu go przez ludzi jest błyskawicznie obsr… obsiadany przez chmary mew. Swoista rekonkwista terenu przez naturę.
Craft i Wenezuela
Skromne centrum craftu na Teneryfie – poza wspomnianym już lokalem Beer w La Lagunie i brewpubem Tacoa – znajduje się w malutkiej, położonej na południowo-wschodnim odcinku wybrzeża miejscowości Las Galletas. Tutaj, na króciutkim deptaku, jest umiejscowiona lokalna filia hiszpańskiej craftowej sieciówki Beershooter. Od razu przypadła nam do gustu. Fajna, klimatycznie urządzona, malutka knajpka z ogródkiem na deptaku, na końcu ciągu malutkich restauracji, obsadzonych w większości przez lokalsów. Niby lekko chaotyczna knajpa, ale z nicią przewodnią w tym pozornym rozgardiaszu. Na kranach Paulaner i miejscowa koncernowa Dorada, do tego Guinness na surgerze oraz lodówka z importami i druga z kanaryjskimi craftami. Zdecydowanie bez szału pod tym względem, no ale knajpa to przecież nie tylko piwo, ale i wszystko naokoło.
Rzecz jasna, skupiam się na lokalnych craftach. Tacoa Tajinaste to drożdżowe piwo z chuchnięciem chmielu i kwiatowymi nutami, lekko zbożowe. W miarę konkretne ciało, średnio mocna goryczka. Bez wad (sic!). Fajne, rustykalne piwo, w końcu coś pijalnego z tego browaru (6,5/10). Z Gran Canarii wypiłem Daida Autentica – tytoniowo-ziołowe, wytrawne piwo z nutą niedojrzałego kiwi. Ciekawe (6/10). Daida Joven wykazało się kwaskiem, cytrusami i ziemistością pochodzenia drożdżowego, typowymi cechami piwa, w którym drożdże zaczęły odstawiać swoje niekoniecznie chciane harce. W posmaku jest trochę rozpuszczalnika, w aromacie zaś trochę soczystych cytrusów, tak więc smak jest gorszy od aromatu. Średnie (5/10). Z niedalekiej wyspy La Palma przypłynęły piwa z browaru Isla Verde. Indiana to dobry wit. Silna kolendra wpadająca w niedojrzałe białe grono w aromacie; w smaku z kolei nutki pokrewne kminowi rzymskiemu. Fest przyprawowe piwo podszyte subtelnym cytrusem (6,5/10). Danza del Diablo to silny orzech, delikatne kwiaty oraz trochę karmelu. Bez wad, ale i bez zalet. Takie sobie (5/10).
Młodziutki, śniady sprzedawca wprawdzie na piwie nie zna się wcale, ale jest pomocny i bardzo sympatyczny. Zwracam uwagę na wenezuelską flagę rozwieszoną nad barem. Tak, sprzedawca jest z Wenezueli, na Kanarach generalnie jest sporo imigrantów z tego kraju. W Las Galletas chyba ponadnormatywnie dużo. Na dwustumetrowym deptaku znajdują się co najmniej dwie wenezuelskie restauracje. Z knajpy obok właśnie wyszła fajna kelnerka, przycupnęła pod ścianą, zapaliła peta i zaczęła śmigać palcem po smartfonie. Poza tatuażem na udzie wyróżnia się ciekawą, indiańską urodą.
Pytam naszego barmana, co sprowadza tak wielu Wenezuelczyków na Kanary, wiedząc dokładnie co. Mój rozmówca uśmiecha się i mówi, że nie może pojąć swojego szczęścia. Pracuje jako barman w małej knajpce w spokojnej miejscowości i może o 22-iej wieczorem chodzić sobie po mieście, czując się w pełni bezpiecznie. W Wenezueli jest zupełnie inaczej. O 18-ej ruch na ulicach zamiera, ludzie barykadują się w swoich domach i mieszkaniach, a kontrolę nad ulicami przejmują bandy. Włamują się do prywatnych mieszkań, rabunek mienia przypieczętowując często fizyczną likwidacją domowników. A domownicy sami cienko przędą, nie mając ostatnio często nawet jedzenia. Ot na przykład każdemu przysługuje prawo do zakupu oszałamiającej ilości 1kg kurczaka na tydzień. Wobec tego nie dziwi, że kiedy nadjeżdża ciężarówka z jedzeniem i kierowca nie zachowa odpowiedniej ostrożności, zwykli ludzie rzucają się na nią chmarą, zmuszając ją do zatrzymania i rozszabrowują cały inwentarz. Generalnie Wenezuela według mojego rozmówcy nie nadaje się do życia. Jego kuzyn przyjechał na Teneryfę niedawno, po tym jak został postrzelony w swoim samochodzie. Zwracam chłopakowi uwagę, że jeszcze całkiem niedawno Wenezuela, kraj o korzystnym klimacie, żyznej ziemi, siedzący na bogactwach naturalnych, była jednym z najbogatszych państw na globie. „Yeah, I know. I don’t know what happened...” Otóż socjalizm happened, maj frend. Socjalizm happened.
Wenezuelczyk znalazł więc swój mały raj, startując jednak z bardzo niskiego pułapu. Ale myślę, że typowy, nieco zgnuśniały Europejczyk, o ile tylko jest ciekaw świata i potrafi docenić walory przyrody, mógłby na Teneryfie, ze względu na korzystny klimat, różnorodność krajobrazów oraz niezłą stopę życia, znaleźć również miejsce dla siebie.
Teneryfa jako patchwork, część I
Teneryfa jako patchwork, część I
Ciekawy artykuł, bardzo dużo fajnych informacji. Dzięki bardzo :)
OdpowiedzUsuń