Loading...

Londyńskie powroty


Kategoria: miasta kojarzące się z piwem. Myślę, że Pragi pod tym względem żaden inny ośrodek nie zdetronizuje, jednak Londyn znalazłby się w tej konkurencji w pierwszej trójce. Byłem w Londynie już kilka razy, ostatni raz jednak miał miejsce dawno temu, bo w 2006 roku, kiedy to próbowaliśmy przez dwa miesiące wakacyjnego szczęścia na rynku pracy otwartym już wówczas na przybyszów z tej lepszej, czyli wschodniej Europy.


Przenosimy się o kilka lat do przodu. Do Londynu przeprowadza się mój brat. Wynajmuje całkiem spore (jak na tamtejsze standardy) mieszkanie. Wdrażam się w świat piwa, startuję blog, podróżując staram się każde miejsce wycisnąć pod względem piwnym jak cytrynkę. Rośnie we mnie fascynacja wyspiarską tradycją piwowarską, uwielbiam angielskie style piwne. Dlaczego więc z takimi fascynacjami, tak ułatwioną logistyką (darmowa meta w Londynie) i okresowo śmiesznie tanimi biletami lotniczymi (mówimy o wydatku około 200zł za bilet powrotny) przez wszystkie te lata nie byłem w Londynie ani razu?


Odpowiedź kryje się we wspomnianym roku 2006. Pobyt w Londynie był niesamowicie ciekawy i bardzo mocno ukształtował mój stosunek do Anglików i Londynu w szczególności. Wyjechałem stamtąd z nastawieniem, że wrócić nie mam zamiaru. Brudne miasto pełne czasami niewiarygodnie prymitywnych, chamskich ludzi, skłonnych do niekontrolowanych erupcji agresji z najbardziej błahych przyczyn. Miasto zadziwiające poziomem przestępczości nawet osobę, która widziała na własne oczy Polskę późnych lat 90. Dziewięciomilionowy moloch, w którym co chwila słyszałem, że tutaj ktoś kogoś ukatrupił maczetą na przystanku autobusowym, a dwie przecznice dalej karetki przyjechały po ugodzoną nożem w brzuch, ciężko ranną osobę. Miasto, w którym multikulturalizm spotęgował etniczne, religijne i społeczne niesnaski pomiędzy miriadą różnych zamieszkujących Londyn grup z całego świata. Miasto, w którym na stanowiskach kierowniczych w firmach często lądowały kompletne przygłupy o prymitywnych charakterach i nierzadko mierną zdolnością wysławiania się w języku angielskim.


No więc tak bardzo polubiłem to miasto i tamtych ludzi, że trzymałem się z własnego wyboru z dala od tego wszystkiego. Mimo mojej fascynacji angielskim piwowarstwem. Tak samo miałem nota bene z Woodstockiem, który zaliczyłem jedyny raz w życiu w roku 2002.


W końcu jednak z powodów rodzinnych zdecydowałem się minionego września na kilkudniową wycieczkę. Byłem ciekaw, jakie wrażenie zrobi na mnie Londyn po kilkunastu latach przerwy. No i rzecz jasna, jakie wrażenie na mnie zrobią miejscowe piwa i miejscowa kultura piwna. Spoiler pozor – nie żałuję, wręcz mam nadzieję na rychły powrót.


Ale po kolei odnośnie podobieństw i różnic. Przy czym zaznaczę jeszcze, że w 2006 roku mieszkałem na obrzeżach Lewishamu, która to część miasta naprawdę nie była najlepsza, choć ponoć Brixton, czy mocno muzułmański północny wschód Londynu były jeszcze gorsze. Z biegiem czasu spora część lipnego Londynu uległa tak zwanej gentryfikacji, czyli zrobiła się po prostu bezpieczniejsza. Tym razem nocowałem u brata w Richmond / Isleworth, które same w sobie są dość drogimi, uchodzącymi za bezpieczne dzielnice. Nie brakowało jednak wycieczek na wschód i do centrum, więc mój ogląd uległ odświeżeniu w oparciu o rozproszone w przestrzeni obserwacje terenowe.


Brud
– nie jest to najczystsze miasto w Europie i w porównaniu do miast naszej części kontynentu jest faktycznie brudne, aczkolwiek daleko mu do poziomu zasyfienia Amsterdamu. Generalnie jednak wyglądało to dużo lepiej niż prawie dwie dekady temu, kiedy nagminne było wyrzucanie na ulice zużytych podpasek, czy poobgryzanych kości kurczaka w ramach grillowania.


Przestępczość
– musiałbym dłużej pomieszkać, aczkolwiek chodzenie po mieście nie było takie „dodgy”, jak kiedyś. Do myślenia dawały jednak rozmieszczone w różnych miejscach tablice informacyjne. Że ludzie śmiecący i niezbierający fekaliów swoich psów są niechlujami i będą pociągnięci do odpowiedzialności (okej), że antyspołeczne zachowania podlegają karom (okeeej, to w centrum / Soho, z czego można wnioskować, że po zmroku mają miejsce bójki uliczne), czy też kartki na witrynach sklepów informujące, że nocą na terenie biznesu nie przechowuje się gotówki (okeeeeeej, czyli problemem są włamania, i to w fancy Richmond). Tak więc różowo nie jest.

GTA Richmond

Ludzie
– były miejsca ze świetnymi, kontaktowymi barmanami. Były i takie z opryskliwą obsługą, pracującą chyba za karę. Były piękne kobiety (ale nie wiem, czy miejscowe), jak i sporo ludzi z niewidzianymi w naszej części kontynentu deformacjami, kojarzącymi się z chowem wsobnym. Byli ludzie z całego świata z całym bagażem ciekawych cech, jak i przywar. Ale sumarycznie było pod tym względem w zasadzie w porządku, choć, w zasadzie podobnie do innych dużych miast, otwartości powyżej pewnego zupełnie podstawowego poziomu się tutaj nie uświadczy.


Architektura
– pod tym względem wiele się zmieniło. W 2006 roku największe wrażenie robił nowoczesny Canary Wharf, bo w City sterczał tylko jeden słynny ogór / dildos. Obecnie ogór w City został niemalże szczelnie otoczony jeszcze wyższymi budynkami, więc już nie gorszy, ani nie bawi. Więcej napiszę w trakcie relacjonowania zwiedzania, ale miasto zaczęło się w różnych miejscach piąć mocno w stronę nieboskłonu.


Piwna tradycja
– w 2006 roku to ja piłem korpo cydry, Murphysa i już dawno zapomniane real ales w cenie 2-2,5 funta za pintę w knajpie. Obecnie poniżej 5 funtów pinty raczej się nie kupi, a średnia cena w mieście to 6 funtów. Ale czy przynajmniej jest tradycyjnie? No cóż – z jednej strony mamy nieprzesadną liczbę pubów z nowoczesnym craftem. Bezpłciowe, praktycznie zerogoryczkowe ipki są tym, czym angielski craft się szczyci chyba najbardziej, a przynajmniej to taki profil piwa cieszy się w tych miejscach największą popularnością. Z drugiej strony te nowomodne browary też czasami warzą coś tradycyjnego, nie tylko bittery, ale i piwa ciemne. No i paradoksalnie to właśnie craft puby wydają się być obecnie ostatnimi miejscami, w których można zanurzyć usta w porterze, czy stoucie. Bo knajpy tradycyjne, owszem, są, ale…


… ale dzielą się na te funkcjonujące pod parasolem większego browaru – czyli głównie Fuller’sa, Shepherd Neame, Young’s albo Greene King, i tam się w zasadzie niczego poza różnymi odmianami bittera i golden ale nie uświadczy, oraz na puby niezależne, w których się owszem, uświadczy poza bitterami i golden ale również innych styli. Czyli ipki i apy. Bo wiecie, takiego milda, english strong ale, czy nawet brown ale nie było w żadnej knajpie, do której trafiłem. ŻADNEJ! W jednej był jeden scotch ale. A zwiedzałem knajpy z naciskiem na tradycyjne, omijając raczej nowomodne miejscówki. Porter czy stout, jak już się trafiał, to nie z tradycyjnego browaru, i to w jednej ze wspomnianych craftowych miejscówek. Jestem generalnie zadowolony o tyle, o ile sporo wypitych bitterów to były wyśmienite piwa, ale angielskiej różnorodności piwnej w knajpach w Londynie niestety obecnie ciężko jest doświadczyć. W zasadzie sytuacja pokrewna Niemcom, gdzie weizenbocka, czy tradycyjnego gose (poza Lipskiem) można co najwyżej kupić w sklepie w butelce. Sic transit gloria mundi.


Wyjazd miał charakter rodzinny, wobec czego moim priorytetem było pokazanie dzieciom fajnych miejsc. No ale wiadomo, „perseverance, resolution, determination”, jak to prawi pan Hatebreed, więc i tak w ciągu kilku dni udało mi się bez spiny nawiedzić 11 knajp oraz 2 browary / taproomy, co jest całkiem niezłym wynikiem. Pogrupowałem je razem z kwestiami krajo- oraz ludzioznawczymi na trzy regiony Londynu, w których byłem, czyli okolice Richmond na zachodzie, Bermondsey na wschodzie oraz centrum.


Zaczynamy od Londynu zachodniego. Mieszkaliśmy dosłownie na wysokości korytarza lądowania samolotów na nieodległym lotnisku Heathrow. Głównym londyńskim, tym dla drogich linii, więc nierzadko 200-300 metrów nad domem przelatywały giganty pokroju Boeinga 777, czy robiące niesamowity hałas kolosalne Airbusy 380 linii Emirates (częściej), czy British Airways (rzadziej). No, w każdym razie, cierpiała na tym jakość snu, choć przyznaję, że za kołnierz nie wylewałem, co, jak wiadomo, dodatkowo jakość snu obniża.


Nie udałem się jednak do knajpy osiedlowej, czyli The Victoria Tavern, tam bowiem jedyną pozostałością angielskiego piwowarstwa był parasol jakiegoś już chyba nieistniejącego browaru z okolic Kent. Na nalewakach same eurolagery, i to mimo wiekowej klienteli. Generalnie widok miejscowych konsumujących aldehydowe sikacze z importu był w Londynie częsty i przykry, no ale taki widocznie duch czasu. Sama okolica to typowa angielska niska zabudowa, składająca się z kilkudziesięciometrowych ciągów zrośniętych ze sobą, bliźniaczych domków z mini „ogródkami” od strony chodnika. Schludnie jak na Anglię oraz Londyn w szczególności.

……………………………………………………………………………………………

[STOP! PIWO TIME!]

Po piwo najbliżej miałem do sklepu spożywczego. Tutaj tylko garść ciekawszych butelek:
Timothy Taylor’s Landlord – do wersji z casku przejdę później, natomiast wersja butelkowa to wyśmienity bitter. Ciut siarkowy (chyba jednak od wody), mocno ciasteczkowy, nachmielenie trawiasto kwiatowe, trochę czerwonego jabłka ze skórką oraz truskawki, cytrusowo-kwaskowa goryczka. Wraz z ogrzaniem coraz lepsze, mega sesyjne. Wypas. (8/10)
McEwans Champion – jedyny (!) english strong ale, jakiego w trakcie pobytu znalazłem. Ciasteczka z karmelem, dojrzałe jabłko, gęste karmelowe ciasto. Słodkawe, lekko przyciążone, ale nie zamulające. Świetny old school. (7,5/10)

fajne ceny

Old Crafty Hen
– blend znanego Old Speckled Hen z leżakowanym w dębowych kadziach 5X Strong Ale. Bardzo silne jabłka i bardzo silne toffi wchodzące jednak w rejony maślane, ciasteczka shortbread. Lekko kremowe. Dość proste, w porządku, ale bez szału. (6/10)
Guinness Foreign Extra Stout Nigeria – warzone na bazie nachmielonej, nieprzefermentowanej brzeczki, która trafia do browaru Guinnessa w Nigerii, gdzie jest wykańczana z dodatkiem sorgo. Rezultat jest mocno korzenny z dodatkiem lukrecji, przypominając nieco ciemną Pintę Beskidy. Lekko kwaskowe piwo z posmakiem suszonej śliwki i niemalże kompletnie wycofanymi nutami ciemnych słodów – czekolady się trzeba niemalże domyśleć. Wyraźnie kwaskowe, wyraźnie gorzkie. Chaotyczne. (4,5/10)
……………………………………………………………………………………………


Tak więc zaczynamy spacer, udając się do centrum dzielnicy Twickenham. Church Street to śliczny, butikowy deptak, pełen zwisających z budynków flag składowych państwa brytyjskiego, minibiznesów oraz tłumnie oblegających ogródki kawiarenek miejscowych. Podobnie jak w Czechach, tak i tutaj galerie handlowe nie wyssały z takich miejsc większości aktywności ekonomicznej, więc można się cieszyć widokiem małych punktów usługowych, a nawet obskurnych biznesów pokroju „wszystko do grillowania”. Fajnie.


Kątem oka naprzeciw stylowej knajpy serwującej piwa marki Badger (The Eel Pie) dostrzegłem lokal o nazwie Beer Craft & Dispensary. Jasny, nieco kawiarniany wystrój, kilka lodówek z butelkami i puszkami nowej fali oraz dwanaście nalewaków. Można pić na miejscu oraz brać na wynos, jest to więc quasi sklep z możliwością konsumpcji na miejscu. Barman był jednym z najbardziej miłych w mieście i autentycznie się ucieszył, że ktoś w końcu wszedł do jego lokalu i ma z kim pogadać. Usłyszałem, że mam na sobie najbardziej czyste Vansy, jakie widział poza firmowym sklepem, co gładko weszło do top 10 najdziwniejszych komplementów, jakie usłyszałem w życiu. Na kranach trwał właśnie Oktoberfest, więc pierwszym piwem na ziemi Albionu, które wylądowało w moim gardle, nie był żaden bitter, tylko Park Phantom, warzony w Londynie kölsch. Stylowy, zbożowy z lekkim sznytem kukurydzianym i posmakiem wody po kwiatkach. Spoko (6/10).

dyspensariusz piwnego kraftu

Dalszy spacerek prowadził obok typowo angielskiej kamiennej świątyni na nabrzeże Tamizy, która w tym miejscu wygląda jak niepozorna rzeka typu Soły, mimo że niewiele kilometrów dalej w centrum miasta stanowi szeroki, rwący, imponujący nurt. Zaliczyliśmy plac zabaw, a że zaczęło kropić, to i prostym krokiem udaliśmy się do najbliższej knajpy, którą okazał się być The White Swan.


Typowo angielskie, wyłożone drewnem, ciasne miejsce z kilkoma pompami na piwo, ogarniane przez dwie urodziwe barmano-kelnerki i jednego chłopa, odnośnie którego się nie wypowiem, bo się nie znam. Knajpa to typowy pub (od dom publiczny, czyli udostępniany gawiedzi prywatny dom należący zwykle do jakiegoś chłopa, który wstawił sobie doń bar i się bawi w szynkarza), ale ma zadaszony ogródek nad brzegiem rzeki, więc jest fajny klimat. Tutaj w końcu mogłem skosztować angielskiej tradycji piwowarskiej, oczywiście wsio z casków, nalewane pompami, tłoczącymi powietrze do beczek (w odróżnieniu od systemu z butlą CO2).


Otter Bitter
woniał mocno ciasteczkowo z nutami tostowymi. Pojawiło się trochę estrowych nutek jabłkowo-truskawkowych, ale to ciasteczka nadawały ton. Gładkie i wygazowane, goryczka umiarkowana. Niezłe, ale nie zapadające w pamięć (6/10). Naked Ladies to kolejny bitter, kooperacja miejscowego Twickenham Ales z browarem Alvinne. Trochę ciasteczek, trochę kwiatków, tych drugich nawet więcej niż trochę. Trochę kukurydziany feeling, sesyjne, ale w moim odczuciu nie do końca dopracowane (5,5/10). No. I wtedy wszedł cały na brązowo Loxhill Biscuit, czyli golden ale z Crafty Brewing. Ciasteczek na maksa, ciut toffi, lekka potliwość chmielowa i wyraźne nuty marmolady morelowo-pomarańczowej. Gazu mało, goryczka charakterna, temperatura bliska pokojowej. Dużo smaku, całkiem złożone, i ledwie 3,8% alkoholu – bo po co tak smakowitemu piwu więcej? Takie rzeczy, proszyjawos, to można pić lit-ra-mi (7,5/10).


Twickenham był fajny, więc udaliśmy się w następnej kolejności na zachód tej dzielnicy, po drodze mijając Twickenham Green, czyli jedną z wielu śródmiejskich polan, na których miejscowi lubią przesiadywać nawet, kiedy temperatura wynosi kilkanaście stopni. Co się liczy, to podczerwień bijąca od słońca, a wbrew pozorom godzin słonecznych w ciągu roku na południu Anglii jest całkiem sporo, więc odczuwalne na skórze ciepło zachęca do spędzania czasu poza domem. No, ale można też rzecz jasna udać się do jednego z wielu pubów, a jeden z tych ponoć lepszych znajduje się właśnie obok Twickenham Green.


Sussex Arms
ma nie tylko arcyangielską nazwę, ale również ubogi powierzchniowo, ale dzięki palmom urodziwy mini-ogródek od strony ulicy, także nie sposób przejść obok, nie wstępując do środka. Wewnątrz mamy klasyczne angielskie ciemne drewno, acz w postaci ciut zmodernizowanej i dzięki remontom nie wyglądającej jak zalana zastygłymi ejlami speluna, no i bardzo długi bar vis a vis wejścia. Nie liczyłem dokładnie, ale było około dwadzieścia pomp i tyle samo zwykłych kranów na CO2. Czyli jakieś 40 lanych piw. Rozgrywającym jest tutaj stosunkowo młody browar Big Smoke, lubujący się w nowej fali, ale nawet w takich przypisanych do konkretnego browaru miejscach bywa, że połowa podpiętych piw to piwa gościnne. W przypadku Sussex Arms nawet spokojnie ponad połowa.


Skusiłem się na pieczone wieprzowe żeberka, które musiały leżeć dłuższy czas w termoobiegu, bo mięso było cudownie kruche, a i przy okazji fajnie zamarynowane – generalnie nie do końca podpisuję się pod narzekaniami na kuchnię angielską. Owszem, jest ciężka i przytłaczająca, tak jak czeska, niemiecka, czy też polska, ale potrafi być smaczna.


Zasadniczo w angielskich pubach przeważnie znajduje się kuchnia, w związku z czym można w nich zjeść obiad. Nie jest w związku z tym odosobniony widok dajmy na to matki, która wchodzi do takiego miejsca z dwójką dzieci, żeby coś spożyć, przepijając piwem (dla dzieci oczywiście jakieś soki; kiedy widziałem, jak wcinają ze smakiem gotowane różyczki kalafiora i brokułów, to aż pozazdrościłem). Są też klienci w średnim wieku oraz ci najstarsi – spektrum wiekowe w takim lokalu to mniej więcej od 5 do 80 lat. Nawiązują kontakt ze sobą przez stoliki, ucinają pogawędki o pogodzie i podstawowych kwestiach politycznych, nie rzucając się jednocześnie na siebie. Niektórzy przychodzą na jedną pintę po szychcie, żeby pogadać z kimś nieznajomym, po czym udają się do domu. Cóż tu dużo pisać – fajna, inkluzyjna kultura barowa, pokrewna tej czeskiej, której u nas niestety brakuje. W naszym pięknym kraju (piszę to absolutnie bez ironii, Polska to mega fajne miejsce, jedno z najlepszych na świecie) niestety wciąż 50-latek w knajpie jest traktowany jak alkoholik, a spróbujcie wziąć do pubu swoje małoletnie pociechy – been there, done that. Mogłem zostać kolekcjonerem cudzych grymasów oburzenia. No ale nigdzie nie jest doskonale.


Pod względem piw w Sussex Arms było różnie, bo część była podpięta do kranów zdecydowanie zbyt długo – co wskazuje na to, że liczba kranów jest przeskalowana. Oczywiście wszystkie, które zamówiłem, były nalewane pompą z casków.
Heritage Platinum Ale – dużo ciasteczek z żółtą marmoladą. Półwytrawny, słodowy początek; wysuszający, choć umiarkowanie gorzki finisz. Trochę żółtego jabłka i śliwki mirabelki w tle. Sesyjne, bardzo smaczne. (7/10)
Cromwell Best Bitter – brzydka nazwa (Cromwell był dla Irlandczyków XVII-wiecznym Shitlerem) i słaaabe piwo. Mocne toffi plus winne klimaty wchodzące w brandy oraz sos barbecue. Dużo tego sosu, są korzenne, niekoniecznie przyjemne nuty. Stanowczo zbyt długo podpięte, wskutek czego zaczęło się chaotycznie rozwijać, ale jest to, cytując pakistańskiego klasyka, part and parcel of drinking real ales. (4/10)
Heritage Happy As Larry – kwaskowe, winne, zdziczałe. Trochę ciasteczka prześwitują, są nutki cytrusowe, z kolei te pokrewne ostrym ziołom to już efekt zdziczenia. To nie powinno być serwowane w takiej postaci. Chaos. No i czy nazwa to odwołanie do starych gier komputerowych z serii Leisure Suit Larry? (3,5/10)
Portobello Market Porter – skórka chleba i czekolada. Trochę piernikowej korzenności i ponownie stanowczo zbyt dużo kwasku. Kakao też jest, ale generalnie to już powinno być dawno odpięte. Co mówi też niestety wiele odnośnie braku popularności tradycyjnych ciemnych piw w Londynie. (4/10)


Big Smoke Golden Hour
– pierwsze spotkanie z tym browarem craftowym, który zdążył już objąć swoim parasolem całkiem pokaźną liczbę londyńskich pubów. Golden Ale z pompy, cytrusowy i po czesku geraniolowy, lekko ziemisty i ananasowy. Na pół gwizdka i znowuż – świeże to to nie było. (4,5/10)
Allsops India Pale Ale – Allsop był człowiekiem, który wprowadził Burton ipkę na salony. To było dawno temu, ale Allsops IPA nawiązuje do tamtych czasów. Karmelizowane ciasteczka, dojrzałe czerwone jabłka, mięciutka azotowa tekstura, wyróżniająca się pod tym względem nawet od innych albiońskich górniaków z pompy. Proste piwo, ale bardzo udane i mimo 5% (całkiem sporo jak na wyspiarskie standardy) wciąż sesyjne. (7/10)
Harvey’s Sussex Best – na to piwo warto polować, jest bowiem obecne w wielu knajpach i jest wyśmienite – choć to rzecz jasna zależy od knajpy i tego, w jakim stanie jest utrzymane. Dużo ciasteczek i toffi, ciut cytrusowości, tchnienie destylatu z antonówki, półsuchy finisz, lekko-średnia goryczka. To jest takie piwo, że jak już się zamówi pintę, to nachodzi człowieka myśl, że mógłby przy nim spędzić resztę wieczora – niczego innego pod tym względem do szczęścia mu nie potrzeba. (8/10)

Sussex Arms polecam, ale mam zastrzeżenia do landlorda – to na jego barkach ciąży odpowiedzialność za kiepską jakość części piw.


Wyszliśmy na zewnątrz, mając kwadrans czasu do autobusu. No to co – może na pół pinty naprzeciwko? The Prince Blücher to jedna z wielu knajp działających pod parasolem legendarnego browaru Fuller’s. Obecnie będącego pod władaniem japońskiego giganta Asahi, ale do Miltona – wprawdzie niestety to już koncern, ale wciąż Fuller’s to jeden z najlepszych wyspiarskich browarów. Basta.


Atmosfera w opucowanym na biało budynku była popołudniu żywiołowa i chyba jeszcze bardziej inkluzyjna niż w Sussex Arms, za cenę przytulności. Na kranach Fuller’sy, ale tego się można spodziewać po szyldach wywieszonych na zewnątrz. Zauważyłem, że w odróżnieniu od knajp będących pod egidą innych browarów, te fuller’sowe nie mają z reguły piw z innych browarów na kranach (ten konkretny akurat miał jednego miejscowego ejlika). Na to sobie mogą pozwolić, biorąc pod uwagę jakość piwa. Fullersowy red ale o nazwie Red Fox prezentuje mocno karmelową i ciasteczkową słodowość balansowaną półwytrawnym finiszem. Jest trochę czerwonego jabłka i nutka rodzynek. Sesyjne i bardzo dobre, jak to Fuller’s. (7/10)


Przenosimy się mostem nad Tamizą do Richmond właściwego. Warto zaraz za mostem skręcić w prawo drogą prowadzącą na południe na szczyt Richmond Hill. Po drodze mija się The Victoria Inn (Timothy Taylord’s Landlord na pompie, więc wiadomo – to jest prawdopodobnie najlepszy wyspiarki bitter), można kupić coś na ząb w corner szopie u niemiłego Pakistańczyka, idzie się wzdłuż szpalerów zrośniętych ze sobą kamiennico-domków i szkoły dla dziewcząt stylizowanej na zamek i w końcu dociera się na szczyt wspomnianego wzgórza. Działający tutaj pub Roebuck akurat miał przerwę w związku z remontem kamiennicy, ale tereny zielone są warte odnotowania. Sporo ławek, z których można podziwiać stary hotel z XIX wieku oraz polany ciągnące się wzdłuż Tamizy. Niby jest to jeszcze miasto, ale widoki zupełnie wiejskie. Czasami się tutaj zresztą ponoć krowy pasą.


Więc warto to mieć w tyle głowy, jeżeli ktoś będzie chciał uskuteczniać w zachodnim Londynie plenerową degustację z widokiem na jolly English meadows i zachód słońca. Można też jak najbardziej piwkować samemu, wszak na długo się takowym nie jest – mnogość wiewiórek w Londynie sprawia, że podchodzą one blisko do człowieka i można je z ręki karmić chociażby żołędziami. Są to z drugiej strony szkodniki, których eliminacja jest zdjęta z prawa. Sąsiad brata ponoć w ciągu roku posłał do krainy wiecznych łowów za pomocą wiatrówki aż 40 sztuk, która to jednak deklarowana liczba w moim odczuciu raczej świadczy o tym, że osobowość erotomana-gawędziarza ma swój odpowiednik w środowisku myśliwych-hobbystów.


Z powrotem w usługowo-sklepowej części Richmond, gdzie wciąż funkcjonują takie zawody, jak szewc bądź kaletnik (propsy), udaliśmy się do Richmond Vault, no bo wiecie, Richmond Beer Vault, więc trzeba było. Lokal jest typu piwnicznego a zarazem o charakterze ą-ę. Lubię ładnie zrobione, czyste miejscówki, ale tutaj atmosfera z uwagi na obsługę raczej jest zorientowana na klienta, któremu się bardziej finansowo przelewa, niż nie. Mówiąc wprost – jest dość pretensjonalnie. Mnogość łukowych, ale otynkowanych, niskich sklepień oraz gąszcz prześwitów ze stolikami pomiędzy ma vibe kawiarni, w dodatkowej części z kolei znajduje się już sekcja typowo restauracyjna.


Pod względem piwnym do dyspozycji jest jakieś 10 kranów podzielonych na koncerny i słabawe crafty. Pomp ręcznych brak całkowity, za to jest lodówka z kilkoma ciekawszymi butelkami.
Jawbone Bone Idle IPA – kremowe i bardzo owocowe piwo. Multiwitamina, juicy fruit, dużo mango i brzoskwini. Goryczki niestety praktycznie brak całkowity. (5/10)
Camden Off Menu IPA – pithy stuff, przejrzałe tropiki plus melon. Niby całkiem eleganckie, ale znowuż brak goryczki, pusty finisz. Nie mam serca do tego typu piw. (5/10)


Trzeba było sobie to odbić czymś jakościowym, więc następnym przystankiem był The Prince's Head, kolejna fullersowa knajpa. Ta wczesnym popołudniem pękała w szwach, ale nie szkodzi – można było bezproblemowo wziąć piwa na zewnątrz i spożyć je na ławce na obrzeżach polany Richmond Green. Chyba można było – w Londynie obowiązują lokalne, właściwe danym dzielnicom prawa odnośnie spożywania alko na wolnym powietrzu. W każdym razie o ile Fuller's ESB prezentowało zwyczajową klasę, o tyle London Pride był maślany, siarkowy i głęboko rozczarowujący. Bywa i tak.


Innego dnia trzeba było wybrać kolejną tradycyjną miejscówkę, ale i to rzecz jasna niczego nie gwarantuje, quod erat demonstrandum. Położony w pewnej odległości od serca Richmond lokal The Shaftesbury to pub pod egidą browaru Young’s. A raczej byłego browaru, bowiem ten angielski producent klasyki, którego można było swoją drogą ogarnąć w polskich Oszonach dwie dekady temu, w międzyczasie połączył się z browarem Charles Wells (producent Bombardiera; rezultatem była marka Wells & Young’s), w którego to browarze od 2006 roku są warzone piwa marki Young’s. W 2006 roku zarazem zamknięty został browar Young’s, wówczas ponoć najstarszy angielski browar, z tradycjami sięgającymi 1550 roku.

piwo w plenerze

W 2011 roku Charles Wells wykupił markę Young’s od współudziałowców, po czym sam siebie, znaczy swoją markę, funkcjonującą pod nazwą Eagle Brewery, sprzedał firmie Marston’s, Marston’s został zakupiony przez Carlsberga, a w końcu hiszpańska Grupo Damm wykupiła sam browar Eagle Brewery, ale marka Eagle została w rękach Carlsberg Marston’s. No, a Young’s to obecnie właściciel sieci pubów (około 200 sztuk), serwujących między innymi piwa marki Young’s, warzone w Eagle Brewery, należącym do Hiszpanów. Wszystko jasne? Mama mia, que desmadre…


The Shaftesbury to jeden z tych pubów. Schludny, ale i mimo typowo angielskiego wyłożenia drewnem zarazem dość sterylny. Sporo kranów i kilka pomp, przy czym obok dwóch bitterów marki Young’s dominują tutaj koncerny, co nie powinno właściwie dziwić. A mówiąc koncerny, mam tutaj również na myśli 4 stałe krany dla Beavertown, dawnego pionierskiego londyńskiego craftowca, który został sprzedany globalistom. Wziąłem pół pointy Young’s Special London Ale i bez szału – trochę ciasteczek i jabłek, ale przede wszystkim wodnistość aż po pustawy finisz. (4,5/10)


Do Shaftesbury wstąpiłem w drodze do Kew Gardens, ogromnego ogrodu botanicznego w Richmond, do którego trzeba płacić dość poważną kwotę za wstęp, chyba że się korzysta z dobrodziejstw nepotyzmu, jak niżej podpisany. Royal Botanic Gardens, bo taka jest ich pełna nazwa, zostały założone w połowie XVIII wieku i ponoć stanowią największy pod względem różnorodności roślin (27 tysięcy) ogród botaniczny na świecie. Jest to w istocie bardzo rozległy, przyjemny park z wieloma miejscami do siedzenia, pagodą, palmiarniami, w których na arkadach okalających je od wewnątrz panuje ukrop jak w saunie parowej. Ogród dysponuje także placem zabaw, takim drewnianym i nieunijnym, na którym dzieci się mogą skaleczyć, a zarazem nauczyć, że czyny mają konsekwencje, zaś lisy (dzikie rzecz jasna) hasają sobie kilka metrów od człowieka. Fajnie.




W centrum Richmond można, a być może nawet należy nawiedzić pub Railway Tavern, do którego udałem się w dzień wylotu, żeby skosztować typowo angielskiego obiadu, popijając go typowo angielskim piwem.

To jest jedno z miejsc z kulturą inkluzyjności; goście to cały przegląd od charczących gruźlicą lokalsów w biologicznym wieku krańcowym po instagramowe laski z USA, barman od razu nawiązuje kontakt, a serwis jest szybki i skuteczny. Poza tym typowo angielskie ambiente, czyli dużo ciemnego drewna. No ale akurat tutaj warto dodatkowo wstąpić na piwo.


Jako pierwsze wziąłem Nicholsons Pale Ale, który jest tutaj na jednej ze stałych pomp. Na rotacyjnych były podpięte piwa typu Adnams Ghostship, Doombar, Old Rosie plus kilka cydrów. Nicholsons to gładziutkie, słodowe, lekko drożdżowe piwo bez słodyczy i ze stonowaną goryczką. Trochę nut ciasteczkowych, morelowych i kwiatowych. Bardzo sesyjny, świetny ejlik (7,5/10).


Piwną gwiazdą całego wyjazdu był jednak legendarny Timothy Taylor’s Landlord. Nalany w perfekcyjnej formie, stonowany, ciasteczkowy z nutami dojrzałego jabłka, w posmaku trochę kwiatów i pieczywa, po przełknięciu akcent cytrusowy retronosowo, goryczka lekka do średniej, wydźwięk wytrawny. Temu piwu niczego nie brakuje i jest chyba doskonałym wzorcem bittera. Majstersztyk (8,5/10).


Do jedzenia wziąłem Nicholsons Pale Ale Pie z wołowiną. Pinta Nicholsonsa była w cenie, a za całość zapłaciłem 16,5 funta. Całkiem spoko. Danie, jak wszystkie inne dania z karty, miało półtora tysiąca kilokalorii, więc nie jest dobrym wyborem dla osób na redukcji, albo w stanie przedzawałowym. Sakiewka z ciasta francuskiego wypełniona duszoną wołowiną w temperaturze wrzenia, do tego bite ziemniaki i bukiet warzyw gotowanych na parze. Spoko, ale to jest tego typu jedzenie, po którym wyrzut insuliny od razu czyni człowieka zmęczonym.


Nie było to jednak ostatnie piwo tego dnia. Po dojechaniu na lotnisko w Luton okazało się, że operuje na nim taproom browaru Big Smoke. I to już po kontroli bezpieczeństwa. Klawo! Można więc raczyć się craftem w oczekiwaniu na wezwanie do bramki samolotu. No i wprawdzie ceny są ciut wyższe niż w mieście, ale przy 6,5 funtach za pintę to chyba i tak taniej niż Żywiec na lotnisku w Warszawie.


O klimacie nie ma co gadać, wszak to lotnisko, ale siedzenia były w miarę wygodne. Medicine Man był oszukanym west coastem, bo goryczka mocno stonowana, poza tym jednak bardzo smaczne, prosta cytrusowo-żywiczna ipka (7/10). Na tym samym poziomie był Cold Spark Citra Pale Ale – liczi z pomelo i dodatkiem moreli oraz ananasa, oczywiście nuty cytrusowe, bardzo gładkie i rześkie, bez znaczącej słodyczy i wytrawne w wydźwięku. Bdb (7/10). Rozczarowaniem było Fruju New England Pale Ale – melon i mango z nutką opuncji i żywicy, ale drożdże zaczęły tutaj harcować, smakowało to wręcz jak fermentujące piwo (4/10).

Tym samym zakończyliśmy krótki pobyt w Londynie, ale to nie jest jeszcze pełna relacja. W następnych odcinkach zabiorę Was do centrum oraz Bermondsey.

The White Swan 454876110287832133

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)