Konserwowanie polskiego craftu 14
https://thebeervault.blogspot.com/2021/02/konserwowanie-polskiego-craftu-14.html
Skoro obowiązującym (zapewne na krótko) leitmotivem w obrębie blogosfery piwnej ma być stwierdzenie, że recenzje nie mają sensu, to tym chętniej, jako urodzony kontrarianin, wracam do tematu. Przez ostatni miesiąc byłem zajęty innymi rzeczami, zaś z powodów finansowych, zdrowotnych oraz brzuchowych konsumpcja piwa była mniej intensywna, niemniej jednak backlog urósł, pora więc go zrzucić. Na pierwszy ogień idzie kolejny przegląd krajowych konserw, a następne ukażą się prędzej niż później.
W okresie debiutu pintowe Green August weszło mi bez oporu. Szkopuł w tym, że byłem wówczas, na jednej z letnich krakowskich imprez, w stanie średnio zaawansowanej pomroczności jasnej, toteż ówczesna opinia nie powinna być traktowana jako wiążąca nawet przeze mnie samego. Green August w puszce (ekstr. 16,5%, alk. 6%) to DDH wheat IPA, jakich może i nie ma wiele, ale może tak właśnie jest lepiej. Sugerując się opisem na kontrze, myślałem, że wyczuję pina coladę, tymczasem zapowiadana kokosowość chmielu HBC472 daje koprem nie gorzej niż Sorachi Ace i gorzej niż Sabro. Ananasa od chmielu Sultana jest trochę, wyczułem też słabe nuty grejpfruta. Czyli wanilii nie ma, ananas oszczędnie, koper zamiast kokosu – z pewną dozą cynizmu można rzec, że jaki kraj, taka pina colada. Intensywność całości jest ledwo dostateczna, wskutek czego polotu ma to piwo ledwo ledwo. Tyle, co goryczki. (5/10)
Niewiele lepsze przedstawienie Pinta dała puszką Orange October (ekstr. 15%, alk. 6,4%), czyli hazy west coast IPA. Połączenie samo w sobie intrygujące, zresztą przecież ponoć modelowy nju ingland, czyli Heady Topper od Alchemista, to piwo o mocno zaznaczonej goryczce. Tutaj mamy konglomerat słabej żywicy, trochę bardziej oczywistych nut cytrusowych oraz naleciałości siarkowych. No, może jeszcze ulotne nutki białych owoców. Soczystości nie odnotowałem, goryczkę owszem, aczkolwiek nie jest ona na tyle mocna, żeby określenie west coast miało solidne podstawy. Generalnie jest wprawdzie pijalnie, ale i nieco nudno. (5,5/10)
Skoro Pinta sobie poradziła z west coastem średnio, to może Hopito dało radę? Otóż nie. Gangsta Paradise (16%, alk. 6,2%) to najgorsze piwo z tej stajni, jakie piłem, włączając w to pierwsze, nieudane wywary butelkowe. Po pierwsze, obok łest kołsta to nie stało. Nie jest w ogóle soczyste co prawda, ale goryczka jest lżejsza niż w niektórych hopitowych hejzi ipkach. Po drugie, bukiet ssie. Wyobraźcie sobie połączenie siarki naznaczonej kanalizą, niedojrzałego ananasa, grejpfruta, zaś przede wszystkim niedojrzałego melona w nadmiarze – połączcie to z lichą goryczką i macie doskonale mdłe, nijakie piwo. Pije się to jak wodę po melonie, lekko leczniczą (fekalna siarka). I tylko żal, że taka droga. (2,5/10)
Jako że tuż przed publikacją omyłkowo kupiłem to samo piwo, ale już rzecz jasna nieco starsze, śpieszę raportować, że kibla już nie było, nadmiar melona nadal czynił je mdłym, no ale generalnie pić bez wielkiego grymaszenia się dało. Wciąż grubo poniżej oczekiwań. (4,5/10)
Szansę na rehabilitację dostało Hopito w postaci Game Over (ekstr. 16%, alk. 6,1%), ipce z chmielami Galaxy, Vic Secret oraz Waimea. Lekka siarkowość i tutaj jest obecna, łodygowość goryczki wywołuje wspomnienia piw chmielonych Vic Secret sprzed 5-6 lat, jest trochę zielonej cebulki, trochę grejpfruta, trochę multiwitaminy oraz trochę hop burnu. No i melona, którego nie lubię w piwie, ale to jest kwestia gustu. Zbierając to wszystko do kupy, są to kolejne wyrzucone pieniądze, choć to piwo przynajmniej dało się dokończyć. (4,5/10)
Wyłomem w tym korowodzie piw niewartych zbytniej uwagi jest Silly od Funky Fluid (ekstr. 13,5%, alk. 5,4%). Lekka, ale i soczysta, po funkowemu gorzka session hazy IPA chmielona Enigmą i Galaxy, pachnie oraz smakuje pomelo, grejpfrutem, skórką pomarańczy, nadgniłym mango, a dodatkowo delikatnym białym gronem oraz gruszką, przy czym ostatnie dwa owoce obecne są w bukiecie marginalnie. Jest wprawdzie subtelny hop burn, ale przy takiej pijalności nie ma on większego znaczenia. Piwo znika szybko ze szkła, nie dając mi asumptu do narzekań. Polecam. (7/10)
Po wyśmienitym Crazy Lines #1 oraz nijakim Crazy Lines #2 przyszła kolej, żeby Nepomucen zaskoczył Crazy Lines #03 (ekstr. 19%, alk. 7,8%). Dosłownie zaskoczył, bo po doborze chmieli (Citra, Mosaic i Centennial) nie spodziewałem się niczego zaskakującego, tymczasem w tym piwie barwa etykiety wiele mówi. Pierwsze co wyczułem - nie tyle na zasadzie intensywności, co kontrastu z oczekiwaniami - to czerwone nuty, gdzieś w rejonie ciemnego grona, wiśni, róży i hibiskusa. Potem nadciągnęło uderzenie białych cytrusów, ale i różowego grejpfruta, nafty, brzoskwini i peryferyjnej żywicy, cały czas na wspomnianym owocowo-kwiatowym, czerwonym, wręcz nieco cukierkowym (ale nie landrynkowym! To nie utlenienie!) tle. Kolejną intrygującą kwestią jest przyprawkowość, której najbliżej do kurkumy. I znowuż – nie klasyczna fenolowość, tylko intrygująca żółta przyprawowa nutka, być może powstała wskutek synergii drożdży i chmieli. Subtelny hop burn można wyrzucić poza nawias, jako że soczystość jest wyśmienita, toteż i brak substancjalnej goryczki nie jest problemem, bo obecna słodycz nie jest nachalna. Jedno z ciekawszych wydawnictw dedeha ipkowych ostatnimi czasy, a zarazem jedno ze smaczniejszych. (7,5/10)
West coast wart uwagi nie nadarza się zbyt często. Gwarek jednak dokonał takiego dzieła. Wybrzeże Olbrzymów (ekstr. 15,1%, alk. 6,6%), uwarzone tradycyjnie w Nepomucenie, to połączenie żywicznych nut Chinook i Simcoe z mozaikową naftą oraz delikatnym cytrusowym uzupełnieniem umiejscowionym w tle. Stosunkowa klarowność piwa, jak i tylko zaznaczona słodycz oraz dosadnie podkręcona goryczka nie pozostawiają cienia wątpliwości – mamy do czynienia z rasowym łest kołstem, ortodoksyjnym i bardzo dobrze wykonanym. Niektórym może przeszkadzać zalegający charakter goryczki, ja nie widzę problemu, szczególnie że nie daje ona łodygą jak te dawne ipki, warzone 5-6 lat temu na Magnumie. Polecam bardzo oldskulowcom, bo to piwo z sekwojami na etykiecie to świetna odtrutka na pastry. (7/10)
Jeszcze większy uśmiech zagościł na mojej twarzy po obejrzeniu etykiety Cztery Strony Świata vol. 2 (ekstr. 15,1%, alk. 6,2%), na niej bowiem Gwarek umieścił tarasowe pola herbaciane, które mi się zrazu skojarzyły z epickim wypadem do Malezji, relację z którego za niedługo będę musiał w końcu opublikować na blogu. Piwo jest określone jako sencha earl grey IPA, jednak herbata funguje tutaj jedynie jako uzupełnienie tła. Na pierwszym planie czuć konglomerat nafty, żywicy, siarkowej marakui, melona, czerwonej porzeczki i kociego moczu, czyli połączenie tych ostrzejszych w smaku spośród amerykańskich chmieli (Mosaic i Simcoe) z tymi bardziej mdłymi z Antypodów (Galaxy i Enigma). Herbata stanowi mało narzucający się, za to dobrze spajający całość dodatek. No i goryczka jest dość mocna. Fajne piwo. (6,5/10)
Świetną sztuką zagaiła Pinta w ramach serii Hoppy Crew. Odsłona Where Is It? (ekstr. 16,5%, alk. 6,3%) to owsiankowa gładkość i pomarańczowa soczystość, wzbogacona o akcenty limonki, kokosa (na szczęście tym razem nie kopru) oraz marakui i niewadzącego melona. Piwo robi dość gęste wrażenie, ale rześki profil chmielowy zapewnia mu orzeźwiający balans. Wprawdzie nie ustrzeżono się marginalnego na szczęście efektu hop burnu, ale jest to jedna z tych ipek, których ciężko jest nie lubić. Szczególnie że i o wręcz west coastowo podkręconą goryczkę zadbano. Świetna sztuka. (7,5/10)
W podobne tony, aczkolwiek dosadniej, uderza Pinta Hoppy Crew How It Goes? (ekstr. 20%, alk. 7,3%). Pomarańcza trafia tutaj na przecier z moreli, żywicę, żółty, dojrzały, niemdły melon, gruszkę, guawę, podkreślonego ananasa, a nawet trochę mango. Gładka faktura niweluje w sporej mierze efekt hop burnu, zaś mocarna goryczka powinna wyznaczać ścieżkę dla nowoczesnych krajowych ipek w temacie trzymania na smyczy słodyczy resztkowej. Hop burn występuje, ginie jednak pod natłokiem skondensowanej soczystości. Piwo jest zarazem treściwe jak i rześkie. Ma substancję, a jednak ta substancja wchodzi niebezpiecznie szybko. Fajnie, że seria Hoppy Crew nawiązuje jakościowo do serii Hazy Disco. Tak więc baunsuj, birgiczku! (8/10)
Wciąż puszki królują u mnie na zakupach – wynik 5:5 odnośnie zadowolenia z zakupu to wprawdzie klasyczne ‘not great, not terrible’, ale mi to widocznie wystarczy.
a mi tam green august i gangsta smakowały :)
OdpowiedzUsuńPozostaje mi tylko zazdrościć ;)
Usuń