Loading...

Piwna Bratysława zimą, część 1

Jestem raczej wiejskim człowiekiem. Owszem, doceniam (niektóre) miasta za możliwości jakie dają, lubię je zwiedzać, ale najchętniej żyłbym jednak na wsi. I na wsi faktycznie żyję. W mieście przeszkadza mi natłok betonu, hałas, anonimowość. Są jednak dwa miasta, w których chętnie bym przynajmniej na jakiś czas zamieszkał. Jednym jest Singapur, o którym było jakiś czas temu, a niebawem będzie więcej. A drugim jest Bratysława. Tylko dlaczego? Singapur jest estetyczny, zielony, genialnie rozplanowany i skomunikowany, niesamowicie wygodny, a przy okazji tropikalny, co odpowiada mojej jaszczurzej naturze. A Bratysława?

Jedno z zaledwie dwóch faktycznie dużych miast na Słowacji (obok Koszyc) ma multum walorów. Daje możliwości wielkiego miasta i stolicy dosyć rozwiniętego państwa, jest oddalone o jeden bądź dwa rzuty beretem od innych ciekawych miejscowości w państwach sąsiednich, zaś nad ciepłe morze, jak i w piękne, wysokie góry można stąd dojechać w kilka godzin. Przecinający miasto Dunaj wraz z biegnącą wzdłuż brzegu autostradą sprawia, że w naturalny sposób część południowa jest blokowiskową sypialnią, a położone na drugim brzegu rzeki centrum jest jak na stolicę stosunkowo ciche i spokojne. Nie jest jednak nudne – klimatycznych klubów, doinwestowanych knajp i innych miejsc do spędzenia wolnego czasu jest tutaj mnóstwo.

Widoki są fajne, stare miasto ładne, no i w przeciwieństwie do Pragi nie ma gigantycznego lokalizacyjnego rozstrzału interesujących miejscówek – wszystkie mieszczą się w centralnym okręgu o średnicy mniej więcej dwóch kilometrów, więc można dojść prawie wszędzie na nogach. A ja lubię spacery w miłym otoczeniu. Ponadto jest to centrum słowackiego craftu, który ma się niespodziewanie dobrze (o tym więcej również za kilka akapitów). No i mieszkają tutaj Słowacy, fajny naród.

W Bratysławie byłem już dwa razy. Pierwszy raz około dziesięciu lat temu, na wycieczce z Anią i kumplami. Komunistyczny hotel Kiev jeszcze był czynny, w jego barze łoiło się Staropramena za jeden ojro, nad Dunajem piliśmy Hoegaardena dwa stoliki obok palestyńskiego ambasadora i daliśmy dwukrotnie w czachę w klubie Rock OK. Świetny wyjazd.

Drugi raz miał miejsce bodajże rok później. Graliśmy w 2011 roku z Blood Dries First koncert w klubie Intergalakticka Obluda, w którym wśród publiki wizualnie dominował gruby łysy gnom z długimi włosami, obwieszony żelastwem o wadze co najmniej 2kg (niczym Mr. T), z pentagramem o średnicy około 20cm. Nie przesadzam, no ale stolica każdego kraju jest przynajmniej w jakiejś mierze gabinetem osobliwości. Ja akurat byłem świeżo po dwumiesięcznej zapaści spowodowanej ekstremalnym atakiem atopowego zapalenia skóry, więc na imprezowanie brakowało mi jeszcze siły, choć obaliliśmy kilka szklanek Krusovic w knajpie na ulicy Dunajskiej.

A dzień wcześniej w Dunajskiej Stredzie było tak.
Anyway, w końcu nadarzyła się ponowna okazja do nawiedzenia tego miasta, więc nie zwlekaliśmy. Wyruszyliśmy z dziewczynami akurat w ten styczniowy dzień, w który orkan Fryderyka wdarł się do Polski od strony zachodniej. Uciekaliśmy mu, ale dopadł nas flanką zaraz za Żyliną, więc jazda częściowo odbyła się w warunkach śnieżnej nawalanki, w której mało co było widać. Bratysława powitała nas jednak spokojną pogodą, choć niestety niebo przez większość weekendu pokryte było ołowianej barwy chmurami. Ale przynajmniej mało padało.

Było już ciemno, raczej zimno, głodno i spragniono. Pierwsze kroki po odstawieniu wehikułu, który nas szczęśliwie dowiózł do celu, skierowaliśmy ku minibrowarowi Starosloviensky Pivovar. 20 minut piechotą, po czym wjazd do zapchanego ludźmi, mało atrakcyjnego wnętrza i krótka interakcja z wyjątkowo niemiłą obsługą. Pierwsza wtopa, olać to, idziemy dalej. W międzyczasie zrobiło się jeszcze bardziej głodno i spragniono, zaczęło się więc suszenie mojej głowy, ale jak już mam przygotowany plan zwiedzania wydrukowany w formacie A4 oraz mapkę z pozaznaczanymi punktami docelowymi wycieczki, to nie będę się stołował w pierwszej lepszej jadalni ze Zlatym Bażantem.

Po kolejnym kwadransie doszliśmy do Kláštornego Pivovaru. Wchodząc od strony ulicy, można mieć mylne wrażenie odnośnie tego miejsca. Na parterze znajduje się bar, warzelnia z leżakownią i raptem może sześć stolików, wszystko na bardzo ograniczonej powierzchni. Ponoć był to ongiś żeński klasztor, więc ambiente jest niezgorsza, z masą rzeźbionego drewna, marmurowo-drewnianymi ścianami, drewnianą podłogą i witrażowymi przeszkleniami sufitowymi. Jest przytulnie, ale i dostojnie. Wręcz trochę zbyt dostojnie, jako że muzyki brak, a jedynymi odgłosami są te wydawane przez gości (co najmniej w połowie turystów) oraz buzującą instalację elektryczną.

Dopiero pod koniec wizyty udałem się do instalacji sanitarnych umieszczonych w podziemiach, gdzie ukazały mi się trzy pomieszczenia. Każde z nich powierzchniowo przebijało to, co jest na parterze lokalu, z czego jedno kwadratowe z niską galerią było puste, a dwa pozostałe to były (tak zgaduję) byłe refektarze klasztoru – podłużne, jasne sale z łukowym sklepieniem i dużą liczbą stolików. A więc to w tym miejscu kryje się serce knajpy. Tutaj już nie było tak przytulnie jak u góry (dominował biały tynk oraz biały marmur), ale zdecydowanie bardziej gwarno, w tym za sprawą imprezy jakichś orgazmusowych studentów zza granicy.

Wystrój lokalu był na bogato, ale i trzeba było sięgnąć głębiej do kieszeni, żeby się tutaj najeść. Ja rozumiem, że to już nie są te czasy, kiedy piętnaście lat temu za jedną złotówkę mogłem sobie skomponować w Liptovskim Mikulasu w sklepie śniadanie, a za złoty i dziesięć groszy napić się na rynku pół litra lanego Sarisa, ale jak już płacę dziesięć europejskich baksów za burgera, w którym jest na oko maksymalnie 100g mięsa, no to się można zdenerwować. Bardzo dobry był ten burger swoją drogą, tak samo jak pierogi z bryndzą oraz bryndzowe hałuszki (te ostatnie były desygnowaną potrawą Ani w trakcie całego weekendu), ale swoje zabulić trzeba. Pod względem piwnym było mało różnorodnie – jakiś koncerniak, bezalkoholowy Birell i cztery piwa własnej produkcji, z czego jedno jest robione na zamówienie dla 1. Slovak Pub, jednej z najbardziej znanych budżetowych restauracji w mieście. Klastorny Leziak 11 to silny chleb z delikatnym masłem i rachityczną goryczką. W zasadzie całkiem niezły a la zwickl helles, szkoda że chmielu zabrakło i że kufel się kleił, ale jak najbardziej w porządku (6/10). Sv. Hildegarda 13, reklamowana jako piwo z dodatkiem słowackiego orkiszu, to jest jakiś dramat. Spora dawka masła, keczup Roleski, delikatniejsza kostka do kibla, a na dodatek stęchłe zboże w tle oraz silna, cierpka, nieprzyjemna goryczka. No jak można to była aż tak bardzo spartolić? (2/10) Na szczęście był jeszcze Ivan, podbite tmave, które uratowało tę wizytę pod względem piwnym. Sproszkowane kakao, kawa zbożowa, kandyzowany cukier, nutki palone. Gładkie, raczej wytrawne w smaku, z palonym posmakiem. Bez zastrzeżeń, bliska stoutowi odsłona tmavego. Na to piwo warto tutaj wpaść (7/10).

I tak nam minął pierwszy wieczór, albowiem kiedy po kolacji udaliśmy się do mieszkania koleżanki, która nas przenocowała, okazało się, że wszystkie sklepy są zamknięte, nie ma gdzie piwa kupić, a Kuba niczego ze sobą nie przywiózł, bo stwierdził przed wyjazdem, że byłoby to czymś w rodzaju wlewania wody do studni. Wiecie jak to jest, kiedy jedzie się gdzieś z zamiarem konsumpcji, a wieczorem kiedy człowiek jest rozochocony, okazuje się, że może się co najwyżej napić herbatki? Pewnie nie wiecie. Ja już wiem.

Wiem też, gdzie parkować w Bratysławie w trakcie tygodnia. Parkingi w centrum są zapchane i kosmicznie drogie, ale za to po drugiej stronie Dunaju, zaraz przy starym moście tramwajowym, jest spora powierzchnia szutrowo-błotna. Jest za darmo i jest brudno, więc połowę z tego, co oszczędzicie na parkowaniu, wydacie na myjnię, no ale zawsze to połowa do przodu. Pozostałe oszczędności można na przykład wydać na wizytę w Dunajskim Pivovarze, barce zacumowanej jakieś 300 metrów od rzeczonego błocka. Nie jest to jedyny zwodzony browar w Europie (podobny funkcjonuje chociażby w Pradze), ale pierwszy, który udało mi się nawiedzić.

Zwodzony mostek prowadzący do drzwi umieszczonego również na barce hotelu (czy tam „botelu”) skojarzył mi się od razu ze strzelankami i wyobraziłem sobie, jak uzbrojony w MP5 szturmuję dolny pokład. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że byłem naprawdę bardzo spragniony. Szkoda, że pogoda zimowa, więc najfajniejsza chyba część łodzi, czyli górny pokład z drewnianą posadzką, był zamknięty. To musi być świetne miejsce na imprezę latem, kiedy słońce praży, człowiek ma widok na stare miasto wraz ze wzgórzem zamkowym, dziewczyny w bikini tańczą do deep housów, a kelner przynosi piwa warzone na łodzi.

Właśnie – czy istotnie warzy się tutaj? Nie jest to wcale jednoznaczne. Właściciel łodzi posiada również położony na obrzeżach miasta Patronsky Pivovar, a piwa podawane na barce mają właśnie patrońskie. Z drugiej strony – sprzętu na łajbie nie brakuje. Vis a vis przeszklonego wejścia mieści się malutka warzelnia z nierdzewki, a wzdłuż środkowego pokładu w rzędzie ustawiono sześć tanków. Po obydwóch stronach tanków mieszczą się stoliki, obsadzone w głównej mierze przez młodego wieku miejscowych. Zasuwający za oknem Dunaj robi wrażenie, jakby to barka zasuwała, ale za to nie kołysze nic a nic. Miejscówka świetna nawet o tej porze roku, taki rzeczny industrial. W rytm muzyki z lat 80-ych, z widokiem na drugi brzeg Dunaju, wzdłuż którego secesyjne budynki starego miasta są gdzieniegdzie poprzetykane prostokątnymi, komuszymi plombami, można się oddać jedzeniu (bufet śniadaniowy woniał mocno owocami morza i rybami) oraz piciu.

Patron Svetly 11,5 to trochę wadliwe, śniadaniowe połączenie chleba, cukru, kukurydzy na maśle oraz fajnej, średnio mocnej goryczki (5,5/10). Patron Tmavy 13 to mocno ciemna interpretacja stylu – suszona śliwka, czekolada, karmel, ziemia, nutki palone. Ziemisto-mineralny finisz z nutką suszonej śliwki i niespodziewanie mocną, na mój gust zbyt ściągającą goryczką (5,5/10). Piwnie nie ma więc w zasadzie o czym gadać, ale sama knajpa jest świetna, warto tutaj więc przyjść mimo niezbyt przekonującego piwa, zamiast którego dobrym wyborem jest na przykład pyszny lava cake.

Stamtąd udaliśmy się głównym mostem nad Dunajem w kierunku zamku. Po przejściu obok szpetnego fest dworca autobusowego, znaleźliśmy się nieoczekiwanie przy knajpie o nazwie Le Šenk, która na tablicach od strony ulicy kusiła craftowym piwem. Tej miejscówki nie zaznaczyłem sobie na mapce, uznając jej nazwę za zbyt pretensjonalną, ale skoro los nas rzucił dosłownie przed same drzwi, to szkoda by było nie ulec jego podszeptom. Jak wiadomo, nie ma przypadków, są tylko znaki.

I dobrze, że wstąpiliśmy. Kręte wnętrze bratysławskiego Szynku wyłożone jest drewnem i cegłami, przyciemnione, klimatyczne. Tu i ówdzie umieszczono metalowe kraty, w innym miejscu przesuwne ściany, z boku skórzane loże. Brązowo-czarna tonacja kolorystyczna tworzy klimat. Jeśli jesteście sobie w stanie wyobrazić dobrze doinwestowaną knajpę w punkcie przecięcia hipsterskiego lokalu i klubu bikerowego, to Le Šenk jest właśnie czymś takim. Widać, że ktoś mocno przemyślał aranżację wnętrza, bo wszystko jest spójne, za sprawą czego świetnie się tutaj siedzi. No i są krany, 8 sztuk, podzielone po połowie na craft czeski i słowacki. Skupiłem się na miejscowym.

Simeon IPA 15 łączył solidne nachmielenie z amber ejlowym zasypem. Słodkie owoce tropikalne (głównie mango), trochę nut czerwonych owoców, delikatna nutka żywiczna. Ziołowa goryczka i trawiasty posmak, solidna ciasteczkowa baza słodowa z dopasowanym karmelem. Dobre (6,5/10). Donovalský Pivovar Klajmber Pšeničné 11 charakteryzowało się bardzo silnym goździkiem, wyraźnymi nutami pszenicy i chlebowym posmakiem. Kwaskowe, trochę cytrusowe w smaku. Niedostatek w postaci wytłumionych nut owocowych nadrabiało rześkością. Dobre (6,5/10). God Times BIPA 14 miało dwie osłony. Schłodzone pachniało jak żywiczno-cytrusowa maślanka, z bardziej kwaskowym niż gorzkim smakiem. Wprawdzie w dość wytrawnym smaku dochodzą delikatne nuty ciemnych słodów, ale z zamkniętymi oczami piwo robi wrażenie jasnego, choć nie w taki sposób, jakby to chciał jego twórca. Z czasem na szczęście masło zanika niemalże całkowicie, ustępując pola przyjemnej lukrecji. Fajna receptura, bałaganiarskie wykonanie i happy end (bez skojarzeń; 6,5/10).

Piwnie było więc nieźle, a sama knajpa, położona w dolnej części wzgórza zamkowego, skąd ma się widok na Dunaj i w minutę jest się na dworcu autobusowym (szczęśliwie zasłoniętym), to miejscówka, jaką chętnie miałbym u siebie w mieście, ee, na wsi. Fakt, że dość turystyczna (większość gości stanowili przyjezdni), ale nie szkodzi. Jest tylko jeden problem – lokal został w międzyczasie zamknięty. No to klops.

Ale i tak warto udać się w to miejsce, a to ze względu na zamek. Ten jest swoją drogą dopasowany do miasta. Czyli kameralny. Ma się stąd fajny widok na centrum Bratysławy z jednej strony i Dunaj z drugiej. Panorama na Petrżalkę (blokową, południową część miasta) ciągnie się od zachodu na wschód, od ferm wiatrowych za austriacką granicą po pomalowane różnymi kolorami fasady komunistycznych blokowisk. W centralnym miejscu obie części miasta spaja most, na którego głównym przęśle umieszczono podniebną restaurację w kształcie UFO. Zaraz za nią wyrastają korporacyjne biurowce, otoczone wspomnianymi blokowiskami. Antyutopie różnych autorów się tutaj schodzą. I rozbudowują, sądząc po ilości dźwigów, majaczących na horyzoncie.

Najdroższe mieszkania w mieście są ponoć ulokowane na wzgórzu zamkowym wokół zamku właściwego, z widokiem na stare miasto. Jest to dla mnie niezrozumiałe, bo ciężko w tym miejscu o prywatność. Otóż mury zamku otoczone są plantami, na których w ciepłą pogodę ponoć przesiaduje masa młodych ludzi. I oni mają de facto widok z góry prosto na balkony i okna tych drogich mieszkań, których fasady są jakieś 15-20 metrów naprzeciwko plantów. No ale ja często ludzi nie rozumiem.

Głód doskwierał nam coraz bardziej, więc udaliśmy się do następnego przystanku piwnego, czyli browaru restauracyjnego o nieco frapującej nazwie Fabrika The Beer Pub. W tym przypadku fakt doinwestowania nie dziwi, lokal jest bowiem restauracją czterogwiazdkowego Loft Hotelu, mieszczącego się przy głównej alei usłanej ambasadami i konsulatami części Bratysławy. Nie dziwi również w świetle powyższego, że Fabrika jest jednym z najładniejszych browarów restauracyjnych, w jakich byłem. A wręcz jednym z najładniejszych lokali w ogóle. Skórzane loże, drewniane stoły, ściany wyłożone szarym klinkierem, warzelnia i tanki za pełnym przeszkleniem. Industrialny sufit z podwieszonymi organicznie wpisuje się wcałość, utrzymaną w tonacji szaro-jasnobrązowo-czarnej. Ciepło i przytulnie a jednak nowocześnie; elegancko a jednak na luzie. 

Restauracja ma amerykańsko-włoski sznyt. Na każdym stoliku znajduje się wór z orzeszkami ziemnymi do łupania, ale w przeciwieństwie do analogicznych miejsc we Włoszech nie ma chlewu – łupinki lądują w osobnym koszyku, a nie na podłodze. Krytyka jest należna systemowi rezerwacji. Jako że nawiedziliśmy browar w pierwszej połowie dnia, mogliśmy się stołować bez przeszkód, ale od 18ej de facto wszystkie stoliki były zarezerwowane. Krótkowzroczna, mało mądra polityka, która może zrazić do miejsca ludzi, którzy przyszliby tu przypadkiem albo na celową obczajkę i nie mogli się ugościć. Widząc, że na wszystkie stoliki są rezerwacje, tylko przy dostatecznej motywacji przyszliby tu po raz kolejny, w innym przypadku zakładając (słusznie bądź nie), że i tak wszystko będzie już zarezerwowane.

Motywacją do wizyty w przypadku Fabriki jest wystrój, miła obsługa, bardzo dobre jedzenie (wołowe policzki dały radę), ale i również własne piwo. Pilsner 11 przywitał mnie na dzień dobry chmielowym, żateckim kopem, podkreśloną chlebowością, delikatnym zbożem, lekką słodyczą resztkową i średnio mocną goryczką. Diacetyl na poziomie minimalnym. Czuć, że pierwowzorem był Urquell i udało się go zgrabnie skopiować (7/10). Rozczarowała APA – trochę maślana, biszkoptowo-chlebowa, zaskakująco silnie trawiasto-ziołowa, z delikatnym nowofalowo-cytrusowym podszyciem. Nie pykło (4,5/10). Nie zachwyciło również Pšeničné – tak mocno goździkowe i gałkowe, że w zasadzie wyzbyte nut owocowych i słodowych. Rześkie co prawda, ale mimo przyprawowo-ostrego profilu w smaku raczej wodniste (5/10). Powrót w wysokojakościowe rejony nastąpił za sprawą Dark Lagera. Wiśnie i śliwki w czekoladzie, gorzkie kakao i niuch wanilii. W smaku raczej wytrawne, podczas gdy bukiet podchodzi pod portera bałtyckiego. Bdb (7/10). Prawdziwym cymesem był Stout 16, w rzeczywistości foreign extra stout. Nalany z kremową, betonową czapą piany przypominającą ubite białko, miał kompleksowy bukiet i idealną głębię. Gęsta gorzka czekolada, kawa, wanilia, subtelne akcenty czereśniowe oraz różane. W smaku lekko słodkie, mega gładkie i niesamowicie kremowe, kojarzące się miejscami z lodami amarena z grubą warstwą polewy z gorzkiej czekolady. Jako że lekki kwasek równoważy tutaj słodycz, jest to w zasadzie idealne piwo na deser. Super! (8/10)

Nie ma co ściemniać – Fabrika jest jednym z tych lokali, w których trzeba sięgnąć głębiej do kieszeni. Jednocześnie jednak jest tego warta.

Będąc w Bratysławie można z kolei pominąć lokal 100 Piv, który na Rejtbirze nie wiedzieć czemu jest najwyżej ocenianą knajpą w tym mieście. Wysokie oceny oraz utyskiwanie niektórych recenzentów na death metal lecący z głośników skutecznie mnie zachęciły do wizyty, tak więc mimo że od tego intensywnego zwiedzania zaczęła mnie boleć głowa, zostawiłem towarzyszki w mieszkaniu i poczłapałem do Stu Piw, prosto na spotkanie ze srogim rozczarowaniem. Lokal wygląda jak połączenie craftowego sklepu z barem, jest małą klitką ze sporych rozmiarów witryną wychodzącą na ulicę. Stolików jest pięć, fototapet na całą ścianę z czarno-białą panoramą starej Bratysławy jest jedna, piw jest pewnie ponad 100, a klimatu jest zero. Zakolczykowana w nosie barmanka nie tryska entuzjazmem (delikatnie rzecz ujmując) a z głośników zamiast death metalu leciały jakieś hard rockowe popeliny. I was tricked.

W tej sytuacji tylko piwo mogło uratować tę część wycieczki. Sześć kranów zostało równo podzielonych na Słowację, Czechy oraz pozostała zagranicę (w tym popularnego w naszej części Europy To Ola), choć właściciel chyba liczy na spory zbyt butelek. Asortyment był faktycznie dość imponujący, a ceny butelek robiły wrażenie wręcz sklepowe. Sporo słowackiego craftu, zaś importy obejmowały w głównej mierze Mikkellera, To Ol, De Molen i Bevoga. Skupiłem się na ofercie beczkowej, rozlewanej do szkieł o pojemności 200 oraz 400ml. Stupavar FestivALE (alk. 4,4%) to prosta, pijalna session IPA. Cytrusowa, lekko trawiasta, delikatnie melonowa, bardzo rześka, średnio intensywna. Bez wad, ale i bez większych uniesień – jest to piwo do picia przy okazji, archetyp dobrze wykonanego wywaru stołowego, którym to zapewne ma być (6,5/10).

Do lokalu przy okazji wpadać moim zdaniem nie warto, nie jest to knajpa, którą chciałbym mieć w sąsiedztwie. Być może warto przy okazji zrobić w niej zakupy na wynos, zaopatrując się w piwa z Wywara, Hellstorka, czy też Padre Craft Brews.

O dalszych perypetiach w stolicy Słowacji napiszę w drugiej części przewodnika. Dowiecie się wtedy też co nieco o najgorszym fast foodzie na świecie.

Druga część relacji:
Piwna Bratysława zimą, część 2
piwne podróże 9137363774021449296

Prześlij komentarz

  1. "Korzystając z przewodnika „piwny szlak Bratysławy” trafiliśmy na niedobre jedzenie w „Staroslovienskym Piwowarze” – już dźwięk dzwonka od mikrofalówki nas zaniepokoił. Ale gdy po półgodzinie czekania dostaliśmy letnie jedzenie, zrobiło się niemiło. Pierogi z hipermarketu z przesolonymi dodatkami i kluski na parze z przesoloną kiełbasą/boczkiem – może to i pożywne ale na pewno nie smaczne.
    Za to z tego samego przewodnika trafiliśmy do słowackiego multitapu Hostiniec Richtar Jakub – i to jest miejsce, mimo niepozornego wyglądu, które warto odwiedzić! Cały czeski i słowacki świat piwa rzemieślniczego w jednym miejscu – naprawdę godne polecenia. "

    Takie zapiski odgrzebałem z naszego zwiedzania...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z kolei mimo że w Bratysławie byłem już kilka razy i za każdym razem miałem w planach Rychtara Jakuba, to koniec końców nigdy mi się tam nie udało dotrzeć. Ale w końcu trzeba będzie.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)