Piwna pielgrzymka do Westfalii
https://thebeervault.blogspot.com/2019/08/piwna-pielgrzymka-do-westfalii.html
Zdaję sobie sprawę, jak bardzo klikbejtowe łamane przez niedorzeczne jest łączenie słowa pielgrzymka z czymkolwiek piwnym, niemniej jednak faktycznie w tym wpisie będzie o jednym z głównym miejsc pielgrzymkowych Niemiec oraz o przypadku który mnie tam zawiał, no i o nietuzinkowym browarze, który dzięki temu odkryłem. Choć raczej odkryłem miejsce pielgrzymek dzięki browarowi a nie na odwrót, ale zaraz wszystko wytłumaczę.
Otóż było tak, że znajdowałem się w drodze do Dolnej Nadrenii i miałem sporo nadrobionego czasu. Pomyślałem więc, że może coś po drodze zwiedzę, mając raczej na myśli, że po drodze zjem obiad, a i być może zaliczę jakiś browar.
Odpaliłem więc RateBeer i sprawdziłem, jakie browary znajdują się po drodze. Kojarzyłem miejscowość Soest, bo często obok niej przejeżdżam. Okazało się, że nie dość, że ma sporych rozmiarów starówkę oraz browar restauracyjny, to w dodatku na południe od niej znajduje się całkiem spore jezioro zaporowe ze starą, kamienną tamą. W ten sposób wyznaczyłem sobie cel wycieczki.
Wpierw podjechałem nad Möhnesee, jezioro zaporowe na południe od miasta. Oprócz miejskich klimatów chciałem bowiem tego dnia zaznać również trochę natury, jakkolwiek wymodelowanej ludzką ręką. Poza tym spodziewałem się ujrzeć ładną tamę i pochwalić się zdjęciami teściowi, zawodowo związanemu z tamami od kilku dekad. Jednak widok na miejscu mnie mocno zaskoczył. Trzeba było trochę kluczenia po okolicznych pagórkach, na których postawili sobie domostwa bardzo bogaci ludzie, trzeba było trochę przycebulić na parkingu (no dobra, nie trzeba było, ale za każdym razem krew mnie zalewa, kiedy mam płacić za parking; a po co ma mnie zalewać?), potem krótki przemarsz wzdłuż brzegu jeziora, nad którym wybudowano kilka hoteli i zainstalowano szereg restuaracji oraz keji, przy których cumują żaglówki miejscowej klasy średniej.
Do tego miejsca jednak nie przyjeżdża się tylko nad wodę, a dla zapory Möhnetalsperre. Długa na 650 metrów, wysoka na 40 metrów tama została wybudowana z kamienia między 1908 a 1912 rokiem, w celu regulacji rzeki Ruhry, zaopatrującej w wodę Zagłębie Ruhry na zachód od Soest. W 1943 roku eskadra angielskich bombowców pod osłoną nocy w brawurowym rajdzie uszkodziła tamę specjalnie do tego celu skonstruowanymi bombami, które zostały spuszczone do wody z niskiej wysokości, po czym poodbijały się od tafli wody niczym ciśnięte po jeziorze płaskie kamienie. Jedna z nich dosięgnęła celu. Szeroki na ponad 70 metrów, wysoki na 20 metrów wyłom wywołał falę powodziową, której następstwem była śmierć tysiąca kilkuset osób. W większości niemalże wszystkich Słowianek, które były uwięzione w nieodległym obozie pracy przymusowej Möhnewiesen. Militarne znaczenie uszkodzenia tamy z kolei było niemalże zerowe. Brawo Angole, k**wa, brawo...
Tama jest najpiękniejszą, najbardziej imponującą budowlą tego typu, jaką widziałem i jaką na dobrą sprawę spodziewam się ujrzeć. Skonstruowana z kamienia, z dwiema masywnymi wieżami pośrodku, od strony jeziora dolnego wygląda trochę tak, jak sobie człowiek wyobrażał bramy Mordoru przed oglądnięciem filmu. Tyle że tama rzecz jasna nie ma bramy, tylko śluzy, no ale to jest nieistotny szczegół. Wraz ze zwiedzeniem tego miejsca odpadł dla mnie ostatni argument, który mógłby mnie kiedykolwiek wywiać w rejon Wałbrzycha. Tamtejsza kamienna tama bowiem z pewnością nie jest aż tak imponująca.
Wpakowałem swoje cztery litery z powrotem do samochodu i ruszyłem kilkanaście kilometrów na północ, do Soest. Miasto ma ciekawą historię, albowiem przez dłuższy czas było głównym centrum ekonomicznym oraz ludnościowym tej części Niemiec. Dość powiedzieć, że do Soest należą najstarsze pisemnie przekazane prawa miejskie całych Niemiec. Miasto należało do Hansy i jako takie handlowało w obrębie sieci, która sięgała aż po rosyjski Nowogród, zniszczony przez Iwana Groźnego prawdopodobnie za poduszczeniem Anglików (tak, trochę się na nich tutaj powyżywam). Prawa miejskie Soest służyły jako pierwowzór założonej m.in. przez kupców z Soest Lubeki, skąd w zmodyfikowanej formie zostały użyte do ufundowania wielu miejscowości w obrębie Bałtyku. Jedno z najistotniejszych miast Hansy w Średniowieczu oraz główne miasto Westfalii (obok Dortmundu, Monastyru i Osnabrück), z czasem podupadło. W połowie XIX wieku wciąż miało więcej ludności od Dortmundu, jednak nie uległo industrializacji na wzór innych miast regionu. Nam się to może wydawać dobroczynnym rozwojem sytuacji, ale dla miejscowej ludności wówczas z pewnością nie było to nic pozytywnego. Dla nas jednak jest to o tyle istotne, że starówka tej ledwo 30-tysięcznej miejscowości ma około 2 kilometry średnicy i mimo zniszczenia bądź uszkodzenia 60% budynków w trakcie Wielkiej Zawieruchy Akwarelisty-Psychopaty nadal da się zrozumieć, dlaczego Soest w III Rzeszy było nazywane „Miastem niemieckiego Średniowiecza”.
Muszę na wstępie powiedzieć, że już dawno mnie żadne miasto tak nie oczarowało. Auto warto zostawić na obrzeżach starówki i ruszyć wgłąb na piechotę – miejsc parkingowych naokoło jest wystarczająco wiele, a częścią uroku śródmieścia jest nikły ruch kołowy.
No więc właśnie – wyobraźcie sobie średniej wielkości miasteczko, po którym jeździ bardzo mało samochodów, wyobraźcie sobie, że chodzicie po takim miasteczku wąskimi uliczkami, przy których stoją fachwerkowe domki, nierzadko zrośnięte ze sobą, przy 27 stopniach ciepła korytarze powietrzne zapewniają wystarczającą ochłodę, zza przydomowych murów wystają bluszcze i kwitnące krzaki, w podwórkach ręczne drewniane zdobienia przeplatane są kwiatami, uszy kojone są śpiewem ptactwa, a nozdrza co kilka kroków wypełnia zapach kwiecia. Cisza, relaks, estetyka. I tak się chodzi po tym starym Soescie.
Jako że mam świra na punkcie fachwerku, określanego u nas również mianem pruskiego muru, toteż czułem się tutaj wyjątkowo dobrze, szczególnie na rynku katedralnym, gdzie fachwerkowych domostw było całe mnóstwo. Ciekawostka – fachwerk wymyślono jako tańszą alternatywę dla domów murowanych. Taka konstrukcja szkieletowa z drewna, wypełniona kamieniami albo gliną, wypucowana na biało, jest nie dość że bardziej urokliwa, to jeszcze bardziej ekonomiczna i w wielu miejscach łatwiejsza w obróbce. Innym rodzajem domów są w starej części Soest te obłożone na ścianach grafitowym łupkiem, też bardzo ładne swoją drogą.
Bardziej współczesna architektura jest jak najbardziej obecna, ale nie dominuje, no i w pewien sposób wpisuje się w zabytkową tkankę miejską, jak chociażby nowe kamienice na częściowo fachwerkowym głównym rynku. Są i odstępstwa od tej reguły – chociażby szkaradne, prostokątne zabudowania wspólnoty luterańskiej, czy modernistyczna fontanna na ślicznym placu katedralnym, bohomaz podkreślający, że nie ma ideałów. W takich miejscach jednak wystarczy odwrócić głowę w inną stronę i zazwyczaj oczy zostają ucieszone ładnym widokiem.
Atmosfera jest spokojna, acz nie czuć swądu umieralni – między innymi przez pełne ludzi ogródki piwne i coraz rzadziej spotykaną dominację niemieckiego, nierzadko młodego żywiołu w tym mieście. Bardzo niemiecko i bardzo młodo jest chociażby przy Großer Teich, sadzawce położonej w samym środku starówki. Słona woda w akwenie chroni go przed zimowym zamarznięciem, kawiarenka nad brzegiem chroni dorosłych przed pragnieniem, a obszerny plac zabaw zaraz obok chroni całą rzeszę (hehe) dzieci przed nudą, zaś urokliwy fachwerkowy zakątek po przeciwnej stronie stawu stanowi magnes dla fotografów. Cudne miejsce na wypoczynek.
Odchodzącym od stawu kanalikiem można dojść w okolice rynku, żwawego miejsca pełnego ogródków piwnych i w środowe popołudnie tętniącego życiem. Naprzeciwko siebie stoją tutaj kamienice fachwerkowe i budynki bardziej współczesne, jednak o klasycznych bryłach, co wygląda całkiem zgrabnie. Trochę przytłaczające są stojące kilkadziesiąt metrów obok dwie duże protestanckie świątynie z żółtego piaskowca. Być może podświadomie tak oddziałują nie tylko na mnie, bo obydwa place przykościelne w odróżnieniu od rynku straszą pustką. Położony kilkaset metrów na wschód duży kościół katolicki z dwoma wieżami jest wprawdzie nieco ładniejszy, ale wokół niego również jest pusto. Być może jednak to nie o estetykę budowli w tym wszystkim chodzi.
I tak sobie spokojnie spacerowałem dwie godzinki po urokliwym miasteczku, ciesząc się przewiewem, dobrym powietrzem, zapachem kwiatów, śpiewem ptaków i pozytywnie nastrajającym spokojem. Jako jednak rzekłem, znalazłem się w Soest przez browar. Fachwerkowy (a jakże!) Brauhaus Zwiebel mieści się po sąsiedzku przy trzecim zborze ewangelickim miasta, w cieniu przykościelnych drzew. Klasycznie, tradycyjnie.
Browar jest klimatyczny, przyciemniony i przytulny, można się poczuć jak u gospodarza przy piecu. Warzelnia jest na pierwszy rzut oka starej daty, chyba faktycznie miedziana a nie tylko miedzią zdobiona, o trochę cebulowatym kształcie. Na piętrze jest ciut bardziej przestronnie, znajduje się tam między innymi jasny ogród zimowy, w którym można spocząć.
Ogród właściwy mieści się przy spokojnej uliczce, w cieniu drzew, z powietrzem nasyconym zapachem kwiecia. Usiadłem przy długiej, wspólnej ławie i zamówiłem u młodego, sympatycznego kelnera kilka rzeczy. Po pierwsze, jako że mnie jako Polaka oczywiście zaciągnęło do browaru o nazwie Cebula, zamówiłem zupę cebulową, bardzo smaczną. Po drugie, zamówiłem dwa piwa, z których na szczęście żadne nie waliło cebulą. Zwiebel Weizen jest na internetach określany mianem zbytnio bananowego. Ponieważ dla mnie nie ma czegoś takiego jak zbyt bananowy weizen, przeto smakował mi wybornie. Piwniczny, lekko siarkowy, gładki od pszenicy, trochę słodowy i lekko kwaskowy, z subtelną przyprawową kontrą dla natłoku bananów. Rześki w cholerę. Pyszka (7,5/10). Zwiebel Dunkel to połączenie słodowości, melanoidyn, karmelu, lekkiej siarki i subtelnej ale wyczuwalnej chmielowej nuty. Ani to dunkel monachijski ani frankoński, z kolei całkiem blisko mu do altbiera. Dobre piwo (6,5/10). Ze względów taktycznych zrezygnowałem z hellesa i zrobiłem sobie przerwę na pozbycie się procentów z organizmu, co udało się w sumie dość szybko uskutecznić.
Bardzo polecam zarówno Soest jak i miejscowy browar. Bardzo miło się zaskoczyłem.
A co z częścią pielgrzymkową?
Otóż położony na zachód od Soest Werl jest trzecim najbardziej popularnym miejscem pielgrzymek w Niemczech. Po Drugiej Wojnie Światowej główną część pielgrzymów stanowili Niemcy wysiedleni ze Śląska czy Sudetów, ale z czasem zostali liczbowo wyparci przez pielgrzymów z Półwyspu Iberyjskiego. Celem pielgrzymek jest posąg Consolatrix Afflictorum, czyli Maryi Pocieszycielki Strapionych. I tutaj mamy powiązanie z Soest, to stamtąd bowiem biskup Kolonii skonfiskował posąg w 1661 roku i przeniósł do Werl, ustanawiając nowe miejsce pielgrzymek, które w przypadku Soest wskutek protestantyzacji miasta i tak od dłuższego czasu nie mogło być użytkowane.
Problem z Werlem jednak jest tej natury, że po nawiedzeniu Soest miasteczko nie robi absolutnie żadnego wrażenia. Owszem, okalające śródmieście wąskie brukowane uliczki flankowane niskimi domkami są całkiem urokliwe, ale daleko im do uniesienia przynajmniej jednej brwi uważnego obserwatora. Rynek jest rozczarowujący, browaru nie ma, jedynie zielony skwerek przed kościołem św. Walburga wypadł estetycznie w pełni ujmująco.
Werl nie polecam, jednak żeby i tę miejscowość podsumować piwem, zakupiłem w miejscowym getrenku mocno chmieloną pszenicę z craftowej serii nieodległego browaru Pott’s. Brauatellier Hopfen-Weisse (alk. 6,3%) to miękka pszenica z silnymi cechami hefeweizena (goździk, banan, trochę pieprzu oraz moreli), podszyta pomarańczowymi, odchmielowymi cytrusami w ilości umiarkowanej, punktowana podkreśloną z umiarem goryczką. Bardzo fajna hybryda i powód, dla którego wjazdu do Werl nie uważam za w pełni nieudanego (7/10).
Westfalia, jak i reszta ujmujących architektonicznie Niemiec środkowo-zachodnich od tego momentu znalazła się na moim celowniku. Być może kiedyś uda mi się wybrać na tydzień urlopu do rejonu Frankfurtu i Darmstadt, gdzie w promieniu 100km znajduje się cała masa urokliwych miejscowości. Być może będą tak ładne jak Soest.