Dzik jest dziki
https://thebeervault.blogspot.com/2018/01/dzik-jest-dziki.html
Ale już niekoniecznie zły, no bo czy coś smacznego może być jednocześnie złe? No właśnie. Tyczy się to zarówno dziczyzny, jak i piw angielskiego Wild Beer, przynajmniej tych trzech, których miałem okazję skosztować przed zapoczątkowaniem niniejszego wpisu. Twórcy uważają się za ‘browar piątego składnika’, rozumianego jako wyjście poza klasyczny kwartet woda+słód+chmiel+drożdże, przy czym niekoniecznie oznacza to złamanie rajnhajtsgebotu, bo tym piątym składnikiem czasami są po prostu dzikie drożdże czy też drewniana beczka. Niemniej jednak filozofia tworzenia jest całkiem ciekawa, a niektóre piwa atrakcyjne w warstwie konceptualnej. Jako że moje dotychczasowe doświadczenia z Wild Beer były tyleż ograniczone, co zadowalające, nie zastanawiałem się zbytnio, kiedy otworzyła się okazja do głębszego zaznajomienia się z dorobkiem browaru.
Sommerset Wild (alk. 5%) jest piwem spontanicznej fermentacji, uwarzonym w rejonie Sommerset, quasi sommersetomyces wild ale. Wygląda i pachnie jak cydr, pełno tutaj kwaśnych jabłek, jak i niedojrzałej białej porzeczki, jest też kwaśny agrest, wytrawne białe wino oraz subtelna dzikość w tle. Piwo jest kwaskowe, ale z gatunku nie wykręcających języka, w smaku zdecydowanie owocowe, z porzeczką na przedzie. Finisz kwaskowy, wytrawny. Porządny wywar. (6,5/10)
Sleeping Lemons (alk. 3,6%) to gose z dodatkiem cytryn macerowanych w soku własnym oraz soli. Nazwa wywodzi się z marokańskiego określenia cytryn spreparowanych w ten sposób. No i te cytryny w samym piwie otwierają się wraz z ogrzaniem, ostatecznie je dominując, będąc jednak na początku słabo wyczuwalnymi. W formie schłodzonej dominują jabłka oraz gruszki, uzupełnione o nutę mineralną, która nabiera na intensywności wraz z rzeczonymi cytrynami. Ciekawe, że piwo przez swoją mineralność zdecydowanie bardziej słone jest w aromacie niż w smaku. W tym ostatnim Śpiące Cytryny są lekko kwaskowe, z posmakiem niesłodzonej lemoniady, a przy tym jednak niespodziewanie mało wyraziste, czy też mówiąc wprost – wodniste. Bądź też po prostu subtelne, jak zwał, tak zwał. (5/10)
Sleeping Lemons Export (alk. 6%) nie różnią się diametralnie od wersji podstawowej – co nie dziwi – i są z jednej strony lepsze, z drugiej trochę gorsze. Więcej jest tutaj cytryny, więcej kwasku, więcej soli, ale i więcej ciała. Ergo – intensywność aromatyczno-smakowa na plus, ale jednak brakuje mu rześkości. Sądzę, że wersja z 5% alko byłaby w sam raz. (6/10)
Rooting Around Summer (alk. 6%) to jedno z fajniejszych piw, z jakimi miałem przyjemność. Znaczy się, jedno z fajniejszych na papierze. Otóż celem było uwarzenie piwa wiśniowego bez dodatku samych owoców, używając do tego w ich zamian całego drzewa wiśniowego. W zacierze wylądowały więc gałęzie, w brzeczce gotowały się liście oraz pąki, a do tanku leżakowego dosypano białe oraz różowe kwiatostany. Dodatkowo przefermentowano piwo w drewnianej beczce zakażonej dzikusami, w której wcześniej leżał sobie Modus Operandi, jedno z flagowych piw browaru. Fajnie to brzmi, co nie? No i niestety, końcowy efekt nie wytrzymuje zderzenia z oczekiwaniami. Owszem, jest fajna, owocowo-skórzana dzikość, wiśnie są oczywistym skojarzeniem, przy czym są faktycznie bardziej subtelne niż w piwach z dodatkiem wiśni jako takich, co jednak wychodzi piwu na dobre, bo bukiet jest dobrze przegryziony. Z drugiej strony ta subtelność w smaku zahacza jednak o wodnistość. Wprawdzie jest miękka faktura, jest ostry, niemalże octowy finisz, jest kwasek, do głosu dochodzą śliwki mirabelki i generalnie jest spoko. No ale ‘spoko’ to jednak trochę za mało. Nota bene, Belgowie potrafią uwarzyć wiśniowe w bukiecie piwa, które obywają się nie dość że bez owoców, to i bez drzewa wiśniowego. Te piwa to chociażby niektóre flandersy. Chyba ktoś powinien decydentom Wild Beer podsunąć tę kwestię do rozwagi. (6/10)
Kolejną fajną koncepcją jest dowcipnie nazwany Breakfast Of Champignons (alk. 4,1%). Otóż do tego piwa dodano dzikie grzyby, a także tymianek, czarny pieprz, sól morską oraz pieprz syczuański, a całość przefermentowano w dębowej beczce zainfekowanej brettami, czyli innymi dzikimi grzybami. Rezultat ma ponoć przypominać pajdę chleba żytniego z borowikami usmażonymi z tymiankiem. Gdyby mnie nie nakierowano na takie skojarzenie, to pewnie napisałbym tylko, że mamy tutaj wyraźną dzikość połączoną z trochę nietypową kiszonką i subtelną słonością, przez którą się przedziera cytrynowa, kwaśna nuta. No ale skoro już postanowiono podziałać trochę na moją wyobraźnię, to faktycznie, jest tu taka ziemista nutka grzybopodobna, a i nawet rzeczona kiszonka ma w sobie coś ewidentnie tymiankowego, zaś pieprz jest śladowo wyczuwalny w aromacie oraz retronosowo. Po przełknięciu zaś, mimo kwaskowości tego piwa, pozostaje na podniebieniu cieniutki, śliski film, jak po zjedzeniu czegoś konkretnego. O, na przykład po zjedzeniu grzybów. Koncepcyjna część tego piwa (poza może tymiankiem) jest na tyle subtelna, że niektórzy nie wyczują jej pewnie wcale, ale mi to piwo podeszło do gustu jako rodzaj gawędy w formie wywaru. Grzyby są z tej całej nadbudowy akurat chyba najmniej wyczuwalne, ale nie szkodzi. Me gusta mucho. (7/10)
Słony karmel jest piątym składnikiem w milk stoucie Millionnaire (alk. 4,7%). No, nie do końca słony karmel, bo do piwa dodano karmel, sól, laktozę oraz ziarna kakaowca, ale efekt faktycznie trąci nieco rzeczonym słodyczem. To jednak w smaku, w aromacie jest to bowiem raczej szeregowy mleczno-czekoladowy milk stout, uzupełniony o nutę mineralną od soli. W smaku jest, jako rzekłem, ciekawiej – piwo jest ewidentnie słonawe, karmelowe, z kakaowo-karmelowym, delikatnie palonym finiszem. Laktozowa słodycz jest tutaj balansowana nie tyle goryczką, co solą. Fajne piwo. (6,5/10)
Madness IPA (alk. 6,8%) stanowi zaprzeczenie filozofii browaru, jako że piątym składnikiem jest tutaj dodatkowa porcja chmielu, no ale przy udanym west coast IPA pewnie nie wypadałoby marudzić. Szkoda tylko, że to piwo niestety nie można zaliczyć do udanych. Zaczyna się obiecująco – totalne uderzenie chmielu, w głównej mierze tropikalnego – zielony grejpfrut, limonka, cytryna, do tego witka sosny, garść agrestu i trochę karamboli. Jest więc intensywnie i zielono, ale w żadnym wypadku nie granulatowo. W smaku nadal ton nadają cytrusy, ale na przód wysuwa się również rzeczona karambola. Karmelu nie ma, piwo jest wytrawne, lekko przegazowane i niestety również alkoholowe. Etanolowego aspektu w aromacie nie ma wcale, ale alkoholowy posmak i cierpki charakter goryczki pozostawiają wiele do życzenia. Szkoda, bo bezpośrednio po przelaniu do szkła spodziewałem się bomby. (5,5/10)
Kolejna fajna koncepcja stoi za piwem Smoke‘n’Barrels Autumn (alk. 6%). Słód został uwędzony własnoręcznie przez browar, i to w wędzoku stworzonym z wysłużonych drewnianych beczek. W piwie wylądował ponadto tłoczony sok jabłkowy oraz laktoza. Aha, słody zostały uwędzone drewnem z jabłoni. Rezultat pachnie imponująco – jak wędzone, świąteczne jabłka, polane odrobiną toffi. Dla Angoli to jest najwidoczniej zapach jesieni, dla mnie jest to zapach zimy, Bożego Narodzenia. Piwo ma trochę więcej słodyczy niż ciała, ma też delikatny jabłkowy kwasek dla balansu. Jest jednak deserowe, słodycz nadaje tutaj ton, szczególnie że i jabłka – w smaku kwaskowe – w aromacie podbijają słodycz. Bardzo mi to piwo podeszło, ta koncepcja została przekuta na rzecz godną polecenia. (7/10)
Wszystkie te piwa są niezwykłe, ale najbardziej niezwykłym, przynajmniej jako koncepcja, jest Of The Sea (alk. 7%). Piwo, które ma pachnieć i smakować morzem. Konwencjonalnym podejściem jest dodanie ostryg i soli. W Wild Beer dodano homarów, małży i różnego rodzaju wodorostów doprawionych solą morską, anyżem gwiaździstym oraz – uwaga – szafranem. A co czuć? Ano czuć morską bryzę, słono-wodorostową, czuć jednakże również korzenność, kojarzącą się trochę z piernikiem a trochę z anyżowymi cukierkami, które w Niemczech dominują zapachowo na stoiskach ze słodyczami na targach bożonarodzeniowych. No i z tej korzenności wyłania się coś na kształt skorupiaków. W smaku następuje częściowo spłaszczenie intrygującego aromatu, rzecz staje się w głównej mierze korzenno-anyżowa. Morska natomiast robi się dopiero w finiszu. Piwo jest słodkawe, bardzo ciekawe i smaczne. Nie wyrywa z butów, ale jest na tyle intrygujące, że nie żałuję jego zakupu. (6,5/10)
Najlepiej zapowiadające się piwo zostawiłem sobie na koniec. Redwood (alk. 5,8%) jest fermentowany i leżakowany z dodatkiem tarniny oraz jeżyn w drewnianych beczkach po burgundzie, whisky oraz bourbonie, po czym jest kupażowany. Beczki zostały uprzednio zainfekowane brettami, wskutek czego drewniano-waniliowe nuty są w piwie bardzo subtelne, zaś dzikość zdecydowanie bardziej wydatna. To piwo jest zrobionym w Anglii czerwonym flandersem, w którym nuty kwaśnych czerwonych owoców oraz wyczuwalnych jeżyn są uzupełniane wiśnią. Uzyskano podkręconą choć nie jeżącą nadto języka kwaśność, nie ustrzeżono się w aromacie oraz w finiszu wyraźnego octu, no i nie osiągnięto poziomu regularnego Rodenbacha, a z tym Rodenbachem i flandersami jest jak z Guinnessem i dry stoutami – jak się nie uda uzyskać trunku przynajmniej na tym samym poziomie, to dla craftowca jest to niestety porażka. Piwo jest niezłe. No i ciekawe. Nic więcej (6/10)
Nie ukrywam, że mnie Wild Beer rozczarował, szczególnie po pierwszym, znacznie ciekawszym podejściu. Z jednej strony za prawie każdym piwem stoi oryginalna, czasem wręcz zuchwała koncepcja, z drugiej przecież nie pijemy koncepcji, tylko gotowy produkt. A ten niestety w przypadku tego browaru najwidoczniej w zbyt wielu przypadkach nie jest wart wydanych na niego pieniędzy. Z tego zestawu poleciłbym jedynie Breakfast Of Champignons oraz jeszcze bardziej Smoke’n’Barrels Autumn. Część pozostałych piw była dobra, ale nie powtórzyłbym ich raczej, szczególnie, że są to przecież importy, a więc piwa droższe od rodzimych craftów. Co do mnie, to mimo wypicia całego zestawu bez grymaszenia, moją przygodę z Wild Beer uważam niniejszym za zakończoną. Adieu.