Sportowe piwo we włoskich Alpach
https://thebeervault.blogspot.com/2017/11/sportowe-piwo-we-woskich-alpach.html
Są tacy, którzy lubią wziąć sobie w zimę kilka razy wolne na jeden dzień i pojechać na narty w polskie góry i tacy, którzy wolą przyoszczędzić na jednodniowych wypadach i wyjechać poszusować na cały tydzień gdzieś dalej. Są tacy, którzy lubią jeździć w szczycie sezonu, kiedy odmrażają sobie na stoku cztery litery, uskuteczniając slalom między chmarami ludzi oraz tacy, którzy wolą szusować po sezonie, kiedy jest cieplej, taniej i spokojniej. Jako że zaliczam się do tej drugiej kategorii, wywiało mnie pod koniec marca tego roku, za namową Alana a.k.a. gościa-ze-zdjęć-z-festiwali-piwnych, do Włoch, a konkretnie do Val di Sole. Piwnych akcentów nie mogło zabraknąć.
Jeden z tych akcentów towarzyszył mi w momencie spisywania tych notatek w surowej wersji. Może i dla niektórych wyjazd na narty/deskę musi się łączyć z byciem otoczonym bez przerwy śnieżną bielą, ale ja wolę wiosnę, bo lubię jeździć, ale uwielbiam też ciepło. Siedzę sobie więc w górskiej wiosce w altance obok fajnego hotelu z niezbyt fajnym jedzeniem (tu się Włosi niestety nie popisali), sącząc sobie Fiorfiore Birra di Frumento, czyli pszenicę marki własnej sieciówki Co-Op. Tylko o 5 centów tańszą od Franziskanera i Paulanera, no ale warzoną u braci Maisel, stąd i lepszą od powyższych dwóch, z wybujałą estrowością ciążącą wręcz bardziej ku brzoskwini niż bananowi i goździkowym akcentem na przełamanie (7,5/10). Takie właśnie siedzenie z pszenicą w dłoni w altanie w krótkich rękawkach, dwie godziny po zejściu ze stoku, kiedy ptaszki ćwierkają, słońce dopiero powoli opuszcza dolinę, która miarowo zalewa się cieniem otaczających ją gór, a zapach drewna i rozgrzanych sosen miesza się z dyskretnym akcentem gnojówki, to jest to.
Nie obchodzi mnie, że stok po godzinie trzynastej nie nadaje się do zjeżdżania, bo słońce zamienia górną warstwę śniegu w sorbet. Bo ja wyjeżdżam w takie miejsca, żeby pozjeżdżać ale i odpocząć. Temperatura okresowo przekracza 20 stopni, jest słoneczko, wiosnę czuć w niesamowicie rześkim powietrzu, pogoda igła – żyć, nie umierać. Co ciekawe, właściciel hotelu powiedział mi, że w lato bywa mniej słońca i więcej deszczu niż w zimę, a i tak w sezonie letnim region nawiedza jeszcze więcej turystów niż w zimowym. Włosi z nizinnych części kraju przyjeżdżają na trekking. Można by i taki rodzaj wyjazdu w przyszłości rozważyć.
Picie… można pić Forsta, lokalnego kukurydziano-chlebowego lagera o zbyt dużym ciele i słodyczy resztkowej na bycie eurolagerem ale i zbyt oczywistym braku przyjemnych cech, żeby był dobrym piwem (4/10). No ale za to pszenice są wszędzie. Wprawdzie Val di Sole jest akurat tą częścią Południowego Tyrolu, gdzie Niemców ze świecą szukać, ale zarówno pod względem popularności hefeweizena, jak i natury lokalnej muzyki ludowej, która łączy sznulcowatość bawarsko-tyrolskiego zawodzenia z akordeonem i włoską mową, są to pod każdym względem oczywiste kresy regionu.
No więc pszenice są wszędzie. Drogie, bo trzeba liczyć 5-6 ojro w knajpie (i to czasami za 0,4l), ale za to ciężko się rozczarować. Franziskaner, Paulaner, Hacker-Pschorr, König Ludwig oraz najlepszy z nich, czyli Weihenstephaner. Oraz Maisel, pod obcą marką, jak powyżej. Piliśmy Weihena sporo na dyskotece. Leciało disco polo, coco jumbo i coś co w mniejszym stopniu podwija paznokcie u stóp, ale tylko trochę mniej. Skoro turyści z Polski, to często wymagają disco polo, choć i Włochom się podoba, dopóki się im nie zacznie tłumaczyć tekstów piosenek. Swoją drogą, to jest swoisty minus low season – na dyskotekach dosłownie nie ma na kim oka zawiesić. Ale to chyba faktycznie jedyny minus.
Jako że przebywaliśmy dodatkowo w małej miejscowości z małą ilością stoków, wrażenie bycia poza centrum wydarzeń było spotęgowane. Na jeden dzień pojechaliśmy do Madonna di Campiglio. Tam z kolei jeszcze było bardzo dużo ludzi, no bo zbocze północne. Dało się też dłużej zjeżdżać, było więcej stoków i buroków. Zjeżdżający to byli w głównej mierze Polacy. Było ich tyle, że włoscy instruktorzy w rozmowie między sobą konstatowali, że w Polsce chyba każdy na czymś jeździ. No i minus polega na tym, że z mojego wieloletniego doświadczenia największym zagrożeniem na stokach są Angole (bo chamscy), Holendrzy (bo jak dzieci, zresztą u nich najwyższe wzniesienie ma niewiele ponad 120 metrów, więc trudno się dziwić, że w takich warunkach głupieją) oraz niestety Polacy (bo bez wyobraźni; tak na nartach, jak za kierownicą). Stoki mocno nasycone ludziostanem, wypadków było parę, co najmniej jeden z nich skończył się rozbryzganą krwią na śniegu. Zjazdy były więc obarczone pewnym ryzykiem, ale za to widoki były świetne, a i postanowiłem poluzować swój reżim żywieniowy i spałaszować pizzę, rzecz jasna z pieca chlebowego, co mi się zdarza około dwóch razy na rok. Dobra była, ale jak na rarytas w jadłospisie to jednak mogła być lepsza.
Natomiast dobrze zapamiętałem tę pszenicę z Maisela co się maskuje, którą wypiłem dwa razy w gondoli jadącej na samą górę. To niewątpliwy plus długich wjazdów, że człowiek ma czas na takie rzeczy.
Potrzebowałem tego jednodniowego wypadu w bardziej hektyczne strony, ale cały byłem szczęśliwy, kiedy wróciliśmy do Pejo. Właśnie, bo jeszcze nie napisałem, gdzie dokładnie byłem. Jak znajomy moich drogich rodziców dowiedział się, że jedziemy do Pejo, i to w dodatku poza sezonem, to się dowiedziałem że „Pejo to zaduuupieee” i że południowe stoki, śniegu pewnie już nie będzie, a poza tym mało tras, mało ludzi. No to w sam raz! Znaczy się, brak śniegu byłby minusem, ale tego była akurat odpowiednia ilość jak na ostatni tydzień działania wyciągów. Czyli tyle, ile nam było trzeba. Sorbet po południu, jak już wyżej wyłuszczyłem, mnie nie interesował. Kilka godzin zjeżdżania na dzień to i tak w sam raz.
A ja wolę chyba właśnie na co dzień spokojniejsze otoczenie. Spokój, cisza, wieś, góry, lasy, pełen luz. Czasami lubię zgiełk, disco disco i ludzkie mrowisko, ale najlepiej odpoczywa mi się właśnie w takim miejscu. Właśnie, wieś. Miasto atomizuje człowieka i czyni go anonimowym, w pewnym sensie wręcz dehumanizuje. Żyje wśród masy ludzi, ale zarazem żyje obok. Mało kto go obchodzi i mało kogo on obchodzi. Jego ewentualne zejście z tego łez padołu w najlepszym wypadku wzbudziłoby wzruszenie ramion wśród sąsiadów z bloku i vice versa. W mieście człowiek nie jest już na ogół członkiem społeczności, jest tylko cząstką społeczeństwa. Zupełnie zbyteczną, wymienialną, jakkolwiek by to nie brzmiało. Tymczasem w takim liczącym 1800 dusz Cogolo ludzie się znają, sami z siebie oferują pomoc w rodzaju podwozu jeśli widzą, że komuś by się przydał, życzliwie interesują się sobą nawzajem, a przechodząc miejscowość po całej długości pewnie około dwa razy zatrzymują się na krótką wymianę zdań z innymi mieszkańcami, czyli ze znajomymi. Tak wynika to z moich zapewne ograniczonych i płytkich obserwacji, potwierdzonych jednak słownie przez miejscowych.
W mieście na dłuższą metę czuję dyskomfort, uważam zresztą, że miasto jest koncepcją sprzeczną z ludzką naturą. Człowiek nie jest stworzony do życia w betonowej, a in extenso również duchowej pustyni. Bardziej pociągająca wydaje mi się wizja państwa jako sieci małych, skonsolidowanych osad, w dodatku w tak pięknej scenerii jak tutaj. Miasto daje więcej możliwości, topiąc zarazem myśli w natłoku wrażeń, zobojętniając i wyjaławiając ludzi.
Zostawiając jednak agrarystyczne rozważania na boku, w tej części Europy dodatkowo podoba mi się mowa lokalsów. Należę do tych ludzi, którzy poza językami słowiańskimi nie lubią żadnych innych, poza hiszpańskim, rumuńskim i właśnie włoskim (druga połowa łacińskich języków jest szpetna).
Złożyliśmy wizytę Antonio, łysemu gościowi w średnim wieku, właścicielowi pensjonatu typu bed&breakfast a zarazem kelnerowi w schronisku na stoku (takie dziwne kombinacje się tutaj zdarzają). Poczęstował nas prosecco i długo dojrzewającym serem podobnym do padano, tyle że z okolicy Madonny, mniej pikantnym. Tego typu sery praktycznie zawsze mi smakują, posmak kojarzy mi się ze świeżym ananasem, a w połączeniu z białym winem musującym to dopiero dobrze grało. No i przysłuchiwałem się rozmowie po włosku (angielski gospodarza był niewiele lepszy od Alana), cały czas wiedząc o czym była mowa i co chwila wychwytując szczegóły. Bardzo ładny język i myślę, że opanowałbym go szybko. Podstawowy hiszpański (chinga tu culo, pendejo!), trochę francuskiego (ble), kilka lat przyswajania sobie łaciny i człowiek od razu ma wyprawkę na start nauki.
Gość pracuje, jak już wspomniałem, w schronisku na stoku. Nie na głównym, ale takim powyżej, do którego trzeba dojechać na parapecie albo boazerii. Takim schronisku niedaleko szczytu, w którym za korzystanie z leżaków na tarasie nie trzeba płacić, spaghetti carbonara ma prawilną zawartość żółtka, jest spokój i relaks. Można sobie odpocząć i się poopalać, tak jak lubię. Niektórzy krajanie aż za bardzo wrzucają na luz, bo chyba mało kto, a już na pewno nie ja, ma ochotę na oglądanie brzuchatego pijusa, który postanowił się rozwalić na środku tarasu w samych majtach. Na przeciwległym biegunie znajdowała się miła dla oka czarnowłosa dziewczyna w kusym bikini z sympatycznym underboobem. W towarzystwie wyjątkowo wulgarnej blachary i łysola wytatuowanego symetryczną polinezją, z jakimś napisem na brzuchu – może grupa docelowa lubi sobie poczytać w trakcie wykonywania wiadomej czynności. W każdym razie przekrój turystów był całkiem ciekawy, choć towarzystwo klnące co drugie słowo w towarzystwie dzieci to nic fajnego.
Innym zapoznanym miejscowym był Simon, właściciel hotelu Biancaneve. Było już po sezonie, a raczej pomiędzy sezonami, więc rozłożył sobie w holu swojego hotelu perkusję. Tyle dobrze, że hotel znajduje się nieco na uboczu, więc co najwyżej sarnom będzie przeszkadzał. Nie jest jednak wesoło z podatkami – sezony turystyczne to okres między grudniem i marcem oraz od czerwca do połowy września. Pomiędzy sezonami hotel jest zamknięty, ale kataster (o ile dobrze go zrozumiałem) nie uznaje łaski – około 50-60 tysięcy euro jest odprowadzane rocznie za samo prawo do posiadania budynku. Też widać mają swoją gnidę Morawieckiego, ci Włosi. Rozpiliśmy Mocną Górę z Piekarni Piwa oraz Turbo Geezera. Szczególnie ta pierwsza mu mocno smakowała.
Poza tym sprawdziliśmy z Alanem cały wachlarz dostępnego w okolicy włoskiego craftu. Włochy mają to do siebie, że lokalne crafty można dostać w niemalże każdym średniej wielkości markecie, przy czym w sąsiadujących ze sobą miejscowościach bywają to piwa z innych browarów, więc warto się choćby dlatego co jakiś czas zatrzymywać przy spożywczakach, przemierzając ten kraj. Problem jest jeden – piwa tego typu są zazwyczaj drogie (między innymi wskutek stosowania ciężkich, nietypowych butelek), a z jakością różnie bywa. No i właśnie...
Zacznijmy od piw z segmentu ‘crafty’, a więc koncernowego, ale w nietypowych butelkach, za które koncern każe sobie słono płacić. Poretti 9 Lupoli IPA (alk. 5,9%) właściwie smakuje jak bardziej skondensowana Żywiec APA – landryna, trochę karmelu, zioła, delikatne nuty owocowe, a na dodatek trochę szmatki. Goryczka w miarę mocna, ale i tak marnie (3,5/10). Poretti Angelo Pale Ale (alk. 6,5%) jest niewiele lepszy – kwiatowo perfumowe, landrynkowe, lekko ziołowe, herbaciane piwo ze średnio mocną, ziołową goryczką. Bez wyrazu (4/10). Angelo Poretti Brown Ale (alk. 6,5%) to ponownie nuty kwiatowe i herbaciane, a do tego delikatna śliwka i wyraźna, garbnikowa cierpkość. O dziwo przynajmniej jako tako pijalne (5/10).
Przechodzimy do przedsiębiorstwa Maria Lucia Melchiori, które zajmuje się głównie przetwórstwem jabłek w różnej postaci, ale od 2013 dodatkowo posiada własny mikrobrowar o nazwie Birra Val di Non. Obaliliśmy z Alanem kilka flaszek w trakcie gry w piłkarzyki. La Bionda Trentina (alk. 4,7%) to konkretnie chmielony na aromat pils z goryczką hellesa, czyli ciężko uchwytną. Sporo nut ziołowych, trochę tytoniu, delikatne nuty ciasta drożdżowego, jasne słody. Pieniło się jak oszalałe, ale w szklance już nie było przegazowane. Dobre (6,5/10). Biava Blanche (alk. 4,9%) było niestety mocno utlenione na miodową modłę w aromacie, a dodatkowo w postaci kartonowej w smaku. Prześwitywał kwiat bzu, trochę cytrusowych nut, kolendra z kolei zaniknęła, a w jej miejsce pojawił się moszcz jabłkowy. Miękkie, z ‘bzowym’ finiszem, ale ciężko się to piło, głównie przez karton (2,5/10). Pale Ale (alk. 5,3%) był też miodowo utleniony, choć mniej, a mimo to był jeszcze bardziej okropny. Herbata, pełno harcujących, ziemistych drożdży, metaliczność plus łodygowa gorycz oraz ewidentne przegazowanie. Wstyd (2/10). Speciale (alk. 5,5%) to piwo z dodatkiem soku jabłkowego (25%). Cóż, jabłka czuć ewidentnie, a finisz jest garbnikowy, więc wylądowały w piwie prawdopodobnie razem ze skórką i pestkami. Kwiaty i ponownie harcujące drożdże, jeszcze nie na dziko, ale i tak w sumie gańba, choć mniejsza (4/10). Za większe pieniądze kupiłem jeszcze wędzonkę Che Fret Che Fa (alk. 5,8%). Mamy tutaj susz owocowy i trochę wędzonej szynki, trochę głogu i czerwonych owoców, natomiast widniejący w składzie kmin rzymski gdzieś zaginął. Wędzonka jest raczej mało intensywna, a piwo ma mdły wydźwięk (5/10). Czyli lager się udał, a poza tym to niech jednak pozostaną przy przetwórstwie jabłek.
Poza tym część degustacyjna wyjazdu spłynęła zupełnie przypadkowymi craftami, wyhaczanymi przypadkiem w przypadkowych marketach. Tak jak napisałem powyżej, we Włoszech pojedyncze crafty wydają się być dostępne w każdym średniej wielkości markecie, przy czym w każdym są z reguły trochę inne.
Zacznijmy od tych lepszych, które były w mniejszości. Via Priula Camoz (ekstr. 19,2%, alk. 8,5%) to bardzo dobry stout imperialny. Połączenie pumperniklu, tytoniu, lukrecji i wanilii. Bardzo gorzkie, nie do końca pełne (7/10). Klasyczna My Antonia (alk. 7,5%), efekt współpracy Birra Del Borgo z Dogfish Headem, to imperialny, nowofalowy pils, o jakie nic nie robiłem. Piwo żywiczno-cytrusowe z nutami kwiatu bzu, penetrujące jednak również tytoniowo-ziołowe klimaty. W tle trochę drożdżowej ziemistości, trochę nut przypominających truskawkę. Słodkawe, z podkreśloną, ziołową goryczką. Wielowymiarowe. Może nie do końca stylowe, ale guzik mnie to obchodzi (7,5/10). Le Cencie La Ghenga (alk. 6,5%) jest – przy mocnej ziołowej goryczce i dodatkowo ziemisto-ziołowymi nutami w tle – piwem fajnie dochmielonym. Nuty suszu owocowego i świeżej śliwki są tutaj uzupełniane przez wtręty tytoniu. Bardzo dobre (7/10).
Piwa o klasę niższe to m.in. Brenta Bräu Weizenbier (alk. 4,9%) z browaru Val Rendena. Pierwsze skrzypce grają w nim goździk i gałka muszkatołowa, estry są raczej delikatne, podbudowa jest chlebowo-biszkoptowa, a w tle przewija się delikatny drożdżowy kwasek. Nuty siarki w tle są tutaj zbędne, choć na dobrą sprawę nie przeszkadzają (6,5/10). Forst Sixtus Doppelbock (alk. 6,5%) przekonuje słodkim zapachem, łączącym nuty karmelu, rodzynek, dojrzałych daktyli oraz brzeczki. Jak na deklarowanego doppelbocka charakteryzuje się względną lekkością i dobrą pijalnością. Smak jest mniej słodki od zapachu, a w finiszu pojawia się skórka chlebowa. Dobre (6,5/10).
A na koniec piwa słabe. Birra di Fiemme Fleimbier (alk. 4,8%) jest lekkie, słodowe, miodowo-kukurydziane, słodkawe. Niezbyt udany helles, choć mogło być gorzej (4,5/10). Gorzej było w przypadku Birra Antoniana Scudata (alk. 5,2%). Piwo brzeczkowe, słodowe, landrynkowe, wodniste, z rachityczną goryczką. Udowodniło bezsens swojego istnienia (3/10). Do dna dotarłem za sprawą Pustertaler Freiheit (alk. 4,9%). Browar podkreśla swoją niemieckość, echt tiroler Deutsche itd. Dwujęzyczna etykieta kryje w butelce piwo, w którym można wyczuć karmel, brzeczkę, suszone owoce oraz kwas masłowy, czyli rzygi. Tak więc do kibla z tym (1,5/10).
Nie napisałem jednak wcześniej, że około sto metrów obok hotelu znajdował się miejscowy browar Pejo. Miejsce osobliwe, w którym na powierzchni 115 metrów kwadratowych z pomocą warzelni o wybiciu 10hl powstają piwa w ilości 400hl rocznie. Całkiem sporo zważywszy na to, że w sklepach w rejonie piwa marki Pejo są dostępne w niemałych cenach (4-5 euro za butelkę), gdzie w tym wypadku nie można sprawy uzasadnić kunsztownym opakowaniem, bowiem rozlewane są do regularnych, tanich butelek typu NRW. Gros trafia do butelek, zresztą w całym regionie najciekawsze piwa z kranu to były niemieckie pszenice z różnych browarów, zero włoskiego craftu.
Właściciel/piwowar oprowadził nas po swoich włościach, pokazał butelkę po piwie Doctor Brew, którą pod progiem browaru zostawiła polska młodzież (w całości, nie eksplodowała) i poczęstował nas swoimi wyrobami.
Pejo Blonda jest lekkie i pijalne. Trochę zboża, trochę drożdży i na dodatek nutka śliwki mirabelki (6/10). „APA” Lynx (alk. 6%) wbrew oczekiwaniom punktuje głównie nietypowym zasypem – są orzechy, jest zboże, a nawet tchnięcie kawy w finiszu. Poza tym czerwone owoce oraz delikatne nuty chmielu Cascade, a także mineralna nutka w posmaku. Piwo jest chmielone tylko w kotle i w whirlpoolu, co tłumaczy brak mocniej podkreślonej chmielowości. Minusem jest trochę ściągająca goryczka, natomiast niestylowość ponownie mnie ni ziębi, ni grzeje (6,5/10). Bożonarodzeniowy Bon Nadal (alk. 6,5%) z jednej strony daje radę nutami lukrecji, śliwki, czekolady i delikatnie palonym finiszem. Z drugiej strony dodany jałowiec jest ledwo wyczuwalny, w odróżnieniu od wyraźnego aldehydu octowego (5,5/10). Najfajniej wypadła Aquila (alk. 9%), solidny belgijski ciemniak pełen nut ciemnych owoców – śliwek, jeżyn, czereśni – a także orzechów włoskich. Fakt, było trochę alkoholowe, ale na szlachetną modłę, a przy tym słodkawe (7/10). Już poza browarem obaliliśmy flaszkę Goji (alk. 3,5%), piwa o słodkim, zbożowym zapachu i nucie owocowej najbardziej chyba pokrewnej głogowi (nie pamiętam, jak smakują jagody goji). Najbardziej jednak zwracają uwagę nuty świeżej marchewki, przechodzące w finiszu w ziemistość. Wodniste, średnie piwo (4,5/10).
Najbardziej mnie zdziwiło, że najlepiej wypadło piwo o belgijskim rodowodzie, no i jeszcze, że browar o takim pozycjonowaniu cenowym i mało porywającej jakości piwa jest w stanie przeżyć. Cóż, Azjaci. Znaczy się, Włosi.
A żeby zakończyć relację w tonie piwnym, a zarazem nieco kontrowersyjnym – najmilej wspominam weizena od Paulanera, pitego we wspomnianym schronisku na wysokości ok. 2000 metrów. Paulanera z butelki, choć rzecz jasna pitego ze szklanki. Za 5 euro. Dużo? Pewnie. W wartości bezwzględnej dużo. Tyle, że ja nie dzielę gatunków piwa na urywające i nie urywające. Ja dzielę piwa na dobre i mniej dobre. No i tak się składa, że kilka dni przed wyjazdem przebywałem w Warszawie, gdzie kupiłem chwaloną NE IPA ze szwedzkiego Stigbergets. Z kranu. Za 25zł za 300ml. Owszem, dobre piwo, ale bez szału. No i ten Paulaner, w cenie porównywalnej (choć większa pojemność) był po prostu lepszy sam w sobie, a spożywanie go na leżaku w alpejskim słońcu, mając przed oczami panoramę skąpanych w słońcu, ośnieżonych gór, stanowiło wisienkę na torcie.
Tak a propos subiektywnej wartości piwa i zderzenia hajpu z mroźną rzeczywistością.
Czołem, piłeś piwo w gondoli przed jeżdżeniem i jeszcze się tym chwalisz? Jeżdżę dużo i szybko (w zasadzie sportowo) - raz spróbowałem po jednym piwie - i słabo to wygląda o -ocena odległości i prędkości taka sama nie jest - przestrzegam... Mój kolega który jeździ świetnie w ub. sezonie dwa piwa na stoku przypłacił wybiciem barku i wstrząśnieniem mózgu.
OdpowiedzUsuńNo i widzisz - mimo sporego doświadczenia ja z kolei nie jeżdżę przesadnie szybko z zasady. Po prostu nie przepadam za prędkością, siłą rzeczy odbiera ona w pewnym wymiarze pewność prowadzenia - o ile człowiek nie zachłyśnie się swoimi umiejętnościami. I właśnie odnośnie pewności - skoro jechałem po jednym piwie, to znaczy, że czułem się wystarczająco pewnie. Weź też pod uwagę indywidualne uwarunkowania. Ja po jednym pszeniczniaku w zasadzie nigdy nie czuję różnicy. Po dwóch pod rząd z kolei raczej bym nie jechał. Kwestia jest mocno indywidualna moim zdaniem.
UsuńFajne piwka, nieraz degustowałem
OdpowiedzUsuń