WFP 2017 ed. II. Ja tam uwielbiam rosół.
https://thebeervault.blogspot.com/2017/09/wfp-2017-ed-ii-ja-tam-uwielbiam-roso.html
Kiedy spisywałem wrażenia z wiosennej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa, postawiłem tezę, że skoro formuła się sprawdziła, to wystarczy ją już tylko miarowo dostrajać i będzie dobrze. Frekwencja na edycji jesiennej wydała się zadać kłam mojemu stwierdzeniu, była bowiem wyraźnie mniejsza niż rok temu, konkretnie o 4000 osób. Czwartek jak czwartek, powoli się rozkręcał, piątek sprowadził na teren stadionu Legii Warszawa już sporą ilość zwiedzających, ale nie było mowy o tłoku, który sprawiał, że na jesiennej edycji 2016 na głównym piętrze wystawowym nie dało się niemalże poruszać i oddychać. A sobota robiła miejscami wrażenie niedzieli na tego typu festiwalach, czyli ludzi było raczej mało.
Podejrzewam jednak, że to nie formuła się ludziom znudziła, zaś główną przyczynę w upadku frekwencji upatrywałbym w przeniesieniu terminu festiwalu z października na wrzesień, kiedy to jeszcze studenci nie zjechali się z powrotem do stolicy, a z drugiej strony sporo ludzi wybiera się na późne (bo tańsze) wakacje, względnie liżą finansowe rany po odbytych (droższych) wakacjach sierpniowych. Inną sprawą jest wyjątkowo ponoć kiepski sezon handlowy w Warszawie, a nie ma powodu, żeby festiwal piwny był odporny na lokalne wahania koniunktury. Koniec końców jednak, nawet mniej tłumnie nawiedzony WFP to nadal WFP i żaden z wystawców indagowany o tę sprawę nie był niezadowolony z wyników sprzedaży.
Jestem więc przeświadczony, że podtrzymanie formuły było dobrym pomysłem, a przy powrocie do październikowego terminu za rok frekwencja powinna bardziej dopisać. Organizacyjnie festiwal działał w zasadzie bez zarzutu, choć w sytuacjach nieprzewidzianych było widać pewne niedociągnięcia. Ot na przykład, kiedy ktoś na stoisku Radugi wpadł na pomysł wrzucenia do kega z piwem kawałków mango i potoczenia kega po posadzce, żeby się ładnie wymieszało. Nie zmyślam. No i kiedy keg wystrzelił z impetem w bok, zalane zostało stoisko Golema (świat nie jest sprawiedliwy), a siły czyszczące wyasygnowane do ogarnięcia bajzlu były na tyle niewystarczające, że Golem nie ze swojej winy miał stoisko wyłączone z obiegu na pół godziny.
Oczywiście z lupą można byłoby się również przyczepić pewnych drobnostek, jak tego, że na mapie świata, na której zwiedzający mogli szpilkami zaznaczać swoje pochodzenie, za wschodnią granicą Indonezji rozciągał się Ocean Spokojny, wskutek czego ewentualny, zabłąkany przybysz z Papui Nowej Gwinei mógł się poczuć urażony.
Urażony był również zmysł estetyczny niejednego zwiedzającego na widok szkła festiwalowego. Nazwa 'sztoser' nie brzmi specjalnie komfortowo w uszach, pasuje więc na swój sposób do kanciastego kielicha o zbyt małej stopą, z niewystarczającym odstępem między stopą a czaszą, którego obsługa w stanie mocno przedegustowanym grozi jego uszkodzeniem. Szkła 'rzemieślniczego', co w jego przypadku przekłada się na krzywe nóżki, różne wysokości czy odmienne kąty odchylenia górnej krawędzi, jak również losową grubość ścianek czaszy, bo de facto każde szkło wyszło trochę inaczej. W związku z tym nie dziwią mnie pieszczotliwe określenia szkła festiwalowego, zasłyszane w kuluarach, mianowicie pokrakal oraz kaleku. No cóż.
Jeśli jednak chodzi o stałe elementy programu, to wszystko działało jak trza. Wykłady płatne cieszyły się ponoć nieco mniejszym zainteresowaniem niż zwykle (być może wskutek spopularyzowania bottle sharingów, które czynią organizowane degustacje festiwalowe mniej atrakcyjnymi dla potencjalnych chętnych), ale wykłady i dyskusje na scenie głównej gromadziły chyba zadowalającą ilość widzów. W jednym z paneli, prowadzonym przez Michała Janiaka, o kulturze piwnej, miałem swoją drogą przyjemność uczestniczyć. Tym razem w odróżnieniu od panelu na wiosennej edycji, nie tylko prowadzący nie był pijany w sztok, ale wszyscy uczestnicy dobrze się trzymali, więc wypadł zapewne o niebo lepiej. Przy okazji, polecam reaktywowany kanał Michała na YT, gdzie możecie między innymi obejrzeć krótką rozmowę, którą przeprowadził ze mną oraz Jerrym Bruerym na trybunach stadionu. Oraz świetny, trzyminutowy filmik z samej imprezy, super pamiątka. I dejcie suba.
Muszę nadmienić, że nie wszystkie elementy programu mi podeszły, czego jaskrawym przykładem był kabaret o tematyce piwnej. Wiem, że był to w istocie teatr improwizowany, ale zmylił mnie poziom, który był na zwyczajowym poziomie polskich kabaretów. Po kilku minutach nieustającego cringe'u udałem się śpiesznie na drugi koniec sali. No ale to rzecz gustu.
Rzeczą gustu z cała pewnością nie jest higiena osobista. Co do higieny w sanitariatach, to było jak najbardziej w porządku, zadbano między innymi o stałą dostępność papieru toaletowego, co na tego typu wydarzeniach nie jest oczywistością. Co do higieny wśród uczestników, bywało znacznie gorzej. Chłopy, jak się idzie do kibla, to się potem myje ręce, do cholery jasnej! Ilość typów, którzy szczególnie pod koniec każdego dnia wychodząc z łazienki nie raczyli nawet spojrzeć na umywalkę była zastanawiająca. Aż się potem człowiek wzdryga podawać ludziom rękę na powitanie. Już nie mówię o typie, który zarzygał umywalkę obok sali wykładowej, efektownie ją zapychając, albo o tym, który musiał sądząc po wyglądzie jednej z kabin w głównych toaletach w ekspresowym tempie opróżnić się jednocześnie przez wszystkie ujścia organizmu, które na to pozwalają. Wspomnijmy jeszcze na koniec o pewnym kolesiu, który pod koniec dnia zataczał się po głównej sali od stoiska do stoiska pijany jak bela z obszczanymi gaciami. Słabo, słabo.
Od higieny przechodzimy do jedzenia. Było i gorzej i lepiej. Gorzej przez nieobecność Chmielarni. Dotychczas stołowałem się na każdym WFP właśnie u nich - dania były pikantne, smaczne, pożywne, umiarkowane cenowo. Teraz Chmielarni niestety zabrakło, więc mogłem odżywiać się bardziej różnorodnie. I to wyszło nieźle. Pizza z pieca kamiennego to danie, którego mi jeść nie wolno, jednak dyscyplina żywieniowa po kilku piwach topnieje. Była naprawdę bardzo smaczna. Pieróg gigant ze Słoniątka to prawdopodobnie najmniej zdrowa rzecz na festiwalu, ale za to niezbyt droga, tłusta i całkiem smaczna. Kiełbasa z koziny (z koziną?) od Walentego Kani mnie trochę rozczarowała przez brak wyrazistości, a na bardziej odważne dania z tego food trucka nie starczyło mi chyba odwagi. Zresztą podrobów nie jadam. Ale konina po góralsku ("My Little Dead Pony") ponoć bdb. Najfajniejsze jedzenie miało Akita Ramen, nowość na festiwalu. No bo taki tłusty wywar, w którym pływa poza makaronem i mięsem w różnej postaci jeszcze szpinak, wodorosty oraz inna zielenina, to bardzo fajna, pożywna rzecz. I o ile pierwszy ramen z listy (nie pamiętam nazwy) był jak na mój gust zbyt sojowo-sezamowy, o tyle Akita Spicy Love to rewelacyjna pozycja, która miała wszystko, czego oczekiwałem po tym daniu. Po którym nie wiedziałem w sumie czego oczekiwać, bo go wcześniej nie jadłem. No, w każdym razie było mniam.
Mimo braku Chmielarni pod względem kulinarnym festiwal więc dopisał. A jak z piwem? Miałem (jak się okazało słuszne) wrażenie, że premier było mniej niż zwykle, bo o ile zwyczajowo pod koniec trzeciego dnia festiwalu nadal czułem niedosyt, tak tutaj już pod koniec drugiego stwierdziłem, że spróbowałem już prawie wszystkiego, czego chciałem spróbować. I nie jest to w żadnym wypadku zarzut, bo pewnie zarówno oznacza, że stałem się bardziej wybredny i nie próbuję wszystkiego jak leci, jak i to, że browary zaczęły się skupiać na dopracowywaniu istniejących receptur zamiast trzaskania premiery po premierze na chybił trafił. I dobrze. Skutek był bowiem taki, że naprawdę mało piłem piw ewidentnie słabych, było parę pozycji wybitnych, większość piw była zaś po prostu bardzo dobra. Wprawdzie nie było widać gorączki sztosowo-premierowej wśród zwiedzających i może poza Jopejskim z Olimpu żadna premiera nie powodowała znaczniejszego tłoku przy stoisku, ale to chyba dobrze. Takie sceny skończyły się pewnie wraz z wymrażanymi Bubami Extreme, co wprowadza rynek w pewnym sensie w fazę dojrzałości.
Pochwały należą się dla wielu wystawców, którzy lali piwa w bardziej odpowiedniej do zakrojonej na szeroką skalę degustacji pojemności 200ml, a nawet 150ml. Mam nadzieję, że pozostali wystawcy na następnej edycji podłapią ten pomysł, a może nawet zacznie być stosowany na innych festiwalach piwnych w Polsce.
Na festiwalu piwnym trudno o dogłębne pochylenie się nad piwem, bo i nie o to chodzi, ale mnie taki speed dating jak najbardziej odpowiada. Zacznę od jednego z najfajniejszych, a zarazem najmniej dostępnych polskich browarów, czyli Ziemi Obiecanej. Janusz został mi przedstawiony jako alternatywa dla jasnego lagera, później dowiedziałem się, że to górniak na drożdżach do kölscha, a smakował w zasadzie jak helles. Słód, chleb, ciasto, trochę miodowej słodyczy, wycofane chmiele oraz nikła goryczka. Solidne piwo, narzuca skojarzenia z bardziej intensywną wersją Paulaner Münchner Hell, o ile dobrze pamiętam tego ostatniego (6/10). Dalej było lepiej. Brajan był świeżutki, mocno aromatyczny, z dominacją żółtych owoców, można było jednak również wyczuć białą porzeczkę, agrest czy nawet akcent żywiczny (7,5/10). Zdecydowanie godny polecenia jest również Dżejson - raczej wytrawny profil, średnio mocna goryczka, bukiet pulpy brzoskwini z dodatkiem mango. Świeżutkie (7,5/10). Czwartym piwem Ziemi Obiecanej był saison Pułapka. Zdecydowanie owocowy, guma balonowa, brzoskwinia, delikatny banan, wszystko łamane umiarkowaną nutką przyprawową. Absolutnie bez zastrzeżeń (7,5/10).
Przenosimy się na parter, gdzie prezentowały się nowe browary. I przy okazji z głośników okresowo leciało Guns'n'Roses. Jako że u góry wolontariusze walczyli z rakiem (datki na chorego kolegę, fajna akcja), miałem wrażenie, że była to w skali festiwalu gra o sumie zerowej.
Przechodząc jednak do wystawców - miło zaskoczyła Brovca, której Geronimo to klasyczny, wytrawny, mocno cytrusowy west coast (7/10). Piwa Alternatywy tylko pokosztowałem od znajomych, ale obecnie już bym im niekoniecznie radził przebranżowienie się, bo wywary (m.in. vermont IPA) nie były może najwyższych lotów, ale były zdecydowanie lepsze niż ich pierwsze warki. Niczego dobrego nie mogę powiedzieć o Largusie, którego AIPA to klasyczny przykład piwa chmielonego zbożem. Jedyne ślady chmielu były w lekko cierpkiej goryczce, poza tym tylko zboże, opiekane, trochę karmelowe klimaty. Wyjątkowo męczące piwo (3/10).
Ciekawie było u Harpagana. Ostoja Chaosu to prawilny, morelowo-brzoskwiniowy, lekko przyprawowy belg, choć mógłby być bardziej intensywny (5,5/10). Plantonator to bardzo rześkie, znikające szybko ze szkła berliner weisse ze średnią kwaśnością i czarną porzeczką, ale i delikatną jeżyną w bukiecie, co narzuca skojarzenia z fioletowymi Danonkami. Świetna rzecz (7,5/10). Skonana Bufetowa jest dosłownie przytłoczona przyprawami, więc rozumiem jeśli komuś nie smakuje, ale mnie taka kompozycja odpowiada. Kminek dobrze gra z kolendrą, limonka ożywia piwo, a mięta chłodzi gardło w finiszu. Tak jak Ekstaza Pramakaka, to piwo jest o niebo lepsze z kranu niż z butelki (7/10).
Z Beer Labu wypiłem bardzo elegancki kawowy porter Desir. Czekolada, ciut ziemistości, miękka faktura, wręcz aksamitne odczucie w ustach, a kawa w zasadzie dopiero w finiszu, za to elegancka, bez fasolowych czy kaparowych naleciałości. Jeden z lepszych polskich porterów (7,5/10). Odwrotnie niż innym nie podszedł mi zupełnie Hazy Dreamer a.k.a. Beniz z browaru Rockmill i Deer Bear. Kwasek ok, miękkie odczucie w ustach spoko, ale bukiet zdominowany cytrynowością, która nieodparcie kojarzyła mi się ze sztuczną zaprawa cytrynową z Rolnika (4/10). Inne piwa były na szczęście dużo lepsze. Maverick Meets Yuzu było bardzo lekkie, rześkie, w którym yuzu podbija cytrusowe aspekty profilu chmielowego, a goryczka trzyma się w ryzach (7/10). Black Ale Citra Simcoe to faktycznie nie jest black IPA, tylko piwo z jednej strony czekoladowo-prażone, gładkie i umiarkowanie gorzkie, a z drugiej strony żywiczno-cytrusowe, ale nie przechmielone. Bdb (7/10).
Przenieśmy się dla odmiany na ostatnie piętro, na którym - wydaje mi się - jakby wbrew niezbyt licznej frekwencji na festiwalu ogółem ilość ludzi akurat dopisała, szczególnie w zestawieniu z pierwszymi edycjami. Spectrum Bourbon BA od Szpunta nie jest grzecznym imperialnym stoutem. Jest mocno palony, w finiszu wręcz spopielony, ale również dyskretnie owocowy, w ograniczony sposób beczkowy. Alkohol nie jest ukryty, przy czym wydaje się pochodzić od destylatu. W tle pałętają się również ostre, około-emulsyjne nutki, które jednak stopniowo zanikają wraz z ogrzaniem się piwa, a z kolei nuty dębiny stają się bardziej intensywne (7/10). Bardzo ciekawie wypadł też Mangonel, najbardziej 'mangowe' z piw dostępnych na festiwalu, o słodkim aromacie mango, ale w smaku już raczej wytrawne, wyzbyte słodyczy, z lekko gorzko-pikantnym finiszem (7/10).
Poza aspektem towarzyskim wizyta na stanowisku Brokreacji nie była niestety specjalnie pozytywna. Wee heavy Battle Master był mocno zbożowy, trochę orzechowy z akcentem toffi, karmelowy, opiekany, słodki, miękki, owocowy i landrynkowy. Torf mi się nie narzucał, ale i bez niego kompozycja nie była specjalnie ekscytująca (5/10). Ciekawiej, co nie znaczy lepiej, wypadło Kamikaze Kiwi. Słoność w tym gose jest wyraźna, owoce wyczuwalne, kompozycja jednak nieodparcie mi się kojarzyła z lateksowymi rękawiczkami. Ponoć pulpa kiwi miała już taki zapach. Nie powiem, by mnie to przesadnie rajcowało (4,5/10).
Najlepszym piwem dostępnym na piętrze był zdecydowanie Gehenna Laphroaig BA od Golemów. Tak jak mnie wersja podstawowa nie porwała, tak podrasowana jest o niebo lepsza. Torf kojarzący się z podkładami kolejowymi (zero apteki na szczęście), czekoladowe podszycie, trochę wędzonej śliwki i suszonych owoców (szczególnie w posmaku), a do tego puszysta, kremowa tekstura. Obok imperialnej wersji Smoky Joe moim zdaniem najbardziej udane polskie piwo z torfem (8/10).
Na stanowisku Karuzeli wziąłem old ale Stare Bielany, który był gęstawy, słodkawy, a przy tym orzechowy, karmelowy, z nutami czerwonych oraz suszonych owoców oraz delikatną cierpkością w finiszu. Bdb (7/10). Raduga kusiła wysoko ekstraktywnymi sztosami, które w moim mniemaniu okazały się niezbyt udane, choć część ludzi piała peany na cześć RISa. Do rzeczy - Barley Wine 32 było zbyt młode, aldehydowe, słodowe, karmelowe, z nutami skórki chleba. Bardzo proste, płaskie, bez głębi, z alkoholową cierpkością w finiszu. Absolutnie nie urzekło (4/10). RIS 34 był fest palony, trochę marcepanowy, z nutami sosu sojowego i stosunkowo umiarkowaną intensywnością nut czekoladowych. No i alkohol jednak trochę szczypał, a pełnia jak na taki ekstrakt też nie powalała. Średnie (5/10). Wysoki ekstrakt nie jest gwarantem niczego.
Schodzimy więc piętro w dół, na główny pokład festiwalowy. Tutaj AleBrowar serował Pear Time, piwo, w którym jednak cytrusy dominują nad raczej mało wyraźnymi gruszkami. Mocna goryczka jednoznacznie wskazuje na głównego odpowiedzialnego za nią, ale wszystko się w tym piwie do siebie klei. Bdb (7/10). El Fruto miał ponoć poprawioną goryczkę względem pierwszej edycji, ale nadal piekący finisz tylko na samym początku dawał temu mocno dającym mango, choć i pomarańczą piwu balans; po kilku łykach pieczenie stało się męczące, a po wypiciu 200ml piwa zaległo się na tak długo, że pozbyłem się go z gardła dopiero w połowie następnego piwa. Szkoda, bo aromat i soczystość bardzo fajnie wyszły (5/10).
Korespondujące piwo z Pracowni Piwa, czyli Tango z Mango, również było pikantne w finiszu, ale tylko lekko. W tym aspekcie piwo było zresztą dość wytrawne, co razem z nieco granulatowymi nutami chmielowymi dobrze równoważyło słodycz mango (7/10). LAB14 Fig Sour Ale raczej rozczarował, bo nie był specjalnie figowy (owocowość raczej mi się w nim kojarzyła z agrestem), a w dodatku miał ostre nutki, w finiszu zaś przewijało się coś a la metalicznego. Na plus podkreślony cytrynowy kwasek (5/10). Mr. Hard's Rocks Coffee z pompy to było postawienie kropki nad "i" w kwestii tego piwa. Kawa nie dominowała bazowego RIS-a, zaś tekstura zyskała aksamitną gładkość. Wyśmienity (8/10). LAB21 Eeee Macarena, czy jakoś tak, czyli saison po beczcie merlot zblendowany z saisonem z beczki po muskacie, leżakowany w beczce po koniaku i zainfekowany brettami oraz lactobacillusem (uff) to piwo bardzo ciekawe. Jest białe grono, białe wino, rodzynki, biała porzeczka, figi, są miodowe przebłyski i nuty jabłka antonówki, jest lekka słodycz kontrowana wytrawnością, jest w końcu trochę szlachetnego alkoholu, ale i pieprzności. Smak jest nieco ciemniejszy od aromatu. Czuć, że piwo bazuje na przemyślanej koncepcji, jest w udany sposób kompleksowe (7/10). Bardzo udany był też Coffee Hey Now.
Na stoisku Kingpina w Mahna Mahna waniliowa słodycz oraz nuty mango i brzoskwini były balansowane delikatną goryczką, jednakże w tle można było wyczuć, że drożdże już zaczęły szaleć, co skutkowało zbędnymi, ostrymi nutkami w finiszu (6/10). Co innego Amadeo - tutaj połączenie aksamitnej gładkości, lekkiej do średniej słodyczy, średnio mocnej goryczki i kwaskowych nut malinowych z natłokiem mango i innych żółtych owoców tworzyło efekt synergii. Świetnie przemyślane piwo i najlepsza pozycja Kingpina od dawna (8/10).
Mam problem z Kwassi od Beer Bros. No bo tak - czuć mleczne posmaki, czuć pszenicę, jest zaokrąglona kwaśność, czuć też feerię owoców, mimo że to akurat jest kwas bezowocowy. Tyle że własnie - jest kwaśna porzeczka, jest trochę gruszki, jest jednak również bardzo dużo zielonego jabłka. I najgorsze albo najlepsze w tym jest to, że ten aldehyd tutaj dobrze pasuje. Felix culpa? Ewidentnie wadliwe, a zarazem smaczne piwo (6,5/10). Problem mam tez z Żyrardomyces, piwem "zdrapanym ze ściany browaru". Dzikie drożdże tutaj szaleją, jest funk, jest koń, są ostre nuty pokrewne wodzie kolońskiej, są też przyjemne czerwone owoce. I tak jak aromat przekonuje, tak smak jednak z czasem męczy, brakuje mu ostrej rześkości aromatu, wskutek czego to piwo jest bardziej ciekawe niż naprawdę dobre (5,5/10). Bardzo przekonująco wypadł za to spróbowany w małej ilości Achtung Panzer.
O Chateau z Artezana słyszałem od paru osób, że ostatni rzut nie wypadł najlepiej, ale nie jestem w stanie się pod tym podpisać. Co więcej, smakował mi na WFP bardziej od pewnego zagranicznego, wysoko pozycjonowanego flandersa. Piwo mocno owocowe, cały przegląd ciemnych oraz czerwonych owoców pokroju czereśni, śliwki czy aronii, lekki kwasek, delikatnie owocowo-cierpki, śliwkowy finisz, miękkość i gładkość. Super rzecz (8/10).
Bardzo ciekawie wypadł Cheerful Grodzisz z Piwnego Podziemia. Prawilny poziom ogniskowej wędzonki, delikatna owocowość, lekkość i rześkość (7/10). Hyperreality to dość wytrawna imperialna IPA, bez grama karmelu, wyraziście chmielona w kierunku cytrusowym, trochę granulatowa, z nutką zielonej cebulki. Fajne wykonanie, lżejsze niż się spodziewałem po parametrach, profil chmielowy mi nie do końca podszedł (6,5/10). Świetnego berlinera lał Browar Stu Mostów - Berliner Weisse Peach był nieco mniej kwaśny od innych berlinerów na WFP, , ale za to soczyście brzoskwiniowy, z nutką agrestu i fajnym, jogurtowym posmakiem. Miękkie, gładkie, rześkie (7,5/10).
A skoro już przy berlinerach jesteśmy - ten z Łańcuta, podstawowy, trzyma formę i jest obecnie najwierniejszym założeniom a zarazem najlepszym polskim berlinerem bez owoców, natomiast Berlińskie Kwaśne Wiśnia Malina jest z kolei drugim (po stumostowej Truskawce) najsmaczniejszym polskim berlinerem owocowym. W zapachu ciekawie pestkowy, w smaku zdecydowanie bardziej malinowy niż wiśniowy, bardzo soczysty, delikatnie podszyty pszenicą i mlecznością, lekki, zwiewny, dosadnie kwaśny. Super (8/10).
Dobroci były na stanowisku Pinty. Lublin To Dublin Rye Stout był bardziej palony niż (gorzko)czekoladowy, przede wszystkim jednak był gęsty i puszysty, pęczniał w ustach (7/10). Bardzo mi się spodobało w Oktoberfest IPA, jak zagrały słody, dając piwu nuty opiekane, orzechowe, ciasteczkowe, co świetnie współgra z cytrusowym nachmieleniem oraz gorzkim, subtelnie acz przyjemnie cierpkim finiszem. To piwo powinno wejść moim zdaniem do stałej oferty (7,5/10). Jeszcze lepszy był Kwas Epsilon Wild & Barrel Aged. Połączenie tropikalnych owoców wersji podstawowej z lekkim funkiem, umiarkowanym kwaskiem i nutką agrestową. Rewelacja (8,5/10).
Na stoisku Palatum lano Deserellę, której malinowość była gustowna, ale obecna zarówno w aromacie jak i smaku nuta drożdżowa mi tutaj nie pasowała. Poza tym piwo było chyba aż za bardzo gładkie, robiąc w zespoleniu z bukietem raczej mdłe wrażenie (4,5/10). Dużo lepiej wypadł Aparatus, proste piwo o lekkiej słodowej podbudowie, która wraz z ogrzaniem oddawała trochę chlebowych nutek, dość mocno nachmielone na aromat (cytrusowo głównie), ze średnio mocną goryczką. Bardzo fajne piwo (7/10).
Karuzelarz od Profesji (we współpracy z Karuzelą) przekonywał bukietem z czarną porzeczką i wiśnią, z nieco końskim podszyciem, rozczarował natomiast płaskim, mało wyrazistym smakiem, do czego dochodziło zbyt niskie nasycenie (5/10). W pełni przekonało 200% Normy z Browaru Zakładowego. Zagęszczony koktajl z czerwonych owoców, mocna czarna porzeczka, silna jeżyna. Ma trochę ciała i delikatną słodycz, kwasek jest średnio mocny, a przede wszystkim piwo jest soczyste, czym znakomicie maskuje swoją zawartość alkoholu (7,5/10).
Przypadła mi do gustu Owca na Orbicie z Podgórza. Jest tak miętowa, że pachnie jak sos do jagnięciny na delikatnej pszenicznej podbudowie, co współgra z logo browaru. Lekkie, rześkie, chłodzące piwo (7/10). Sheldonada przepuszczona przez Randalla, co ciekawe, smakowała mniej intensywnie niż to samo piwo pite na afterze w Hoppiness. Zupełnie jakby dodatki w Randallu nie wzbogaciły piwa, tylko przeciwnie, zadziałały jako filtr. Ciekawe. Mało ciekawie wypadła Dżoana Tropicana od kontraktowca Waszczukowe. Jest cytrus, metal, landryna oraz żółte owoce, ale bardziej oddrożdżowe niż chmielowe. No i piwo było bardzo klarowne, więc nici z vermonta. Bardzo słabe. (3,5/10).
Zaskoczył Browar Jana, miał bowiem w swojej ofercie dwa dzikie piwa. Jedno z nich, jasne Born To Be Wild, było fest dzikie, brettowe, trochę stajenne, choć i lekko kiszonkowe. Inaczej mówiąc - zupełnie zdominowane przez dzikusy. Tylko tę kiszonkę fajnie by było wyeliminować, poza tym wyszło naprawdę ciekawie (6,5/10). Nieźle wyszła premiera Maryensztadtu, czyli Mysterious IPA. Jak na vermonta przystało, piwo jest bardzo soczkowate, pełne nut soku multiwitaminowego i juicy fruit, ale jednak nieco mdłe, bez pazura (6/10). A na koniec jeszcze Brew Note od Trzech Kumpli. Fajnie, że faktycznie nie jest przechmielone. Żywiczne nuty są wyraźne, ale to słody grają tutaj rolę przewodnią, czekoladową, ale i lekko paloną. Kropką nad 'i' jest kremowa tekstura piwa. Rewelacyjne piwo sesyjne (8/10).
I tym samym przechodzimy do piw z zagranico, których też trochę na WFP wypiłem. I tutaj warto zacząć od Mikkellera, który nie mógł bardziej spolaryzować moich uczuć. Z jednej strony był Black, piwo, które od kilku lat konsekwentnie szura po dnie. Nie wiem, czemu nie udało się dotąd przywrócić dawnej świetności tego piwa, ale obecnie jest to mieszanina węgla, wódki i zmywacza do paznokci. Wstrętne, a co ciekawe i trochę śmieszne, na panelu degustacyjnym ludzie się nim ponoć zachwycali. Na drugim biegunie mamy Spontantripleblueberry, piwo, o którym nie waham się napisać, że jest wybitne. Półtora kilo borówek na litr piwa - efekt pięknie wygląda, czarująco pachnie i obłędnie smakuje. Borówka wręcz bardziej intensywna od borówki jako takiej, rewelacyjne dzikie podszycie, kwasu w sam raz, soczystość absolutna, 10% alkoholu ukryte sam nie wiem gdzie, nie ma też śladu octu. Efekt wow (9/10). Spontanblackberry to już nie to samo. Piwo jest bardziej dzikie, tylko delikatnie jeżynowe i mało soczyste, w związku z czym kwaśność nie ma już takiego owocowego uzasadnienia. Ale dobre (6,5/10). Innym spróbowanym kwasem był Drinkin' Berliner Yuzu. Jak większość piw z dodatkiem yuzu, tak i to było maksymalnie cytrusowe, a przy tym wytrawne. Brakowało mi w nim jednak trochę mocniej podkreślonej kwaśności. Jeszcze dwa lata temu bym tak nie napisał. Ale dobre (6,5/10). Kolejny był Maple Vanilla Shake. Uczciwość każe nadmienić, że byłem jedynym z naszej grupy, który się nad nim nie rozpływał, bo mimo że było technicznie bez zarzutów, to moim zdaniem jednak przeładowane syropem klonowym, pod którym dopiero można było wyczuć nuty waniliowe i palone. A jak już parę razy wspomniałem, nie przepadam za tak mocno 'brązowymi' RISami. Rzecz gustu. Co ciekawe, był wyczuwalny alkohol, ale paradoksalnie dawał piwu fajny balans (6/10). Porter BA Bourbon był czekoladowy, delikatnie pumperniklowy, lekko beczkowy. Intensywność bourbonu lekka do średniej, subtelny kwasek, subtelna słodycz. Bardzo dobre (7/10).
Zaraz za ścianą znajdowało się stoisko z zagramanicznymi petardami z innych browarów. Spróbowałem dwóch. Crooked Stave Origins Batch 8 pachniał obłędnie. Porto, wiśnie, lekka śliwka, brązowy cukier, sherry. To jest to. W smaku lekki kwasek, mniejsza głębia niż się spodziewałem po aromacie, cierpko-owocowy finisz. Na bazie aromatu można zrobić piwo genialne, w takiej postaci jest 'tylko' bardzo dobre (7/10). Z genialnym piwem miałem do czynienia za sprawą Pohjali. Rukkivein, czyli wino żytnie, leżakowane w beczkach po rye whiskey, to rzecz absolutnie fenomenalna. Wanilii i kokosa jest tutaj sporo, tak samo jak orzechów, pumpernikla i śliwki. Lekko grzeje, w posmaku brązowy cukier oraz śliwki, ma coś z porto. Gęste. Niesamowicie kompleksowe, ułożone, miękkie piwo. Na bogato (8,5/10).
I na koniec jeszcze o dwóch piwach dostępnych u Johna Kinga. La Pirata Panoptic to NEIPA, w której nad cytrusami dominuje cebulka. Nie jestem przewrażliwiony na ten aromat, ale tutaj był wyjątkowo, wręcz nieznośnie silny. Brrr (3,5/10). Ale mieli też Rodenbach Alexandra, którego wcześniej - dacie wiarę? - nie piłem. O jakie to było dobre. Galaretka z czerwonych owoców, wiśnia, czarna i czerwona porzeczka, aronia, granat, średni kwasek, gładkość, cierpkawy i pestkowy, trochę marcepanowy, śladowo octowy finisz. Przebogate piwo, fenomenalne (8,5/10).
No i jeszcze ludzie, tradycyjnie na końcu wspominam o ludziach. Bo festiwal był świetny, ale gdyby nie ludzie to kto wie, czy nie zostałbym w domu. Tak mam zresztą w przypadku każdego festiwalu. Pomijając przyjaciół oraz znajomych, niezmiernie miło jest mi za każdym razem usłyszeć słowa uznania od czytelników moich wypocin. Aftery (w Hoppiness i Samych Kraftach; jeszcze before w Craft Beer Muranów i Kuflach i Kapslach) były bardzo udane i nawet chyba żadnych głupot poza spałaszowaniem kebsa nie odstawiłem. Odwrotnie niż ekipa pewnego śląskiego browaru, która po pijaku przestaje się pilnować i śpiewa zagłębiowskie przyśpiewki. W rzeczy samej aftery były na tyle udane, że przez cztery dni pod rząd zasypiałem około 7 nad ranem, co wszak o czymś świadczy. Chciałbym więc jeszcze na koniec nadmienić, że Space Sheep to klasa, szczególnie właśnie o 7 nad ranem. No, o 6 nad ranem, bo jeszcze trzeba było dojść do domu, a po drodze zjeść zupę.
Bo była jeszcze zupa pho. Też klasa. Dobra na wszystko. Na kaca, na zaprawę, na reumatyzm, na zły urok. U nas we wsi jej nie ma, w Warszawie wydaje się być bardzo popularna. Toteż przed udaniem się na teren festiwalowy udawaliśmy się zwyczajowo na świetną Zupę Przed do Oh My Pho, natomiast wracając do domu na Zupę Po, do nieco gorszego, ale za to tańszego i - co najważniejsze - otwartego w weekendy przez całą dobę To To Pho.
A nawiązując do tytułu tego wpisu - WFP stało się czymś w rodzaju niedzielnego obiadu. Wiadomo, czego się po nim spodziewać. Niektórzy muszą mieć zapewnione stale nowe doznania, ale ja jestem chyba mentalnie trochę old boyem, bo jak najbardziej doceniam urok stałości. Szczególnie jeśli mogę się spodziewać świetnej zabawy, doborowego towarzystwa i smacznego piwa. Bo czego w istocie chcieć więcej?
A nawiązując do tytułu tego wpisu - WFP stało się czymś w rodzaju niedzielnego obiadu. Wiadomo, czego się po nim spodziewać. Niektórzy muszą mieć zapewnione stale nowe doznania, ale ja jestem chyba mentalnie trochę old boyem, bo jak najbardziej doceniam urok stałości. Szczególnie jeśli mogę się spodziewać świetnej zabawy, doborowego towarzystwa i smacznego piwa. Bo czego w istocie chcieć więcej?
Hmm, Tango z Mango bylo dmsowa masakra, aromat zdominowany konserwowa kukurydza az odrzucal, nawet ludzie ze stoiska Pracowni nie zaprzeczali tylko po jednym niuchu wymienili na inne piwo
OdpowiedzUsuńWprawdzie mam stosunkowo wysoki próg wyczuwalności na tę wadę, ale jestem pewien, że na takim poziomie, o jakim piszesz, wyczułbym. A nie wyczułem. Trzech sędziów BJCP na miejscu też nie wyczuło ;)
UsuńSwient blog. Zajeb*** sie czyta.
OdpowiedzUsuńTresciwie i ma temat ;)
Używanie słowa "prawilny" w co drugim zdaniu nieco męczy kogoś o nieco rusofobicznym podejściu do rzeczywistości. Reszta opisu super.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem po co pisac ze ktos obsral kibel. Czy to cos niespotykanego na imprezie masowej. Co to wnosi dla czytelnika?
OdpowiedzUsuńJeśli szuka suchych, skondensowanych informacji, wyzbytych dygresji i anegdot, to niewiele. Ale znając mój styl pisania chyba nie powinien się dziwić, że nie znajduje tutaj wyzbytej dygresji i anegdot formy wypowiedzi.
Usuń