Jedno piwo w Ostravie
https://thebeervault.blogspot.com/2023/11/jedno-piwo-w-ostravie.html
No dobra, więcej niż jedno. Znacznie więcej. Sam pomysł urodzinowego wyjazdu do Ostravy zamiast zwyczajowego łażenia po Katowicach to fajna sprawa. Kombinowany bilet z Kato do Ostravy wyszedł za pomocą różnych kruczków po 15zł za osobę, czyli tyle co nic, no a zawsze to inne otoczenie. Ale czy piwnie pociągające?
Na papierze sprawa może wyglądać nieźle – Ostrava ma prawie 300 tysięcy mieszkańców, więc jak na Czechy jest miastem wprost gigantycznym, mniejszym tylko od Pragi i Brna. Czechy to jedno ze światowych centrów piwowarstwa, z miasteczkami, które mają czasami absurdalne liczby browarów – Praga to jedno, z 50 browarami na 1,5 miliona mieszkańców, ale taki mikrusowy Telč ma 3 browary na całe 5000 dusz zamieszkujących to miasteczko. Na logikę Ostrava powinna więc prezentować coś pomiędzy. No i niestety, ale nie.
Owszem, na terenie miasta jest kilka ciekawych browarów (Starobelsky, Aero, Žíznivý Dromedar), jest co najmniej jeden bardzo ładny (Zamek Zabreh), jest kilka gorszych (Hermanicky, Troll), szkopuł w tym, że wszystkie są na obrzeżach. Planując jeden wieczór w centrum ma się do wyboru w zasadzie tylko koncernowego Ostravara, do którego zaraz wrócę. Jeśli chodzi o knajpy to też szału nie ma, ale wycisnąłem to miasto pod tym względem jak cytrynkę, będziecie więc mogli sami ocenić, czy eskapada do Ostravy jest sensowna. A widziałem już plany wycieczek z dalekiej Warszawy do kraju śląsko-morawskiego właśnie w tym celu, więc temat jest całkiem nośny i warto takie rzeczy przemyśleć zawczasu.
Szwajcarskim wagonem doczepionym do polskiej kolei przejechaliśmy dwie godziny w towarzystwie austriackich licealistów oraz Saudyjki (sympatycznej swoją drogą) i znaleźliśmy się w jednym z prawdopodobnie najmniej urodziwych miast Europy centralnej. Szczęściem ołowiane niebo zdążył zakryć całun nocy, więc oczy mimo wszystko odpoczęły po trawersowaniu post-apokaliptycznych krajobrazów polsko-czeskiego pogranicza, usłanych rozsypującymi się zabudowaniami dawnych kopalń.
Nocleg na północ od centrum mieliśmy pośrodku tak zwanego cyganowa. Było osobliwie – naprzeciwko nas był lombard u Łukasza, na lewo 200 metrów dalej lombard u Karola, jeżeli jednak ktoś poszedłby w prawo, to po dwóch minutach i tak natknie się na lombard u Renata. Sam hotel to śmierdząca starym jedzeniem i najtańszymi kostkami do pisuarów dziura, która jest obelgą dla czeskiego hotelarstwa, samego w sobie prezentującego średni poziom o kilka dekad za Polską. Za to Moravia jest zawiadywany przez zawieszonego portiera, który nas na check-inie zatrzymał przez prawie pół godziny, bo musiał nam opowiedzieć bardzo przejmujące historie o tym, że kiedyś w Ostravie był Mozart i jakimś randomom na ulicy powiedział, że Prażanie go nie szanują (cool story, bro), no i że ten hotel to ma ponad sto lat, a jego najznamienitszym gościem był „arcywojewoda habsburski Eugen”. Gdybym był „arcywojewodą”, to kazałbym tę norę zrównać z ziemią.
Pierwszym przystankiem na mieście była mordownia Na Hlavni. Czasami z ciekawości wchodzę do miejsc, do których nigdy bym nie zabrał żadnej kobiety, po to żeby poznać lokalny koloryt. Ale nawet na tle mojego doświadczenia Na Hlavni to coś osobliwego. Miejsce jak z lat 70., ceraty na stołach, przy których miejscowi żule bezobciachowo palą tanie pety (w Czechach też jest to nielegalne), menu wygląda jak z baru mlecznego, a mrukliwa barmanka ma bar solidnie ufortyfikowany stalowymi kratami, jakby komuś wpadło do głowy przeprowadzenie napadu z bronią białą w ręku. Dużo by pewnie nie zrabował, bo pół litra Ostravara wychodzi tu po 7,50zł, a żuliki raczej fortuny nigdzie nie zostawiają, no ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Po tym doświadczeniu skierowaliśmy się do Kurnik Šopa Hospoda 2. Kurnik Šopa to dwa lokale – jeden w Porubie, zachodniej części miasta, a drugi właśnie w centrum Ostravy. Miejscówka jest bardzo sympatyczna – tradycyjna, wyłożona drewnem, niezbyt duża hospudka, wyzbyta częstego w takich miejscach obskurantyzmu. Przytulna, ciepła (mocny argument przy zimowych warunkach pogodowych), z miłą obsługą. Dodatkowy plus mają za hermelina, który faktycznie musiał się marynować od kilku dni i wprawdzie ja robię lepsze (bo nikt lepszych nie robi), ale ten był bardzo dobry.
Selekcja to dziesięć kranów, dość asekuracyjna, co wiele mówi o lokalnej klienteli. APA z Sibeerii o nazwie Last Touch Of Summer niestety nie dostarczyła – nie była soczysta, za to jak pozostałe nowofalowe piwa z tego browaru nie miała również goryczki (4/10). Faltus Kendy APA wodnista, z kwiatowością wpadającą lekko w landrynkę. Mocno gorzka, ale meh (4/10). Pivečka Rye Porter był tak palony, że aż popiołowy, czyli jak skopcony stout, za to nie miał spodziewanej żytniej oleistości (4/10). Na szczęście mieli na kranie również Kamenice desitkę, która jednak jak zwykle była mocno trawiasta i potwierdziła, że jako miłośnik pilsów nie do końca mogę się podpisać pod peanami na cześć tego browaru. W tej sytuacji najlepszym piwem w ofercie była jasna dwunastka z miejscowego Žíznivego Dromedara, naprawdę bardzo smaczne piwo.
Miejscówkę polecam.
Po krótkiej jeździe tramwajem byliśmy już w Hobbit Clubie. Onegdaj było to miejsce dwubrowarowe – drzwi obok funkcjonowała gospoda U Skakaveho Ponika (czyli Prancing Pony, kolejne tolkienowskie nawiązanie), natomiast w obydwóch lokalach lano własne piwa marki Qasek. Nie pamiętam już, czy instalacja warzelna mieściła się w Koniku, w każdym razie Konika zamknięto na amen, w Hobbicie instalacji nie ma, ale jest 10 kranów z Qaskiem.
Hobbit to mówiąc wprost miejscowa speluna z podstarzałym, niemiłym barmanem prawdopodobnie sfrustrowanym ciągłymi interakcjami z miejscową żulernią, polewającym okropne piwa, konsumowane przez klientów w półmroku, którym spowita jest sala konsumpcyjna. Zachęciłem? Nie? To dobrze.
Jest to przy okazji chyba centrum dowodzenia miejscowym oddziałem grindcorowym, bo kible są upstrzone plakatami z festiwalu Obscene Extreme oraz reklamami nadchodzących koncertów zespołów grindowych. Przez głośniki nie leciał jednak żaden grind, co jest zresztą zrozumiałe – wszyscy poza mną od razu by uciekli. Piwa, jak już wspomniałem, są prze-ok-rop-ne. Najbardziej strawna jeszcze była Qasek 14 IPA, mdła, landrynkowa, estrowa (truskawki) i mocno zamulająca, ale mimo wszystko najlepsza (3,5/10). Tmave o nazwie Black Dog było dość wytrawne z cierpkością cykorii i spalonego spodu od chleba, a przy okazji waliło spleśniałym korkiem, czyli że infekcja (2/10). Najgorsza była jednak jasna jedenastka, która smakowała jak gotowany kalafior polany zjełczałym masłem (1/10).
Lokal polecam tylko łowcom miejscowych kuriozów.
Zaraz niedaleko znajduje się na szczęście Psi Kusy, czyli ongiś oficjalny wyszynk miejscowego browaru Hoppy Dog. Malutka klitka z kilkoma stolikami, minimalistyczna, ale mimo to przytulna i miła, z sympatyczną barmanką polewającą piwa z 6 kranów, z czego 4 to Hoppy Dog, a dwa rotacyjne, w trakcie naszej wizyty były obsadzone przez piwoa z Zichovca oraz Crazy Clown.
Hoppy Dog mam w pamięci jako browar kiepski i coś się tutaj poprawiło. Porter z kokosem oraz APA to piwa jak najbardziej w porządku. Ja optowałem za kwasem z mango i maliną z Zichovca, którego z kolei miałem w pamięci bardziej korzystnie. No cóż. A lokal bardzo spoko.
Kolejnym przystankiem był Pivni Bar u Segala, bodajże pierwsze miejsce w Ostravie z ciekawym piwem, które powstało już dobrych parę lat temu. Przejazd tym razem odbył się miejscową anomalią, czyli omnibusem. Wylądowaliśmy pośrodku blokowiska, gdzie znajduje się brzydki prostokątny pawilon usługowy. Jedną z usług jest lanie piwa U Segala.
Nazwa nie bez kozery swoją drogą – osiedlowa speluna stanowiłaby adekwatne miejsce do rozegrania jakiejś sceny mordobicia w najlepszych (czyli takich 2/10) filmach Stevena Seagala. A i mówiąc o adekwatności – obsługa niezbyt miła, a klientela adekwatna, stereotypowo blokerska. Nie żebym chciał zniechęcić – moim zdaniem to jest autentyczne miejsce i w zasadzie warto się przejechać te kilka przystanków z centrum. Tym bardziej, że i tutaj hermelin okazał się faktycznie marynowany, a nie jak w wielu miejscach w Czechach świeżo wyjęty z opakowania i dla niepoznaki polany olejem.
8 kranów, raczej skupionych na tanich propozycjach, jak w Kurnik Sopie, tyle że sumarycznie gorszy wybór niż w Kurniku. Miejscowe Troll 11 Svetle lekko słodowe, trochę owocowe, chmiel wycofany na każdej płaszczyźnie (4/10). Tvarg IPA to w miarę gorzka truskawkowa maślanka (4/10), a Tvarg Cerne 14, reklamowane jako „afroamericke pivo”, to karmel, lekko przypalona skórka od chleba i nawet wyczuwalny chmiel, czyli niezłe (6/10).
Tankowanie Ostravara w Tankovni. Pozostał niedopity, bo nie będę sobie obciążał organizmu kiepskim piwem. |
Po tym udaliśmy się na „stare miasto”. Czyli okolice rynku, całkiem urodziwego, ale bez przesady. Tankovna Ostravar to typowa czeska hospudka bez zbytniego zacięcia estetycznego, w której leciwy szynkarz znający swój fach polewa świeżego Ostravara z tanka. Chyba wręcz zbyt świeżego, bo piwo nieznośnie waliło obierkami z papierówek (aldehyd) i stanowiło tym samym prefigurację mającego się wykluć za kilkanaście godzin kaca. Szkoda, bo desitka z Ostravara to całkiem niezłe piwo jak na koncernowe.
W międzyczasie zwolniło się kilka miejsc w Radegastovni, sieciówce Radegasta na rynku. Miejsce estetyczne i doinwestowane jak konkurencyjne sieciówki Staropramena (Potrefena Husa) oraz Urquella (Kolkovna). W zasadzie to względem Urquella nie jest konkurencyjna, bo to ten sam koncern, a i leją też Urquella. Mają też w ofercie Volba Sladku, czyli comiesięczne specjalne warki z browaru Urquella w różnych stylach. Listopadowym był Altbier, tym bardziej więc szkoda, że już się skończył. No nic, wzięliśmy po Urquellu, bo Radegast ssie. W każdej postaci. Ryżej Gorzkiej też. Lokal bardzo fajny, nowoczesny i sądząc po liczbie klientów bardzo popularny.
Nieco sentymentalnie udaliśmy się na słynną ulicę Stodolni. Ongiś słynną. Dla tych, którzy nie wiedzą – Stodolni uchodziła te 10-20 lat temu za lokalną mekkę imprezową, do której zmierzały pielgrzymki z rejonu Katowic na wieczory kawalerskie, tańce i hulanki. Można się domyśleć, że to czasami kończyło się jak wypady kwiatu Albionu do Warszawy i Krakowa w podobnym celu. Ergo – w samej Ostravie Polacy nie mają raczej zbyt pochlebnej opinii, bo troglodytów zawsze pamięta się bardziej, niż ludzi normalnych.
jedyne zdjęcie, jakie znalazłem na komórce ze Stodolni. Taki klimat. |
Obecnie Stodolni to już cień dawnej potęgi i zestawiając ją chociażby z Mariacką w Katowicach, to nie ma co porównywać. Sporo lokali w sobotę było zamkniętych, a spośród otwartych nieliczne miały pełne obłożenie. Wpadliśmy do miejscowego irish baru Dublin Pub (pełno ludzi, spoko atmosfera), po drodze Hiszpanki nas naganiały na imprezę do Habana Club, nie wiedząc, że na mnie słowo „reggaeton” działa jak mysz na przysłowiowego słonia, po drodze był Escobar Club (też sporo ludzi i fajna atmosfera), a w końcu wylądowaliśmy już poza Stodolni na imprezie electro w Marley Clubie.
Dwupoziomowy klub, w którym na piętrze grali okropne techno, a klientela – głównie męska, choć bardziej de nomo niż de facto – tak mocno paliła trawsko, że od samego przebywania na parkiecie można się było zjarać i stracić połowę testosteronu od fitoestrogenów zawieszonych w powietrzu. Na głównym poziomie DJ grał całkiem przyjemne drum’n’bassy, piwo nie było drogie – całkiem w porządku klub, choć bez fajerwerków.
nie mam zdjęć z Marleya, ale za to mam ostrawski rynek |
Co ciekawe – jeszcze po godzinie 5 udało się znaleźć otwartą knajpę w centrum (nie pomnę nazwy). Wprawdzie z piw była tylko okropna Stella Artois, ale należy zauważyć, że w Katowicach o tej porze już dawno wsio jest zamknięte, więc punkt dla Ostravy.
Czy więc warto tam w ogóle jechać? Niech każdy sobie wyrobi zdanie na podstawie powyższych informacji. Wycieczka była ekstra, z uwagi na towarzystwo i nowe otoczenie. Pod względem piwnym Ostrava nieco kontrintuicyjnie nie jest nawet w pierwszej dwudziestce wartych uwagi miejscowości w Czechach. Jeżeli jednak kogoś tam zawieje, to już wie, do których miejsc się warto wybrać, a których unikać.
Uderz w stół... Rozumiem, że w przypadku Kamienicy masz na myśli mocno trawiastą goryczkę? No ale jaka na być w pilsie? Chyba nie grejpfrutowa? Dla mnie ta długa intensywna goryczka , to główny atut tego piwa , które jest całkiem dobrze zbalansowane jak na 10-kę. Lepszy balans że słodem masz w 12-e, moim ulubionym piwie. Piwa z Kamienicy , zwłaszcza 10,12 i IPA 15 są dla miłośników wysokiej goryczki i nie każdemu będą smakować. Dla mnie pożądany próg goryczki jest na pewno wyższy niż u większości, choć są pilsy tak gorzkie jak np. Richard, że i dla mnie są wyzwaniem. Pozdrawiam znad kufla....Kamienicy 10 w Vyceskiej w Warszawie
OdpowiedzUsuńSorry za późną odpowiedź, teraz dopiero zobaczyłem komentarz. Nie, chodziło mi nie o goryczkę, a o trawiasty profil chmielowy - nie przepadam za takowym. Odnośnie goryczki nie mam zastrzeżeń, jestem zwolennikiem piw wyrazistych na tym odcinku.
Usuń