Loading...

Bursztynowym Szlakiem


Ja to jestem prosty chłopak ze wsi – kiedy ktoś mi proponuje wycieczkę za granicę za darmo, to moim honorem jest z tego skorzystać. No i dodatkowo rejs Bałtykiem do Szwecji? Czegoś podobnego w historii polskich browarów jeszcze nie było, przynajmniej w odniesieniu do szeroko pojętej blogo-/jutiubo/instasfery piwnej. Amber to jednak sporych rozmiarów gracz – 200 tysięcy hektolitrów rocznej produkcji (plus minus) to dziesięciokrotnie więcej, niż browar Pinty w Wieprzu na początku jego działalności, więc i fundusze na promo są odpowiednio skalowane.


I przyznaję bez bicia – podobał mi się zarówno sam pomysł, jak i jego wykonanie. Miałem w końcu okazję przetestowania, czy cierpię na chorobę morską (nie cierpię), pojadłem sobie na bardzo zadowalającym poziomie oczywiście w ramach szwedzkiego bufetu (w przeciwnym razie byłoby rozczarowanko – operator linii, Stena Line, jest szwedzki), zaliczyłem na pokładzie dyskotekę dla 60-latków oraz poimprezowałem całkiem intensywnie na pełnym morzu.


Najlepsza impreza swoją drogą rozkręciła się, kiedy rozpoczęliśmy z Jurkiem Gibadło degustację kupionych w szwedzkim monopolu piwerek, zadzwoniłem po Tomka Gebla i z czasem zebrała się wokół nas reszta ekipy. Impreza trwałą koniec końców do 5 rano, ale obyło się bez ofiar. Generalnie jednak prom pasażerski jako taki będzie mi się jeszcze przez długi czas kojarzył głównie z imprezownią, bo i w tym charakterze wypada najbardziej przekonująco.


Gwoździem programu była premiera nowego koźlaka dubeltowego z Browaru Amber, stylowo przeprowadzona via odszpuntowanie beczki na promowym sun decku, który akurat w tym momencie był jednak moon deckiem, co i tak było lepsze niż za dnia, kiedy na przemian był cloud deckiem i pizga-wicher-deckiem.


Nastroje dopisywały i koźlak smakował wszystkim. Czy aby na pewno wszystkim? Jedna, jedyna osada, zamieszkała przez nieugiętych Galów… a nie, to nie ta historia. W każdym razie smakował wielu dlatego, że jest cyt. „mało koźlakowy”. No, ale ja to koźlakowy chłopiec jestem, choć musiało minąć parę lat, żebym się przekonał do tego piwnego stylu. Koźlak Dubeltowy z Brusznicą i Jarzębem Szwedzkim okazał się piwem mocno czerwono-owocowym, z kwaskowością przecinającą ciało. Same nuty dodatków pasowałyby do podstawowej treści koźlaka, czyli słodowości, gdyby nie przytłoczyły i nie zepchnęły w tło jej karmelowo-chlebowej strony, zarazem zostawiając w spokoju odczuwalny aspekt suszono-owocowy – w tym kryje się owa mała koźlakowość tego koźlaka. Jest bardziej owocowy, niż słodowy. Sam smak oceniam jako tako, ale jestem tym razem rozczarowany, że piwo ma mało koźlaczą naturę. Zeszłoroczna edycja smakowała mi zdecydowanie bardziej (5,5/10).



Szwecja przywitała nas ołowianym niebem, siąpiącym deszczem, orłem krążącym nad wodą pośród mew, widokiem na wysepki z powtykanymi tu i ówdzie kamiennymi fortyfikacjami oraz dwoma typowo szwedzkimi scenkami rodzajowymi. Pierwsza scenka: oto dwóch Szwedów mozolnie pcha przed sobą wózki zakupowe wypełnione alkoholem kupionym w bezcłówce na pokładzie promu. Bo taniej. Druga scenka: oto szwedzki policjant dokonuje szybkiego przeglądu schodzących na ląd pasażerów i w najlepszej szkole rasowego profilowania w końcu dziarsko wyłuskuje bardziej śniadego osobnika, zatrzymuje go i zasypuje gradem pytań – a skąd to jedzie? A dokąd? A czy jest częścią większej grupy? Itd. Tak więc wcale nie taka otwarta i tolerancyjna ta Szwecja; wiedzą, skąd nadchodzi zagrożenie i chyba nie do końca mają ochotę na więcej strzelanin, zamachów bombowych i stref no-go w swoich miastach.

Aha, tym zatrzymanym śniadym podróżnikiem byłem ja.


Logistyka była tak dobrze dopięta, że zwiedzaliśmy Karlskronę częściowo przywiezionym na promie autokarem. Fajnie. Karlskrona to niespełna 70-tysięczne miasto na wybrzeżu Bałtyku, zajmujące archipelag trzydziestu trzech wysp. Ufundowane w 1680 roku wraz z przeniesieniem w to miejsce siedziby szwedzkiej marynarki wojennej, nie zostało nigdy zburzone i może się pochwalić murowanym centrum ze starymi świątyniami i innymi budynkami użyteczności publicznej, tradycyjnym drewnianym budownictwem jednorodzinnym oraz wspomnianą już archipelagową topografią.


To wszystko brzmi dobrze na papierze (czy tam ekranie), ale nie mogę powiedzieć, żeby miasto na mnie zrobiło duże wrażenie. Rzecz jasna każde miasto lepiej wygląda przy dobrych warunkach pogodowych, a ołowiane niebo nie przysparza chyba żadnemu miejscu uroku, ale nawet chłodno patrząc, nie jest Karlskrona niczym szczególnym.



Primo, rozlokowanie. Z góry, na mapie, faktycznie archipelag wygląda ciekawie. No, tyle że na większości wysp nie ma niczego szczególnego, poza może wspomnianymi fortyfikacjami, do których jednak ciężko się dostać. Dość powiedzieć, że za jeden z głównych punktów turystycznych Karlskrony uchodzi wyspa Stakholmen niedaleko centrum. Ta wyspa to taki lekko wystający z wody głaz o powierzchni mniej więcej 100x50 metrów. Głaz. Wow. Głaz!

po prawej głaz

Nieopodal mieści się dzielnica tradycyjnych szwedzkich domków, ciągnących się wzdłuż ulic Hornsgatan i Trollesgatan. Tak więc secundo, tradycyjne budownictwo – kolorowe, częściowo pastelowe domki jednorodzinne z pionowymi sajdingami sprowokowały mnie do wzruszenia ramion. Miały z daleka coś wspólnego z moją wizją składanych altanek z Ikei (nie wiem nawet, czy w tej sieci są w ofercie altanki), z bliska okazywały się oczywiście bardziej solidne, ale właśnie na tym poziomie uroku. Not maj stajl.


No, ale przynajmniej były kolorowe. Tak więc tertio, budownictwo doby imperialnej w centrum jest z kolei raczej ponure, wyzbyte zdobień – w zasadzie to chyba wpisuje się w koncepcję protestanckiego minimalizmu. Karlskrona powstała, kiedy Szwecja faktycznie coś znaczyła na mapie i jej wojska wymordowały w XVII wieku w Polsce, Niemczech i Czechach każdorazowo od dwudziestu do kilkudziesięciu procent ludności, oczekiwałbym więc, że główne budynki w głównej kwaterze wojennej będą robić większe wrażenie. No nie robią.



Ale jest czysto i schludnie, więc jeśli komuś nie przeszkadza brak estetyki wybijającej się ponad zwykłą poprawność, to może mu się spodoba. Rzecz jasna są takie rzeczy, które są nawet w porządku (niektóre kamienice), są też takie szkaradne (brutalistyczny gmach teatru), ale średnia wpisywała się w ponurość nieboskłonu.



Wyłomem było Muzeum Marynarki Wojennej – co piszę jako człowiek stawiający na autentyczność osobistą, który muzeów generalnie nie lubi, bo go z reguły nudzą. Duże, zrobione z należytą starannością, z wiekowymi eksponatami od muszkietów po figury z ruf statków, no i najbardziej imponującym eksponatem, jakim jest łódź podwodna HMS Neptun, swoją drogą największy statek wybudowany w Szwecji obok galeonu Vasa wystawionego w muzeum w Sztokholmie. No i w odróżnieniu od Vasy Neptun nie zatonął od razu po wyruszeniu ze stoczni.



Neptun to potężne bydlę, aczkolwiek ekskursja do wnętrza statku uświadamia, że to i tak jest miejsce dla marynarzy bez klaustrofobii. Co jest w zasadzie dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że marynarze niepodmorscy mogą mieć raczej odwrotny problem, mianowicie z wielkimi otwartymi przestrzeniami. No ale muzeum polecam jak co.



Miasto tworzą jednak poniekąd ludzie. Tych zbyt wielu nie poznaliśmy, ale ogarniający logistykę Browarnik Tomek twierdził, że są tak zamknięci, że na etapie planowania wycieczki niemalże nie dało się z nikim dogadać. Otwartość uber alles. Ponoć nawet Szwajcarzy są mniej ksenonowi, co się wydaje trudne do pojęcia.

browar Tyska

W Karlskronie mieszczą się trzy browary. Dwa w centrum, które udało nam się zwiedzić, jeden na przedmieściach, który był za daleko, oraz budynek po czwartym, naprawdę ładna, świetnie zachowana konstrukcja z bodajże 1874 roku, która jednak obecnie mieści w sobie centrum biznesowe, bo oryginalny Tyska Bryggeriet został zamknięty w 1972 roku – ani chybi wina Tyska. A raczej Niemców, bo Tyska Bryggeriet to po polsku Browar Niemiecki. No, czyli jednak wina Tyska. Czyli Niemców.


Pierwszy zwiedzony browar to Imperial Brygghus przy jednym z głównych deptaków miejskich. Nowoczesny taproom w stylu industrialnego minimalizmu z kilkoma nanofermentorami marki Brewtools robił dobre wrażenie, no i piwowar pokazał się z miłej i otwartej strony. Browar działa od roku i rozmiar mikrowarzelni sugeruje, że działalność jest skupiona na sprzedaży miejscowej. Niestety tap room był zamknięty dla konsumentów, ale za to otwarty był po sąsiedzku należący do tych samych osób co browar multitap Fox & Anchor.



Jak nazwa wskazuje, jest to lokal w stylu angielskim, choć w kierunku bardziej wyszukanej estetyki – antyczne regały z książkami oraz wszechobecne lampy Tiffany’ego wprowadzały ciepłą atmosferę do wnętrza. Lokal jest bardzo obszerny i powstał wskutek przejęcia dawnych sal miejskiego kina. Sztukateria na sklepieniu chociażby jest łącznikiem między zamkniętym już, wiekowym biznesem a obecną napojownią. Aha, z jednej z piwnicznych sal dobiegały hałasy jakieś kapeli, larpującej przynajmniej dźwiękowo Motörhead. Próba w knajpie. Czemu nie?



Kranów na oko dwadzieścia, w tym kilka zarezerwowanych na własne piwa; pozostałe to połączenie craftu szwedzkiego, importowanych klasyków pokroju Weihenstephanera oraz koncerniaków. Fajne miejsce, szczególnie że i miejsce na cztery pompy ręczne się znalazło. Cenowo jak to w Szwecji – dość srogo. Za dwie lampki miejscowego piwa 150ml zapłaciłem na nasze 50 złotych. Skargards IPA była bardzo owocowa (ananas, liczi, trochę melona, ciut mocno dojrzałego pomelo wraz z albedo), kwiatowa, ale i landrynkowa. Finisz w miarę wytrawny, ale goryczka umiarkowana, no i nieco zamulające jak na deklarowanego west coasta. Średnie (5/10). Bruggherrens Bitter z pompy to angielska klasyka, czyli ciasteczka i czerwone jabłka, trochę mineralności w posmaku, leciutko gorzki, ale i wytrawny finisz. Dobre (6,5/10). Spośród importów zdecydowałem się na całą pintę Battleaxe Best Bitter z pompy (36zł), który to bitter był dość maślany i zapałkowy, mało owocowy, ze słodowością z rejonów ciasteczek i orzechów. Sesyjny, smaczny (6,5/10).


Drugim zwiedzonym browarem był Karlskrona Mikrobryggeri. Osoby zarządzające okazały się mało skore do współpracy i ponoć na amberową ofertę uwarzenia wspólnego piwa zaoferowały tylko zrobienie naszej grupie rezerwacji w lokalu. Łaskawcy. Szkoda, że nie poinformowali, że będzie to rezerwacja w schowku na miotły. Dobra, przesadzam, ale pomieszczenie miało urok kanciapy pracowniczej i rezerwację można było uznać za kiepski żart.


Co zresztą uczyniłem, siadając w głównej sali przy jednym z wysokich stołów naprzeciwko baru. Po chwili kilku członków naszej eskapady przyłączyło się do mnie, po czym jednak zza baru wypełzł jakiś jasnowłosy gnom, który nam oznajmił, że nie możemy tutaj siedzieć, bo mamy miejsca zarezerwowane we wspomnianym schowku na miotły. Odparłem, że tutaj jest sporo stolików wolnych, więc o co mu chodzi? Oczka zaczęły mu biegać i wymyślił, że ten stolik jest zarezerwowany. Brakuje oznaczenia, ale spoko, a na którą? „Eee, nie wiem. Ale muszę posprzątać”. Co za ciul. No ale nie chcąc eskalować sytuacji, przenieśliśmy się do ławy postawionej wzdłuż tankofermentorów, gdzie obsługiwał nas bardziej sympatyczny człowiek, a poza tym nie gnom.


Na kranach kilkanaście własnych piw; ölplanka, czyli deska degustacyjna 4x100ml za 56zł. W dodatku ölplanka prekonfigurowana – cztery piwa wyznaczone przez lokal, bez możliwości wymiany na inne. No dobra, ich opisy brzmiały i tak najciekawiej. Na brzmieniu się skończyło.
Arkipelager – mocno kwaskowa woda po kukurydzy. Nie jadłem nigdy zakwaszonej wody z puszki Bonduelle, ale wyobrażam sobie, że tak właśnie by smakowała. (2/10)
Saison – woda po kukurydzy przykryta fenolami i nutami lateksu. Miękka faktura trochę go ratowała. Słabe. (4/10)
Down Under – piękna, wzorowo zainfekowana ipka, bretty poszły w smród, który ciągnie się za koniem na kuliku. Faktura sucha, cierpkawy smak, pod spodem trochę kwiatu bzu. Syf. (2/10)
Krut Ale – wyrób czekoladopodobny z rodzynkami, mało intensywny. Piwo wędzone, ale dymu trzeba się w sporej mierze domyśleć – jest tylko ledwo uchwytna nutka dogasającego ogniska w posmaku. Niemniej jednak na tle reszty oferty nie jest to najgorsze piwo. (4,5/10)
Stout – mało smaku; co jest, to oscyluje wokół prażonego ziarna z naleciałościami lateksowo-plastikowymi. (4/10)
Lakrits Sour vol. 2 – lukrecji nie czuć, jest za to sporo maliny o naturalnym uroku syropów Herbapolu. (3,5/10)

Tego nie dopiję, tego nie dopiję, to jakoś przemęczę – jeżeli takie myśli przychodzą do głowy w zderzeniu zmysłów z małymi próbkami piwa, to jest to wymowny komentarz odnośnie jakości browaru.


Tyle à propos piwa warzonego na miejscu; na koniec kilka słów o pozostałym szwedzkim crafcie. Wszystkie alkohole w Szwecji, które mają więcej niż 3,5% alko, mogą być sprzedawane sklepowo tylko i wyłącznie w państwowej sieci monopolowej Systembolaget. Zgodnie z socjalistycznym myśleniem, sieć chyba nie musi zanadto dbać o rentowność, wskutek czego mają naprawdę niskie marże – co jest widoczne szczególnie w przypadku droższych piw. Systembolaget w Karlskronie jest raczej mały, ale i tak udało się wyhaczyć sporo ciekawych importów, w tym RIS Espresso Yeti z Great Divide w przeliczeniu za 22zł za dużą puszkę. O ile więc ceny w knajpach są wysokie, o tyle w sklepie już można wyhaczyć sporo rzeczy taniej niż u nas. Taka ciekawostka.


Najlepiej wypadł Stigbergets, którego Albatros to soczysta, ale zarazem wytrawna NEIPA (7,5/10), a Scandinavian West Coast IPA był mimo wytrawności soczystym piwem (8/10). Czyli trochę w podobnym kierunku wychodzi, ale obie ipki pierwszorzędne. Przekonał Smith Street swoim Autumn Brown Ale, estrowo-słodowym i dość gorzkim, raczej pale ale’em, ale bardzo smacznym (7/10). Również Oppigards trzyma poziom – Ruby Ale to połączenie czerwonych jabłek i cytrusów (6/10), a Thurbo Stout to rasowy, wytrawny i gorzki, a zarazem cielisty, wyraźnie palony oldskulowy RIS (7,5/10). Klasę potwierdził Carlsberg swoimi Carnegie Porterami. Wersja z 5,5% alko była mocniejsza w smaku (7,5/10), ale trzeba przyznać, że i wersja odchudzona do 3,5% to bardzo smaczne piwo (7/10). Zaskakująco dobrze wypadła ipka Sälens Fjälldimma, wyważona i bardzo pijalna (7/10), rozczarowały z kolei Varmdo Best Bitter, smakujący jak woda świeżo po zalaniu słodów (4/10) oraz mega siarkowa, maślana, cierpko-słodka Jamtlands IPA (2/10).

Czyli Stigbergets dalej daje radę i się nie sprzedał.


Ogólne wrażenia ze Szwecji wyniosłem raczej mało przychylne, ale bardzo się cieszę, że dzięki browarowi Amber mogłem trochę liznąć tego przeze mnie dotychczas jeszcze nie odwiedzonego kraju. No i sama wycieczka pod względem pomysłowości, logistyki i przede wszystkim atmosfery była wyśmienita.

Do zobaczenia za rok!

slider 885296001518634154

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)