W samym sercu Niemiec
https://thebeervault.blogspot.com/2023/09/w-samym-sercu-niemiec-faselbrau-wassercraftwerk.html
Kiedy się dojeżdża do lotniska we Frankfurcie nad Menem, widoczny gołym okiem ruch w przestworzach daje pewne wyobrażenie na temat rozmiarów tego największego w Niemczech i jednego z największych w Europie lotnisk. Trzy samoloty lądujące niemalże symultanicznie obok siebie, na sąsiednich trasach? Proszę bardzo. Wrażenie robi też rozmiar przylotniskowego hotelu Hilton, którego nowoczesna bryła pokrywa wstydem katowicką superjednostkę. Ciekawszy hotel znajduje się jednak w innym miejscu w sąsiedztwie frankfurckiego lotniska. A raczej nie tyle hotel, ile jego restauracja, czyli WasserCraftWerk.
Browar fungujący jako jadłodajnia w przylotniskowym hotelu? Trzeba było to sprawdzić. Wnętrze okazało się mało spójnym amalgamatem bardziej tradycyjnych elementów oraz nowoczesnych wstawek. Gdyby konsekwentnie postawiono na te drugie, to wyszłoby dużo lepiej. Sprzęt warzelny rozstawiono zgodnie z koncepcją wizualnego chaosu tam, gdzie akurat było jakieś miejsce. Choć tu akurat nie było raczej koncepcji; był jej brak. Pomijając ustawioną na podeście warzelnię, tanki wylądowały w kilku wnękach, które akurat się na ich wstawienie nadawały. Ten aspekt wyszedł całkiem ciekawie, chociaż zarazem potęgował wrażenie rozgardiaszu.
Cóż takiego może lecieć w głośnikach w takim chaotycznym browarze? Ano rzecz jasna muzyka grecka, od rytmów pod sirtaki po skiladiko, czyli helleński turbofolk, czy tam disco greco. Biorąc pod uwagę, że obsługująca nas kelnerka o całkiem urodziwej twarzy też prawdopodobnie była Greczynką, a i pozostała obsługa wizualnie wpisywała się w ten rejon Europy, można wywnioskować, że fasola kidney podana do dużego kawała mięsa z karkówki była z puszki – w Niemczech suchą, surową fasolę tego typu można de facto kupić tylko u Turka, a przecież nie będzie Grek u Turka kupował, hmm?
Żarło było dobre (wspomniana karkówka) względnie przeciętne – mączna w odczuciu zupa ziemniaczana była niestety na kostce rosołowej, ale zasadniczo jest trudno w Niemczech trafić na porządną zupę, jak widać nawet w restauracji obsługiwanej przez Greków.
Pod względem piwnym gwiazdą browaru i powodem, dla którego warto tutaj zajechać, okazał się Helles. Chyba z dwa lata nie piłem tak wyśmienitego hellesa. Słodkawy, słodowy, ze świeżą słodowością typu zbożowego, delikatnie muśniętą kwiatową chmielowością oraz subtelnym tchnieniem tankowej siarki (7,5/10). Craft Mönch został mi przedstawiony jako lokalna interpretacja kölscha i faktycznie – mętna, ciut zawiesista woda po kwiatkach trafiała w istotę kölscha, pomijając wspomnianą mętność, całkiem nieźle – piwo bez wad, ale i bez zbytniej substancji. Wywar stołowy do wypicia bez grymasu i zapomnienia bez żalu (5/10). Winter Stout na szczęście nie miał w sobie przypraw, był również subtelny smakowo – trochę paloności zmieszanej z akcentami ziemistymi, ciut czekolady, w tle estry w typie czereśniowo-śliwkowym. Nie jest słodki, nie jest specjalnie wyrazisty, ale spoko wchodzi (6/10). Dunkles (górnej fermentacji) to nawalony diacetylem trunek, walący zjełczałym masłem jak lodówki sklepów „Społem” trzy dekady temu, w uzupełnieniu dla czerwonego pieczonego jabłka oraz karmelu. Miks angielskiego brown ejla, frankońskiego dunkela oraz nieudanego czeskiego tmavego (4/10). Weizen był harmonijny i niezbyt rześki, z nutami karmelizowanego banana, goździka, przecieru jabłkowego; kwaskowy, a zarazem ociężale słodkawy (4/10).
WasserCraftWerk warto może obadać, będąc w hotelu – ale na dużego hellesa to zdecydowanie warto podjechać, będąc w okolicy.
Nie dla browarów jednak znalazłem się w Hesji, w samym środku Niemiec. Miałem załatwić istotną sprawę osobistą, na drugim miejscu pociągała mnie jednak miejscowa architektura. Browary były dopiero trzecie na podium pod względem ważności, po wizycie w takowym trzeba więc było zahaczyć o miejsca znane z budów fachwerkowych – starodawnych konstrukcji stelażowych z drewnianych belek, w których puste miejsca w stelażach były wypełniane, czym popadnie (zwykle gliną), po czym pucowane na biało. Tanie, wytrzymałe i niesamowicie urokliwe.
Hofheim an der Taunus to jedno z takich miasteczek. Spacer po wąskich, krętych uliczkach flankowanych tego typu budowlami był estetycznie mocno dodatni, szczególnie że w tym czasie kwitły magnolie, dodając całości ciepłych, wiosennych barw, kontrastujących z zachmurzonym nieboskłonem. Plac Tiverton mógłby posłużyć jako makieta dla niejednej sceny ekranizacji klimatów RPG – gdyby tylko wyrzucono z niego samochody.
Mieszkania w tym rejonie są bardzo drogie – z drugiej strony jednak to może się całkiem szybko zmienić. Otóż Hofheim emanuje senną atmosferą schyłkowego niemieckiego miasteczka. Typowa dla tego kraju wysoka średnia wieku mieszkańców tutaj wydaje się być jeszcze wyższa niż gdzie indziej, co skutkuje brakiem żywiołowości i podskórnie odczuwalnym tchnieniem wymierania. Szkoda, ale warto zobaczyć te fachwerki, które niekiedy mają po kilkaset lat i w międzyczasie zdążyły się przechylić ku ulicy na wysokości piętra, zachowując zarazem swoją konstrukcyjną stabilność.
Podobnych klimatów spodziewałem się zaznać w Darmstadt (w wolnym tłumaczeniu Jelitowo), sporych rozmiarów mieście na południe od Frankfurtu. Spodziewałem się, bo w przeciwieństwie do innych moich podróży, do tej się niespecjalnie dobrze przygotowałem. Rzecz w tym, że Darmstadt zostało mocno zniszczone w trakcie alianckich bombardowań w ramach II WŚ, wskutek czego śródmieście, czyli „stare miasto” wygląda niczym Bochum – rzędy prostokątnych, modernistycznych, niemieckich powojennych potworków bez duszy stanowią jego istotę. I w takim gąszczu beznadziei znajdują się jednak miejsca warte uwagi. Ocalało kilka pałaców, wieża pośrodku modernistycznego pustkowia estetycznego, czy kawałek dawnych murów.
Dobra, wróć. Ten kawałek dawnych fortyfikacji został obudowany tak, że dosłownie wchodzi w bryłę stadionu znajdującego się obok. W zamyśle miało wyjść efektownie, rezultat robi wrażenie, jakby nowoczesny, ale i brzydki stadion pochłaniał resztki dawnej tkanki architektonicznej miasta, spychając jego tożsamość w otchłań nicości.
Jako jednak rzekłem, pewne wyjątki są warte wzmianki. Wśród nich czołowe miejsce zajmuje pałac, w którym mieści się siedziba Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich. Może to brzmieć jak siedziba tego słynnego zarządu powierniczego itd., tymczasem jest to instytut językowy utworzony przez Karla Dedeciusa, Niemca, który w Polsce pozostaje niemalże nieznany, mimo że jak żaden inny przysłużył się naszej kulturze za Odrą.
Urodzony w niemieckiej rodzinie w Łodzi w 1920 roku, został zapisany przez ojca do polskiej szkoły, ze względu na to, że poziom nauczania był w niej wyższy niż w niemieckiej. Karl nauczył się polskiego w stopniu nieosiągalnym dla przeciętnego Polaka, czym powtórzył sukces ponadprzeciętnego nabycia naszego języka, uskuteczniony uprzednio przez wybitnego pisarza Sergiusza Piaseckiego (Białorusina), i stał się wybitnym tłumaczem polsko-niemieckim. Przetłumaczył na język niemiecki całą gammę dzieł polskiej literatury, starając się ją promować za Odrą. Tyle dobre, że został kawalerem Orła Białego; szkoda, że prawie nikt u nas nie kojarzy tego zasłużonego dla Polski człowieka.
Podwórze pałacu wyglądało osobliwie – wybrukowany plac, nad którym łopotała tęczowa flaga i prężył się metalowy stelaż z ogromnym zdjęciem, na którym grupa Koreańczyków wepchała sobie do ust przecięte w pół karambole. Fascynujące. Dzięki plakatowi autorstwa Mleczko na przeszklonych drzwiach można się było przynajmniej domyśleć, jaka instytucja tutaj gospodaruje.
Osobliwością wartą zobaczenia jest kompleks mieszkalny Waldspirale, ukończony w 2000 roku według koncepcji wiedeńskiego artysty (może raczej sztukmistrza? Sztukatora?) Friedensreich Hundertwassera Regentaga Dunkelbunta. Mimo że jego artystyczne pseudo (mniej więcej „Królestwo Pokoju Stowoda Deszczowy Dzień Ciemno Kolorowy” – bardziej pretensjonalnie się nie dało?) jest nieznośnym połączeniem hippisowskiego pseudo-buntu z nieudolnie tłumionym elitaryzmem, budynek warto zobaczyć. Proste kąty? Nie ma. Regularne okna? Brak. Proste linie? No gdzie. Za to: złote, „bizantyjskie” wieżyczki, pastelowe kolory, oczojebne filary, wyrastające ze ścian i dachu drzewka – to wszystko jest.
Szczerze mówiąc, na mnie kompleks zrobił wrażenie budynku z mieszkaniami socjalnymi. Całe obejście było dokumentnie zachwaszczone, a na plac zabaw w podwórzu nie posłałbym swoich dzieci w obawie, żeby się nie zraniły o jakieś wystające elementy metalowe. Od strony ulicy Waldspirale wygląda jak zmaterializowana wizja z baśni; od wnętrza czar pryska i człowiek szuka instynktownie zużytych strzykawek po heroinie, żeby się na nie nie nadziać. Być może to zachwaszczenie było powierzchowne i stanowi część pierwotnej koncepcji wizualnej dzieła, ale na moje zmysły działało odstręczająco.
Całkiem dziwnym miejscem w Darmstadt jest też Marienhain, wzgórze, na którym znajduje się kilka kontrastujących ze sobą budynków. Po pierwsze, Ausstellungsgebäude, wybudowane na samym początku XX wieku, niemniej jednak przytłaczająco betonowe, modernistyczne, mało przyjemne. Zaraz obok stoi Hochzeitsturm, wysoka na ponad 50 metrów wieża, wybudowana z okazji zaślubin Wielkiego Księcia Ernsta Ludwika z kolejną żoną. Sama wieża jest ceglana, ale również przytłaczająca, patrzy się na nią nie najlepiej. Jej zwieńczenie pięcioma palczastymi łukami dodatkowo kojarzy się trochę z ręką Fatimy, co jest ciekawym bliskowschodnim nawiązaniem – chamsa jest używana w krajach arabskich oraz Izraelu w amuletach. Z drugiej strony wygląda trochę jak środkowy palec skierowany w stronę centrum miasta, jak kto woli.
Wnętrze wieży można zwiedzić za kilka euro. Po sprincie po ponad dwustu schodach dochodzi się do platformy widokowej, z której aż tak dużo wbrew pozorom nie widać – okna są małe i najwidoczniej myte raz na rok na święta, przy czym w ostatnie święta najwidoczniej sprzątaczka była na L4. Widok na centrum Darmstadt unaocznia, że nie ma tam w sumie za bardzo niczego ciekawego – poza wspomnianymi pałacami – z kolei widok w stronę nieodległego Frankfurtu prowadzi do konstatacji, że skyline tego miasta może nie jest tak imponujące jak stolicy Kataru, ale jednak na tle większości miast europejskich zdecydowanie się odróżnia gąszczem drapaczy chmur.
Na tle wszelkich kościołów w rejonie zdecydowanie odróżnia się z kolei wybudowana również na Marienhainie cerkiew pw. św. Marii Magdaleny. Miniaturowa cerkiewka, czy wręcz kapliczka, odstaje od modernistycznego otoczenia bogatymi zdobieniami. W środku od razu staje się jasne, kto tutaj urzęduje – ikony małżeństwa cara Mikołaja II i jego żony są pokłosiem uznania ich za świętych przez Patriarchat Rosyjski – ten sam, który wielbi Putina, oddającego cześć ZSRR, które to państwo Romanowów wraz z całą rodziną bestialsko ukatrupiło. No cóż, rosyjskie słowa pravda oraz istina w tłumaczeniu na polski znaczą „prawdę”, jednak jedna z nich jest prawdą obiektywną, zaś druga jest w pełni subiektywna i zależna od narracji, wobec czego może się z obiektywną prawdą rozumianą po arystotelesowsku jako zgodność z rzeczywistością, zupełnie nie zgadzać. Tak więc nie należy w tym wszystkim szukać spójności. It’s a feature, not a bug.
Mało przyjazne nastawienie do klientów jest z kolei najwidoczniej dewizą Darmstädter Ratskeller. Ten browar zajął budynek chyba dawnego ratuszu, zaraz przy rynku miasta, jednego z nielicznych starych, dobrze zachowanych budynków. Otóż na zewnątrz serwują piwa w pojemności minimum 0,4l; jak ktoś chce się napić mniejszych porcji, to może, ale wewnątrz, bo obsłudze się nie chce nosić. Typowe (sic!) niemieckie lenistwo. Nic to, nie chodzi o to, żeby się upić, więc wybrałem wnętrza.
Te są urządzone w starym niemieckim stylu karczemnym, nieco przytłaczającym i przyciemnionym, dobrze więc, że kiedy człowiek wyjrzy przez okno, to tam nie znajdzie stosu z czarownicą – bo tego bym się mógł spodziewać. Kremowy tynk, dużo drewna, posępny półmrok – generalnie budynek zrobił na mnie wrażenie, jakby chciał wypluć ludzi na zewnątrz, żeby zajęli miejsce przy stoikach na ogródku. Co miałoby sens, bo jak już pisałem, tam piwa są lane tylko w większych, bardziej intratnych dla browaru pojemnościach. Tylko Rihanna w głośnikach coś nie chciała pasować do scenerii. Pozytywnie wyróżniała się w tym miejscu jedynie miedziana warzelnia.
Jedzenie w tym miejscu jest obfite i rozsądnie wycenione jak na niemiecką restaurację. Za niecałe 13 ojro dostałem gulasz składający się z około 300g wołowego mięsa z uda oraz gęstego sosu; z dodatkiem w postaci chleba ze słodu, ale bez warzyw, bo jak wiadomo, jedzenie warzyw to burżuazyjny przesąd, czy coś w ten deseń. No nic, danie było co prawda słabo przyprawione, ale część dziennej porcji białka odebrałem, więc luz.
idealne proporcje mięsa do warzyw |
Miejscowe piwa można podzielić na dwie kategorie. Do pierwszej przynależy Export Dunkel. Wodnista, chlebowo-karmelowa lura z potężnym wsadem spleśniałego korka. Cosik w instalacji nie bangla prawdopodobnie – piwo niemalże niepijalne (2/10). Po drugiej stronie są piwa tak świeże, że aż za bardzo. Darmstädter Ratskeller Premium to stołowy, lekko wodnisty helles z potężnym posmakiem siarczystej zapałki. Goryczki brak (5,5/10). Weizen był bardzo aromatyczny, dużo banana, goździka i gałki muszkatołowej oraz cytrusowej kwaskowości i rześkości; z drugiej strony siarkowość podkręcona do maksimum. Chałupnicze, ale efektowne, niezłe piwo (6/10).
O ile jednak Darmstädter Ratskeller w zasadzie warto odwiedzić i chlapnąć weizena, o tyle do drugiego browaru w mieście, czyli Grohe, szkoda strzępić trampki. Niech nikogo nie zmyli buńczuczne „Legenda Piwowarstwa” na froncie browaru. Szkoda, jest to bowiem stosunkowo mały browar przemysłowy z tradycjami sięgającymi niemalże dwieście lat wstecz. Odbudowany po zniszczeniach Drugiej Wojny Światowej nie zachwyca bryłą, ale widoczna przez okno stara, duża, miedziana warzelnia, przykuwa oko. Wnętrze wyszynku to typowe niemieckie ponuractwo, w którym dodatkowo śmierdzi gotowaną kapustą jak w podziemiach UJ-owskiego Collegium Paderevianum -naście lat temu.
Oto okazuje się, że ten smród był swoistą prefiguracją tego, co mi przyniesiono w ramach deski degustacyjnej do ogródka, który wytypowałem na miejsce konsumpcji z uwagi na nieciekawe zapachy wewnątrz lokalu.
Grohe Hell – piękne piwo. Kukurydza, mocna zapałczana siarka; lekka, ale nieprzyjemnie cierpka goryczka. Poza tym wodniste. Legenda piwowarstwa. (2/10)
Grohe Märzen – słód monachijski, trochę karmelu, wstawki warzywne, cierpki finisz. Złe. (3,5/10)
Grohe Naturtrübes – ponownie pełno zapałek i warzyw, tym razem DMS poszedł w kierunku zupy kalafiorowo-kapuścianej, co nawiązywało do odoru wewnątrz restauracji. Może taka jest koncepcja? (2/10)
Grohe Weizen – trochę goździka z nutami kadzidłowymi, ciut kwasku cytrynowego, a poza tym wielkie wodniste nic. Przynajmniej nie odpycha. (4/10)
W Grohe robi się też nową falę, co jest pewnym ewenementem, jak na tradycyjny niemiecki browar. Pale Ale, Porter, Tripel, RIS BA i Doppelbock BA. Z uwagi na kiepską jakość podstawowej oferty skusiłem się tylko na jedno.
Grohe Barrel Aged Doppelbock – cztery miesiące leżakowania w beczkach po bourbonie uczyniły to mocne (ekstr. 23%, alk. 9,7%) piwo znośnym. Początkowo intensywnie zagajają kokos oraz wanilia, znaczna jest też taniczność, która wespół z alkoholem kulminuje w cierpkim finiszu. Z czasem nuty beczkowe się nieco przerzedzają i w końcu robi się nieco koźlakowo, ale w małym stopniu – nuty karmelu, suszonej śliwki oraz suszonego jabłka są wycofane, o ciele nie ma co wspominać. Nie ma się nad czym rozwodzić. (5,5/10)
W tym momencie dochodzimy do miejscowości, w której nocowałem i która – będąc sama niespecjalnie wyróżniającym się w okolicy, przeszło 30-tysięcznym miasteczkiem – może się pochwalić bardzo ciekawym browarem. Faselbräu został stworzony w 2017 roku przez małżeństwo Amerykanki i Niemca, którzy po przygodach z piwowarstwem domowym w USA oraz Australii przenieśli się do centralnych Niemiec z zamiarem zawodowego partycypowania w tym, co u nas obiegowo funkcjonuje pod nazwą „piwnej rewolucji”. Jaki kraj, taka rewolucja – na warzelni o wybiciu 3hl co roku powstaje około 150hl piwa w trzydziestu różnych wariantach. Myślałem, że przybrowarny wyszynk, który jest otwarty w każdy piątek oraz sobotę po południu, jest tylko dodatkowym źródłem obrotów – tymczasem, biorąc pod uwagę, że poza tym browar sprzedaje swoje piwa jedynie w dwóch sklepach w mieście oraz trzech lokalach we Frankfurcie, sprzedaż naokoło komina ma znaczny udział w ogólnych obrotach browaru.
Stylistycznie panuje tutaj spory rozstrzał, bo można kupić niemiecką klasykę, ale również różnego rodzaju ipki (w tym wersje leżakowane w drewnianych beczkach), grape ale, czy belgi. Ponoć w okolicy najtańsze są beczki z kasztanowca, które jednak z uwagi na wysoką zawartość tanin nie nadają się specjalnie do leżakowania piwa, tak więc w Faselbräu się ich nie używa.
Ciekawostką jest z jednej strony wytwarzanie w browarze również cydrów, popularnego trunku w tej części Niemiec, z drugiej mocny nacisk na niemieckie nowofalowe chmiele. To drugie nie bierze się znikąd – trzech kuzynów właściciela ma swoje plantacje chmielu w Bawarii i z tego powodu to oni są głównymi dostawcami lupulin do faselbräuowych ipek. Dowiedziałem się przy okazji, jaki jest stan tego typu chmieli w Niemczech. Otóż niezbyt obiecujący. Polaris nie jest zagrożony, bo odbiorcami są między innymi duże browary. Hallertau Blanc stał się popularny również poza granicami Niemiec, więc nadal będzie uprawiany. Mandarina Bavaria i Huell Melon z kolei można uznać już za gatunki niemalże wymarłe, ponieważ mało kto był zainteresowany ich kupnem, a więc i nikt nie chciał ich hodować i kontrakty – ponoć – wygasły. Te dwa chmiele faktycznie stały się z czasem wyjątkowo mdłe, więc nie ma co za nimi tęsknić; gorzej, że ich los być może podzieli ciekawy chmiel Ariana, dający piwu między innymi nuty czerwonych owoców.
Spytałem się też o niemiecką odmianę Cascade i usłyszałem, że zbiory tego chmielu były ostatnio tak obfite, że jego wysyp na rynek spowodował presję cenową na oryginalne amerykańskie Cascade, no i Amerykanie stwierdzili, że tak to się im nie opłaca i wycofają licencję na uprawianie tej odmiany lupuliny w Niemczech. Taki klops.
Przechodzimy do piw z Faselbräu, które piłem w drewnianej budzie przy browarze do muzyki pokroju Phila Collinsa. Mogło być gorzej.
Stammtischbier – przyjemnie słodowy helles, minimalna goryczka, ciut w miodową stronę, ale w granicach rozsądku. Pijalne, smaczne. (6,5/10)
Dirty Blonde Belgian Wit – mocno pomarańczowy, oszczędnie kolendrowy, lekki i rześki, smaczny witek. (6,5/10)
Summer Brown Ale – przyjemnie orzechowy, trochę ciasteczkowy, lekkie estry owocowe w tle oraz szczypta prażonego ziarna. Słodowe, sesyjne, smaczne. (6,5/10)
Die Muttermilch NEIPA – mocno gruszkowe, papaja, mango i gujawa z odrobiną anyżu i wtrętów czerwonych owoców. Świeżutkie, soczyste, lekko gorzkawe. Bdb. (7/10)
Der Shepherd West Coast IPA – ciasteczkowe, kwiatowe oraz, co gorsza, maślane, na dodatek z goryczką poniżej oczekiwań. Słabe. (4/10)
Bienenstich Honey Wheat – quasi weizenbock z dodatkowym Blg od miodu. Ten został w całości przefermentowany, zostały więc po nim tylko nuty kwiatowe, które uzupełniają bananowo-goździkowy bukiet. 8,4% alko dobrze ukryte. Bdb. (7/10)
Ziegenbock – mocno karmelowy, ale i daktylowy, sporo zboża; przebijają nutki drożdżowe. Ciałko podkreślone, trochę migdałowości w lekko cierpkim finiszu naznaczonym alkoholem. Nie ma głębi i balansu najlepszych koźlaków. Jako tako (5,5/10).
Most Hirte – niemiecki grape ale, daje owocowymi brettami aż miło. Trochę skóry, sporo moszczu gronowego i może dalekie echo słodu – nie jest to złożone piwo, ale fajnie pijalny dzikus ze zdradliwie ukrytymi 8,4% alko. Bardzo fajne (7/10).
Woodchipper I – ipka leżakowana w dziewiczej beczce z francuskiej dębiny. Ma już swój wiek, stąd i nie dziwi ani mocne uderzenie miodu wielokwiatowego w nozdrza, ani kroczące za nim nuty kiszonych ogórków. Dopiero po paru chwilach robi się waniliowo od dębiny oraz lekko owocowo od chmieli piwa bazowego. W smaku nawet mimo mocno obecnego miodu piwo potrafi się odznaczyć pewną harmonią. Jest to mocno utleniona harmonia, ale jednak jest, stąd nie najniższa nota (4,5/10).
Woodchipper II – wprawdzie nie był utleniony, ale owocowość chmieli mocno wywietrzała, z kolei drewno nie oddało od siebie zbyt wiele. Rezultat jest trochę pomarańczowy i trochę kokosowo-waniliowy, generalnie jednak mało intensywny. Średniawa (5/10).
Ekstraklasa craftu to nie jest wprawdzie, ale browar robi kilka solidnych piw i kilka lepszych. Na niemieckim craftowym krajobrazie jest to jeden z ciekawszych zakładów wytwórczych, a i wycieczka do samego browaru w razie pobytu w okolicy Frankfurtu jest warta polecenia, bo właściciele są bardzo otwarci i chętnie o wszystkim opowiedzą oraz wymienią doświadczenia.
Trzymam kciuki na przyszłość!