Loading...

Praga – na zakolu Wełtawy


Pośród plejady Wielkich Zagadek Ludzkości czołowe miejsca wśród tych, których za Chiny nie jestem w stanie rozwikłać, zajmują dwie: kontrintuicyjna popularność arcynudziarzy Mastodon oraz fenomen gry komputerowej Minecraft. Nie jestem w stanie pojąć, jak kogokolwiek w dobie wyśrubowanych benchmarków graficznych może kręcić budowanie kanciastych struktur z kanciastych klocków. No, rozumiem klocki Lego w wersji analogowej, ale to szkaradztwo? Przy czym jestem rocznikiem, który pamięta Sim City 2000, no ale to wyglądało dużo lepiej, a poza tym tło do porównania było nieporównywalnie bardziej ubogie niż teraz. A dlaczego o tym piszę w ramach relacji z Pragi? Otóż kiedy wyszedłem z praskiego metra na stacji Ladvi, znalazłem się w świecie Minecrafta. Tyle że wszystko było prawdziwe. A przez to jeszcze bardziej przygnębiające.


Dzień zacząłem jednak od wysokiego C. C jak laksa. No prawie. Po zaparkowaniu wozidła pod Hostelem Seven (ma niesamowity atut w postaci darmowego parkingu, a to jest w zasadzie centrum Pragi, no i obok jest burgerownia o pięknej nazwie Fatfuck) udałem się tramwajem na Nove Mesto, żeby w jadłodajni Street Bistro Asia spałaszować w końcu laksę. Pomijając własne próby, od czasu pobytu w Malezji i Singapurze nie udało mi się bowiem w ofercie żadnej restauracji znaleźć laksy – a szukałem w całej Polsce i Niemczech. Może źle szukałem, nie wiem, grunt, że w końcu znalazłem laksę w Pradze. Zupa okazała się smaczna, ale raz, że krewetki były ciut przesolone, dwa, że wywar przypominał jednak bardziej zupę tom kha. Za mało kwaśna, no i stanowczo zbyt mało dyskusyjna w zapachu. Zgaduję, że postanowiono nie drażnić wymuskanych europejskich nosków i zrezygnowano z dodania sosu rybnego. No ale prawdziwa laksa ma śmierdzieć wymiocinami, tak jak francuski ser śmierdzi starą skarpetą, a zimowy Bytom zarazą, do cholery!


Intrygujące połączenie poczucia spełnienia i rozczarowania towarzyszyło mi, kiedy opuszczałem progi lokalu, żeby udać się na spacer po Novym Mescie. Wiecie, co mi się podoba w Pradze? Praktycznie wszystko, ale wśród tego wszystkiego między innymi to, że tam prawie nie widać sieciówek spożywczych. Nie ma odpowiednika naszej Żabki (choć jeden ze spożywczaków nazywa się Žabka i jest mini sieciówką czeską), za to jest pełno małych sklepików z żywnością i napojami, niezrzeszonych w żadnej sieci. Chyba że mówimy o sieci etnicznej, bo wchodząc do takiego establiszmentu na 90% przy kasie człowiek zastanie Wietnamca.


Albo inna rzecz – w Czechach, jak wiadomo, absolutnie wszystko jest droższe niż w Polsce (choć dwie dekady temu było jeszcze na odwrót), poza piwem. Tym nie-craftowym. No i wyobraźcie sobie, że w centrum Pragi wciąż istnieją spelunki, z których chwiejnym krokiem potrafi sobie wyjść człowiek o aparycji Jozina Baggins (czyt. mocno owłosiony), potykając się w drodze na fajkę o potykacz (w końcu od tego są chyba potykacze?), na którym jak byk stoi napisane kredą, że w środku można się napić kufla Staropramena za w przeliczeniu 7zł. Ja wiem, że Staropramen itd., ale 7zł za duże piwo w centrum stolicy? I to wcale nie był odosobniony przypadek. W świetle powyższego Praga robi bardziej zniuansowane wrażenie niż jej stołeczne odpowiedniki w innych państwach. Owszem, jest to miasto mocno turystyczne, ale i zarazem wciąż nastawione na lokalsów.


Trzeba wszak uważać na pewne rzeczy. Oto uzupełniając podkład przed tournée degustacyjnym słabej jakości kebabem w centrum, o mało co mi stopy nie rozjechał w trakcie cofania mini dostawczak. Kolejny argument za tym, że elektryki są zagrożeniem dla ludzkości. Nie słychać tego ustrojstwa. Tak więc diesel górą, Nelson Sauvin FTW itd.


Z centrum udałem się metrem do pierwszego browaru, położonego zaraz przy przystanku Ladvi, który zacząłem opisywać na początku tej relacji. Na czym polegało skojarzenie z Minecraftem? Otóż po wypełznięciu spod ziemi moim oczom ukazała się miriada budynków o przeróżnych kształtach, pod warunkiem że mówimy o kształtach prostokątnych. Tu kostka równoramienna, tam ciągnący się prostokąt, zza niego wyzierała kostka z wysuniętym prostokątnym elementem elewacyjnym. Klocki, klocki, klocki. Częściowo zmodernizowane za pomocą chociażby przeszklenia, ale wciąż klocki. Tak kiedyś towarzysze kazali budować, ale tutaj wrażenie robił natłok i wielość kształtów tych mieszkalnych oraz usługowych klocków. Same prostokątne bryły, odpowiedzialny za to towarzysz musiał chyba dostać medal za tak przytłaczający, brutalistyczny projekt.


O ile otoczenie to był komunistyczny Minecraft, o tyle skład personalny dzielnicy to już raczej The Sims, ale w wersji Fallout. Bełkocząca ćpunka o trupiobladych nogach-patyczkach, pseudo-gangster z wytatuowaną mordą i towarzyszką wyglądającą na zdolną do rozsiewania wenerów na odległość, zataczający się rowerzysta Bolt Foods, dresiara wzrokiem szukająca zaczepki, kobieta w zaawansowanej ciąży z fajką w gębie, androgyniczny człowiek z podkolanówkami podciągniętymi prawie pod krocze, no i jeszcze bezdomny o aparycji gnoma. Poczułem się jak w Bałutach znanych mi jedynie z memów.


No i w jednym z tych prostokątnych klocków, a konkretnie w domu kultury, znajduje się browar Ládví Cobolis. Poniekąd był mi trochę znany, bo wystawiał się na ostatnim Lopni Beczku w Ostrawie, gdzie nie zrobił na mnie wrażenia, ale postanowiłem zgłębić sprawę na miejscu. Umiejscowienie w takim, a nie innym otoczeniu daje pewien klimat, no a poza tym rozstrzał między komunistyczną fasadą leciwego budynku a schludnym, nowoczesnym wystrojem tego całkiem nowoczesnego browaru też daje ciekawy efekt. Ogródek w obejściu domu kultury jest całkiem pojemny, a w środowe popołudnie był też niemalże pełny, tak więc browar robi wrażenie centrum życia społecznego tej dzielnicy, bo zakładam, że z innych części miasta niekoniecznie się tutaj jeździ. Obsługa męska miła i kumata w angielskim, obsługa żeńska całkiem atrakcyjna. Co do zasady fajne miejsce na posiadówę w większym gronie. To znaczy, to byłoby fajne miejsce, gdyby piwo było na odpowiednim poziomie.


Oferta jest szeroka – z dziesięciu kranów leją się czeskie klasyki, ipki, stouty i kwasiury, które można zamawiać w pojemności 500ml, 300ml oraz w postaci deski degustacyjnej 4x100ml. Piwa były tak wyborne, że w niektórych przypadkach nawet setek nie potrafiłem dopić.

Předák Světlé Výčepní (ekstr. 10%, alk. 3,8%) to jedyne, jakie zamówiłem w pojemności 300ml, bo desitka dla kalibracji to dobra rzecz. Jeśli jest dobra, bo ta była tragiczna. Chlebowe, warzywne i maślane piwo z lekką goryczką. Nadaje się tylko do przeczyszczenia gardła. (3,5/10)
Praotec Světlý Ležák (ekstr. 12%, alk. 4,6%) – Chlebowość, podkreślona obecność chmielu żateckiego, fajna, nieco cierpka, twarda goryczka i tylko kapka diacetylu. Niezłe piwo, o niebo lepsze od desitki. Szkoda, że zarazem najlepsze z wszystkich na kranach. (6/10)
Nevada APA (ekstr. 11%, alk. 4,2%) – nazwa znajoma i faktycznie piwo jest inspirowane Nevada Ale z Beer Factory z Pilzna, w którym wizytowałem dwa lata temu. Lekkie cytrusy, trochę melona i kiwi, opuncja, lekka słodycz, stonowana goryczka. Poprawne i do zapomnienia. (5/10)
Relax Blues Saison (ekstr. 13%, alk. 5,8%) – piwo turbo fenolowe, niczym ekstrakt goździka obtaczający delikatną morelę. Fenol skojarzył mi się z chlorowanym basenem oraz zakurzonym brudem. Mimo swojej szorstkości piwo jest również jednowymiarowo słodkawe, bez kontry. Mało finezyjne. (4/10)


Kouř Polotmave Rauchbier
(ekstr. 14%, alk. 5,6%) – trzeba przyznać, że jest faktycznie wyraźnie wędzone jak na restauracyjne piwo, goryczkę też ma całkiem, całkiem. Poza tym przeszkadzają jednak nuty jabłkowe oraz cierpkość goryczki. (5,5/10)
Sour Ale Rakytnik (ekstr. 14%, alk. 6,5%) – miał być rakytnik, jest okrutnik. Ściągający, cierpki finisz punktuje piwo tak przeszyte chlorofenolem, że aż mnie otrzepało. Ło matko, co za sromota. (1,5/10)
Východní Independent NEIPA (ekstr. 14%, alk. 6%) korzysta z Cryo Popa, ale cóż z tego – żółte owoce, białe i żółte cytrusy, ale przy tym zarówno brak modnej soczystości, jak i modny brak goryczki. Nie ma to sensu. (4/10)
Grizzly IPA (ekstr. 18%, alk. 7,9%) – imperialny west coast z lekkim chlorofenolem, czyli nie grizzly, ino mumia. Plus trochę żółtych owoców. Goryczka swoją drogą nie wyszła imponująco. Niezły bałagan. (3/10)
Kopí Vítězství Dry Stout (ekstr. 13%, alk. 5,2%) – karmel, paloność, espresso, chlorofenol i pumpernikiel. Wada niezbyt mocna, ale jednak wyczuwalna. Całkiem cielisty jak na dry stouta swoją drogą. Bez infekcji byłoby może nawet średnio, a tak, to lipa. (3/10)


Piwnie było więc wybornie. Towarzysko zresztą na tym samym poziomie. Jako że to Czechy, to normalką jest dosiadanie się ludzi do stolików, kiedy tylko miejsce jest wolne. Zwyczaj, który bardzo sobie cenię, no ale jako że browar jest w dzielnicy Ladvi, to dosiadły się do mnie dwie menelice z twarzami wyrażającymi zakrzywienie czasoprzestrzeni wskutek przyspieszonego trybu życia (czyli wyglądały na 60 lat, ale możliwe, że miały nawet dwa razy mniej) i coś zaczęły bełkotać. Wiecie, w sensie, hehe, kawalerze, oj co tak tyle zdjęć robisz tym piwom, hehe. Być może nawet sobie pomyślały, że tylko wyjątkowy degenerat jest w stanie tworzyć galerię ze swojego nałogu, więc bratnia dusza ze mnie, nie wiem. W każdym razie bardzo lubię poznawać nowych ludzi, ale not this time, mam jakieś minimalne standardy.


Zniesmaczony fatalnym piwem uiściłem płatność i udałem się spacerkiem w kierunku Bulovki, mijając po drodze zabytkową wieżę, taką roszpunkowatą, być może jedyną ładną budowlę w Ladvi.

Celem był Pivovar Richter u Bulovky, ponoć jeden z najlepszych lokali piwnych w Pradze. Tytułowa Bulovka to szpetny klocek obity płytami, typowy przykład tego, jak się w latach 90. w byłych demoludach na odległość interpretowało zachodnią estetykę. W tym biurowcu obecnie straszą pustki do wynajęcia, co mnie nie dziwi.


Za to mieszczący się nieopodal Pivovar u Bulovky (Richter Pub) to kwintesencja Czech. Typowa obita drewnem bohemska tawerna z miedzianą warzelnią z boku, znajdująca się jednak zbyt daleko od centrum Pragi, żeby pełnić funkcję pułapki dla turystów, czego zresztą nawet nie próbuje uskuteczniać – to jest przytulne i przaśne miejsce pełne gwaru lokalsów, lokal, w którym warzone na miejscu piwo sprzedawane jest po 6zł za mały kufelek. Piwa jadą diacetylem i są dość siermiężne, ale w takim otoczeniu byłbym chyba rozczarowany, gdyby było inaczej. To miejsce to koncept i warto się szarpnąć poza ścisłe centrum Pragi, żeby ten koncept wchłonąć.


Koncept jest ucieleśniany między innymi za pomocą takich scen, kiedy lokals przychodzi do wytatuowanej barmanki i prosi o piwo na wynos. A masz ze sobą flaszkę? Nie mam. A, to nie szkodzi, mi się właśnie kończy 1,5l petka z wodą mineralną, to ci do niej naleję.

Tak trzeba żyć.


Richter 12 Svetle
– chlebowo-maślana czeska klasyka z nutką metalu rodzaju około marihuanenowego. Mało goryczki, lekko kwaskowe. Kondycja suboptymalna. (4,5/10)
Richter 11 Tmava – całkiem kawowe jak na tmave, choć ze spodziewaną obecnością masła kakaowego, lekkie i pijalne. Siermiężne, dopasowane jak ulał do stylu knajpy. (6,5/10)
Richter Pale Ale – mocno cytrusowy, oczywiście lekko różany (bez geraniolu nie byłby taki czeski), lekko drożdżowy. Siermiężny. I dobrze. (6/10)
Richter 13 Weiss – znowuż zgodnie z oczekiwaniami wyraźnie goździkowy, choć i nieco waniliowy i bardzo, bardzo bananowy. Rześki, z intensywnym smakiem, lekką cierpkością, która przecina pszeniczną puszystość i daje piwu tę lekką siermiężność, wspólny wyznacznik richterowych piw. (6,5/10)

Piwnie nie jest to lokal najwyższych lotów, ale tutaj po prostu wymuskane piwa chyba by nawet nie pasowały. Ten browar i lokal tworzy wraz ze swoim piwem harmonijną całość, której należy choć raz w życiu zaznać. Tutaj nawet zakurzone szkło za ladą dopełnia całości.


Dalszą podróż po Pradze odbyłem tramwajem, do którego wsiadło dwóch miejscowych patusów, robiących lekkie bydło, a minąwszy Palmovkę odżyły wspomnienia sprzed dwóch lat, co miało mieć wpływ na zakończenie wieczora.


Jako że los rzuca na ścieżkę mojego życia często ciekawych ludzi, to i zbliżając się już z buta do następnego browaru, minąłem zaparkowany przed bramą radiowóz z włączonym kogutem, obok którego trzech rosłych policmajstrów szarpało się z jakąś agresywną parą. Ujrzawszy moją skromną osobę, całe towarzystwo jednak przerwało szarpaninę i grzecznie odsunęło się z chodnika, żeby mi zrobić miejsce na przejście. I jak tu nie uwielbiać tego miasta?


Pivovar Marina
mieści się na zakolu Wełtawy, faktycznie przy praskiej marinie. Wzdłuż ulicy ciąg zaparkowanych wypasionych meroli, a na zewnątrz ładnie odrestaurowanego starego budynku trzech łysych karków pali fajki. Miejscówka na poziomie w wersji słowiańskiej.


Browar jest gabarytowo bardzo imponujący, jednak feralnej środy był zapełniony tylko w kilku procentach. Zebrana mafijna (w domyśle) klientela była wpatrzona w telebim z transmisją meczu AS Roma vs. Manchester City, tak więc, jako że moja fascynacja piłką kopaną może się równać jedynie z wielkim szacunkiem, jakim darzę parających się szemranymi interesami gangusów, postanowiłem się skupić na piwie, podawanym przez starszego kelnera w uniformie. Jakie macie na stanie? Desitkou a dvanactkou. Niby szanuję za prosty wybór, jednak patrząc po rozmiarach leżakowni oraz liczbie ludzi w lokalu, można było mieć wrażenie, że długo to on nie pociągnie – chyba że jako biznes typu import eksport, ale być może ulegam w tym momencie zbyt mocno skonstruowanej przeze mnie narracji.


Marina Desitka
– wyraźnie maślana, lekko chlebowa, goryczka żadna. Być może to po prostu piwo skrojone pod klientelę, a ja znajduję się poza grupą docelową. (4,5/10)
Marina Dvanactka – wyraźnie lepsza, mniej maślana, trochę drożdżowo-siarkowa, sporo świeżej słodowości, trochę żatca w tle, średnio mocna goryczka. Całkiem solidny czeski pils. (6/10)


Znowuż nie było to piwnie atrakcyjne miejsce, aczkolwiek sam budynek z pięknym drewnianym stropem i odsłoniętą więźbą, no i ciekawym położeniem, jest wart odwiedzin i byłoby jednak szkoda, gdyby pustki w dniu moich odwiedzin zwiastowały przyszłość tego browaru.

Krótka kwerenda po internetach i okazało się zgodnie z moimi przypuszczeniami, że widziany niedaleko Mariny ogródek z parasolami Vinohradskego Pivovara jednak zostanie ominięty (mimo że pilsy z Vinohradów to miodzio), bo i tym razem los mnie rzuci do multitapu Napalmě. To jedno z tych miejsc, które nie są ładne, ba, wręcz powiedziałbym, że brzydkie, a szkaradne malowidła na ścianach lokalu wręcz chyba są obliczone na wywołanie odruchu estetycznego sprzeciwu. Jest to jednak zarazem takie miejsce, które wygrywa klimatem.


W środowy wieczór na chwilę przed oficjalnym zamknięciem lokal pękał w szwach zarówno wewnątrz, jak i na poziomie ogródka, więc miewa się chyba bardzo dobrze. Skosztowałem kilku emanacji czeskiego craftu. I tak:
Matuška Baltic Porter 21 – Słodowo-czekoladowo-śliwkowy, karmelowy, ale bez nadmiernej słodyczy, orzechowy. Niby poprawny, ale jednak brakowało w nim ciała oraz głębi. (6/10)
Zahora NEIPA 16 – bardzo mocny kokos i mandarynka (ergo jest Sabro), grejpfrut i prawilna, niemodna goryczka. Bardzo dobre. (7/10)
Sqbru Weizen IPA – mega gorzkie, mocno fenolowo goździkowe piwo zmiękczone puszystością pszenicy i zaokrąglone owocowością z rejonów brzoskwini oraz moreli. Dużo tutaj wszystkiego, w świetnie dobranych proporcjach. (7,5/10)


Reszta wieczoru mi upłynęła na piciu zwyczajowo świetnych pilsów z browaru Unetice przy barze. Zaraz po zajęciu miejsca przy barze poznałem bardzo sympatycznego Morawianina, z małej górskiej miejscowości położonej nieopodal słowackiej granicy. Poza dayjobem jest tzw. digital artist, co sprowadza się do tego, że wyczarowuje różne intrygujące, mocno futurystyczno-dystopijne grafiki, a również tworzy muzykę elektroniczną. Pogadaliśmy trochę o technologii NFT, ale głównie o kobietach, jak to samce po kilku piwach. Oraz opuszczonych w niedziele czeskich miastach, stosunku Czechów do Morawian i innych takich. Swoją drogą właśnie dlatego wolę knajpy z krzesłami przy barze – można łatwo poznać ciekawych ludzi. Przy okazji polecam obczajkę profilu Josefa na IG – bardzo fajne rzeczy.


W tle mijał czas i tak oto okazało się, że Napalmě musi w końcu zamknąć – teoretycznie w środę mają fajrant o 23., a tymczasem była już 2. w nocy. Szanuję.

Szanuję tak bardzo, że w momencie, kiedy kończę pisać tę relację, następny wyjazd do Pragi już majaczy na horyzoncie. Bo chcę. Oraz mogę. I warto.

piwne Czechy 409769025756857437

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)