Loading...

Beer i Geek, ale czy również Madness?


No właśnie. Bo piwa było dużo, więcej niż zazwyczaj swoją drogą, dzięki wprowadzonej dwudniowej formule festiwalu. Liczba birgiczka na metr kwadratowy też była odpowiednia, choć – pewnie również z uwagi na dwudniową formułę – nie było takiego ścisku, jak na poprzednich edycjach. Ale czy było szaleństwo? Nie chodzi mi bynajmniej o szaleństwo w postaci bójki na sztachety (choć w sumie może i chciałbym coś takiego zobaczyć), które z uwagi na formę przeciętnego birgiczka przybrałoby zapewne formę masowego cripplefight MMA (cholera, chciałbym to zobaczyć!), ale pod względem piwnym. Studiując przed samym BGM listę zapowiedzianych piw, doszedłem do dwóch wniosków – po pierwsze, zagraniczne browary chyba nie zczaiły pojęcia szaleństwa, względnie nikt im tego w odpowiedni sposób nie zakomunikował. Po drugie, dla sporej liczby polskich browarów szaleństwem w piwowarstwie są pastry sałerki. I w sumie coś w tym jest, w tym sensie, że takie piwa są szalenie nudne, względnie szalenie wtórne, a ich duża obecność na tego typu festiwalu jest szalonym rozczarowaniem. No ale tu nie o taki rodzaj szaleństwa chodziło.


Zanim się jednak przejadę (również w dobry sposób) po wystawcach, kilka słów odnośnie organizacji. Fajnie, że festiwal w końcu, po dwóch latach przerwy wymuszonych przez tę taką rzecz, której wymienienie w piśmie grozi dostaniem algorytmowym knutem po statystyce wyświetleń, w końcu się odbył. Czy formuła dwudniowa to optymalna formuła? Z punktu widzenia zwiedzającego chyba tak, w końcu nie było tłoku, czy większych kolejek przy stoiskach. Z punktu widzenia organizatora – nie wiem. Wiem z kolei, że aby móc skorzystać z dodatkowej godziny – wrota festiwalu dla posiadaczy droższych biletów były otwarte już od godziny 17. – trzeba było się ustawić w długiej kolejce do odbioru pakietu, wskutek czego jeśli ktoś jak ja przyjechał do Zaklętych Rewirów na kwadrans przed 17., to efektywnie pierwsze piwo miał w szkle dopiero koło 17:30, po wymarznięciu trzech kwadransów na zewnątrz w aurze barowej właśnie, a nie kolejkowej. Wąskie gardło przy wejściach to coś, nad czym trzeba popracować. No i chaos organizacyjny – nie dostałem identyfikatora ani żetonów do głosowania, po które jednak nie chciało mi się wracać, kiedy się już zorientowałem, że mi czegoś brakuje. Z drugiej strony chciano mi dać przy wejściu szkło, nie wiedząc zapewne, że dostałem je już pocztą. Rzecz jasna odmówiłem, ale to jedno z wielu potknięć komunikacyjnych między warstwą organizacyjną a pracownikami przedsięwzięcia.


Samo miejsce, czyli Zaklęte Rewiry, albo się kocha, albo nienawidzi. Ja należę do pierwszej grupy, podoba mi się ten industrialny klimat i pasuje mi on do festiwalu tego typu. Kwestią dyskusyjną jest oprawa muzyczna i jej dopasowanie do klimatu – ja bym tutaj zamiast jakiegoś siermiężnego rocka, czy muzyki etno-tanecznej (?) widział raczej trochę wbrew własnym gustom jakiś industrial względnie grime – ale to jest kwestia zupełnie indywidualna. Nie jestem w stanie się wypowiedzieć na temat oprawy gastronomicznej, bo ja tam jadę, aby pić i bawić się, bawić się na całego, a nie jeść, więc podkład zrobiłem wcześniej. Nie znam się, więc się nie wypowiem. Z kolei widocznie poprawiono warunki sanitarne, bo kible były wprawdzie trochę obszczane, ale jednak mniej niż na poprzednich edycjach, tak więc jeśli tylko człowiek unikał styczności ze stoiskiem tego gościa, który gotuje żołądki nosorożca oprawione jelitem tygrysa szablozębnego, to mógł się uważać za صافي.


Co mi się nie podobało, to kompletny brak wody na festiwalu. Praktycznie jedyna woda, jakiej się było można napić, lała się z kranów w tych mniej niż zwyczajowo obszczanych kiblach, a wiedząc z obserwacji poczynionych w trakcie mojego życia o zagadkowej tendencji pewnego procentu męskiej populacji do załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych do publicznych umywalek, nalewanie sobie z nich wody do przepłukania gardzieli wydawało się pomysłem potencjalnie ryzykownym. Z drugiej strony nie pić żadnej wody przy takim natężeniu alkoholu jest niezdrowo. To na przyszłość jest koniecznie do poprawy, wystarczyłoby postawić w różnych punktach klubu dyspensery z wielkimi baniakami i sporo osób byłaby bardzo zadowolona, a koszt tego byłby prawie żaden.


Małą niedogodnością była zmiana polityki szatniowej. 5zł za skorzystanie z przywileju powieszenia sobie kurtki można przeboleć (uprzednio dla posiadaczy droższych biletów, z tego co pamiętam, była osobna, bezpłatna szatnia), jednak brak możliwości płacenia gotówką jak wolny człowiek połączona z awarią terminala na początku sobotniej imprezy skutkowała wiadomo czym – kolejnym wąskim gardłem. Dobrze, że mogłem bety zostawić u kolegów na stoisku, ale większość takiej możliwości nie miała. Kolejny raz gotówka potwierdziła swoją wyższość nad cyfrowymi bazami danych.

Jeszcze kwestia szkła, które wywołało skrajne reakcje – w moim odczuciu estetycznie jest naprawdę fajne, sensorycznie również, jedynie kwestia jego trwałości jest dyskusyjna (pozdro dla Piwnego Brodacza). Pierwszy brzdęk tłuczonego kieliszka usłyszałem w trzy minuty po przekroczeniu progów Zaklętych Rewirów, co było symptomatyczne. Ale generalnie podoba mi się – jedyny problem to brak cechy, który sprawiał, że sporo browarów lało próbki ponad miarę. Jasne, na innym festiwalu byłby to plus, ale w formule all you can drink i przy takiej liczbie stoisk był to jednak pewien kłopot.


Sama formuła, wspomniane all you can drink, rzecz jasna na plus. Prawie pięćdziesiąt stoisk i łącznie kilkadziesiąt podpiętych piw na raz w połączeniu z próbkami (teoretycznie) stumililitrowymi dawała możliwość skosztowania naprawdę dużej liczby piw. I to wszystko za niewygórowaną cenę – najtańsze bilety kosztowały bodajże 180zł, za które można było sobie pić i degustować od godziny osiemnastej do drugiej w nocy. Na festiwalu konwencjonalnym za liczbę piw odpowiadającą liczbie skosztowanej na BGM człowiek zapłaciłby więcej, miejscami dużo więcej, biorąc pod uwagę piwa wymrażane, zagraniczne, czy leżakowane w beczkach, no i nie miałby szkła w gratisie. Z tego punktu widzenia BGM jest wręcz festiwalem budżetowym. Mały zgrzyt dotyczy jednak polityki podpinania beczek. Sytuacja, w której organizator kupuje wszystkie beczki od browarów po cenach miejscami niesamowicie dyskontowych, tworzy pokusę „przechowania” niektórych z nich, względnie podpinania na ostatni gwizdek, kiedy birgiczkowa brać jest już zbyt zalana w trupa, żeby ją obchodził jakiś potężny RIS, żeby je po festiwalu z zyskiem sprzedawać w tapach z kranu. Z jednej strony nieironicznie rozumiem kwestie zarobkowe, z drugiej zarówno od strony zwiedzającego, jak i wystawcy obsługującego stoisko z już sprzedanym piwem sytuacja, w której na kranie kisi się kolejna ipka, a czekający w zanadrzu leżakowany RIS w ogóle nie zostanie podpięty, nie jest wesoła. Przy tym trzeba przyznać, że organizator reaguje na słowa krytyki. Na drugi dzień zlikwidowano okno pauzy dla zagranicznych wystawców (w piątek tradycyjnie między 18 a 20 godziną można było pić tylko polskie wyroby), a na przyszłość zagraniczne stoiska mają być ponoć wyposażone w dwa krany, co, miejmy nadzieję, sprawi, że można będzie faktycznie skosztować wszystkich piw z listy.


Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, wciąż uważam, że za tę cenę birgiczek dostał więcej niż ekwiwalent za swoje pieniądze, na koszt wystawców wprawdzie, ale wciąż. Tak więc podliczając prosy i contrasy, wychodzi mi, że mimo wszelkich niedociągnięć BGM pozostaje obok WFP najlepszym polskim festiwalem craftowym i nie widzę póki co szans na zmianę tego stanu rzeczy. Głównie z uwagi na jego formułę oraz miejscówkę.

A teraz wracamy do wątku Madness w piwowarstwie. BGM wyróżniało się tym, że browary na imprezę przygotowywały piwa nietuzinkowe. Obecnie są to piwa w większej części jednak tuzinkowe, ale wciąż są to w większości nowości, premierujące na imprezie, tak więc instynkt głodu poznawczego birgiczków jest wciąż mile łechcony, co powinno imprezie zapewnić potencjał przetrwania na lata następne.

Krótko i zwięźle (taa...) przejadę się po wystawcach, nie dzieląc ich jednak na polskich i zagranicznych, ale na tych, którzy – przynajmniej częściowo – postarali się o madness i tych, którzy ugrzęźli w obłokach sanity.


I. Artezan
Dlaczego osobno? Bo piwo od Artezana na takie wyróżnienie po prostu zasługuje. Grapes and Moonscapes to piwo festiwalu, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Grape ale idealnie oddający charakter czerwonego wina, zkupażowany z dzikimi nutkami. Soczysta gronowość wzorowo łączy się z dzikim anturażem, dyskretne drewno w tle dodaje piwu dodatkowego wymiaru, musująca faktura i wytrawność są skrojone na miarę, lekka puszystość i maksymalne ułożenie oraz przegryzienie stanowią kropkę nad „i”. To jest najlepszy wyrób polskiego craftu od dawna. Chapeau bas! (9/10)



II. Pinta
Znowuż – dlaczego osobno? Wszak Kwas Ypsilon Mango and Maple Syrup Edition niczym nie zaskoczył, ot cieliste, kwaskowo-słodkie, gładkie, lekko kremowe piwo z podbita pełnią i słodyczą od syropu klonowego. Bardzo smaczne, ale czy to coś odstającego konceptualnie od reszty? (7/10)

No nie, ale za to na stoisku Pinty lała się aktualna seria piw z Pinta Barrel Brewing, a to było coś pięknego.

Wpierw RISy.

Nobility – Zakurzone, drewniane, niesamowicie intensywne orzechy laskowe. Efekt uzyskano bez żadnych sztucznych aromatów, używając do tego gargantuicznej ilości orzechów. Łączą się one z bardziej dyskretną czekoladą oraz bourbonową dębiną, pozostawiając oleisty, tłusty film na podniebieniu po przełknięciu, po którym robi się w dodatku nieco czereśniowo. Ułożone, słodkie, ale zbalansowane, z niesamowitą głębią. Polecam bardzo! (8,5/10)

Substance – niesamowicie intensywny, gęsty wręcz zapach. Pumpernikiel, sos sojowy (ja lubię), likier czekoladowy, trochę bourbonu, orzechy włoskie i laskowe, sherry. Sporo się dzieje, a głębia jest fenomenalna. Gładziutkie piwo, zbalansowane słodko-gorzko, alko tylko w formie grzania, no i puentujący całość kawowo-palony finisz. Klasa światowa. (8,5/10)



Następnie lambiki.

Origin – piękny czyścioch, wyraźnie koński, z nutami białego grona i cierpkiego agrestu, kwaskowy ale bez przesady vel pięknie zbalansowany, między innymi dzięki całkiem wyraźnej jak na styl goryczce. (8/10)

Cherish – piwo mocno pestkowe, wręcz przeszyte amigdaliną, trochę dzikie, a przy tym musujące i puszyste, z idealnie odmierzoną, czyli nieprzesadzoną kwaśnością. (8/10)

Wniosek jest taki, że Pinta Barrel Brewing to jedne z nielicznych drogich piw na rodzimym rynku, które autentycznie są warte swojej ceny.


III. Madness

Kingpin

Star Shaped nie był moim zdaniem do końca przegryziony, ale za to samo połączenie rześkich cytrusów oraz anyżu przywodziło na myśl zapach przy stoiskach ze słodyczami na Weihnachtsmarktach i było trafione (6,5/10). Bardziej sztampowo wypadł Swine Trek, w którym pikantny imbir totalnie zdominował mętnego pejl ejla, zostawiając mu tylko ograniczone pole do cytrusowego popisu. Za bardzo na jedno kopyto (5,5/10).



Rockmill

Be Wild #5 miało potencjał, ale pozostał on niewykorzystany. Dzikie, ale nie kwaśne, a zarazem octowe piwo. W połączeniu z wiśniowymi motywami smakowało jak mariaż flandersa i czerwonego wina. Trochę płaskie, nieporywające – w porządku, tyle (6/10).


Harpagan

Cyberburak Nadziei to było madness na wskroś. Gazowany barszcz z zielem angielskim, czosnkiem i wędzonką, lekko słony. Koprowy również, ale mniej od piw z Sorachi Ace, a nawet Sabro. Dobra sztuka, no i chylę czoła za odwagę (6,5/10).


Golem

Gose z glutaminianem sodu Message From Space było mega kwaśne, siarkowe, lekko słone od glutaminianu. Lacto dało się wyczuć, generalnie jednak nad wszystkim, zapewne zgodnie z założeniami, unosił się duch zupki chińskiej. Nie smakowało mi wcale, ale ponownie – szacunek za odwagę (3,5/10). To The Moon z kolei był nad wyraz smakowity – to jest rewelacyjnie zrobiony, oldskulowy imperialny stout. Gorzki, gęsty i gładki, mocno palony z silnymi nutami gorzkiej czekolady oraz kawy. Dodatek mirry zalatywał trociczkami, ale i odrobinę anyżem (8/10).



Birbant

Trzeba lubić anyż, żeby zasmakować w Orbie. Mnie anyż bardzo smakuje od dziecka, toteż połączenie lekkiego torfu ze wspomnianym anyżem na czekoladowej podstawce, okraszone lekką słodyczą wyjątkowo dobrze mi podeszło (7,5/10). Magnifera to dobre, choć niekoniecznie intensywne piwo łączące nuty mango z dzikimi oraz ze średnio mocnym kwaskiem. Dzikość bardziej się rozwija w smaku (6,5/10).


Mad Scientist

Niby Improvised Morals od Węgrów to pastry sour, ale jednak bardzo dobry i niezwykły – końskie dawki imbiru, kurkumy oraz kolendry w połączeniu z perfumowym yuzu nadały mu frapująco gruitowy sznyt, a i słodyczy nie miał wbrew obawom w nadmiarze. Bardzo dobra sztuka (7/10). Znacznie gorzej wypadł Unsafe Space (choć propsy za nazwę). Sałerek z czarną porzeczką, marakują i calamansi był mocno owocowy na modłę oranżadkową. Coś a la radler, tyle że z kwaskiem w miejsce słodyczy. Rozczarowanie (4/10). Ciekawie, co nie znaczy, że dobrze, wypadł brzoskiwniowy braggot Peach O. Miodowy był trochę w finiszu, zdecydowanie bardziej brzoskwiniowy, z tak wysokim pH, że kwas aż wypalał przełyk (5,5/10).


Trzech Kumpli

Potężny wymrażany amerykański barley wine Nuvik (całe 20% alko) to piwo arcyciekawe. Niesamowicie dużo się w nim dzieje – suszone owoce, daktyle, nawet trochę czekolady i paloności od beczki po bourbonie, słodycz idąca w parze z niesamowitą oleistością, balansowana wytrawnym, orzechowym, cierpko-gorzkim, grzejącym finiszem. Wyśmienite (8/10). Full Galaxy dobrze odwzorowało zawarty w nazwie chmiel, aczkolwiek przesterowana melonowość była jak na mój gust zbyt mdła (6/10).



Varvar

Ukrainki przywiozły imperialny stout o nazwie Resiste i koncepcja się udała. Myślałem, że to klasyczny reprezentant stylu, odszedłem od stoiska i stwierdziłem, że dziwnie ziemisty jest, w zasadzie to wręcz buraczany. No i okazało się, że faktycznie jest to stout z burakami. Palony, słodki i gładki. Szanuję za buraczaną głębię, choć nie do końca jest to moja estetyka (5/10).


Hopito

Dobra, ponownie chylę czoła, choć nie do końca mi smakowało. Space Trip to pastry RIS z dodatkiem Oreo. Wahałem się, czy w ogóle kosztować, wszak to pastry, ale ciekawość wzięła górę. No i nie wiem, jak się czyści instalację po czymś takim i czy czyszczenie w ogóle wchodzi w grę, bo piwo było totalnie zawalone gruzem od Oreo i w trakcie picia wręcz chrzęściło między zębami. Piwo jest mocno palone i czekoladowe, a przy tym wbrew pozorom nieprzesadnie słodkie. Warto było to przeżyć, ten jeden raz (5/10).

szkło piękne, ale delikatne, feat. Piwny Brodacz


Brewski

Szanuję próby nadania pilsom whiskaczowego sznytu za pomocą dębiny, ale sztuczka ta w moich doświadczeniach udała się jedynie Moczymordzie (sic!). Oaked πWasser od Szwedów z kolei to mocno siarkowy, lekko zbożowy, uczciwie gorzki pils, w który trzeba się mocno wniuchać, żeby wyczuć jakiekolwiek drewno (6/10).


Brokreacja

Miało być turbo gorzko, wyszło bardzo gorzko. Hop Is Not Enough zaskoczył cytrusowo-ziołowym nachmieleniem, kojarzącym się z werbeną czy melissą. Ogółem rzecz biorąc piwo jest w odbiorze dość gruitowe, co mi bardzo podeszło (7/10). Zupełnie nieudany był z kolei Savage 005, imperialny dziki porter. Czekolada i wiśnie, a do tego końska dawka zmywacza do paznokci. Na szczęście nie był kwaśny, więc dało się to wypić, ale z grymasem na twarzy (3,5/10).



Stu Mostów

Space Race Special Blend wyszedł rozczarowująco mdło jak na dzikusa. Nie wiedziałem, co to za piwo, ale części składowe – kwas brzoskwiniowy oraz kwas arbuzowy – dało się bezproblemowo odgadnąć. Szczególnie ostatnia komponenta, mocno dająca zieloną częścią arbuzowego miąższu, sprawiała, że całość grzęzła w nijakości, mimo asertywnego kwasku. No i zbyt mało dziki ten dzikus (4,5/10). Uwarzona wespół z ukraińskim Varvarem Art52 DIPA była zbyt mało intensywna smakowo, żeby uzasadnić 8% alko. Mus z mango, inne tropiki, gładkie i puchate. Alko ukryte tak samo jak goryczka, ale za to ciałka trochę było. Ok (6/10).


Tyle jeśli chodzi browary, które postarały się o choć trochę Madness. Mało, prawda?



IV. Sanity

Ziemia Obiecana

Cóż z tego, że mało wyszukanie, skoro zwyczajowo na bardzo wysokim poziomie? Triple Krzyś to soczysta, bardzo intensywna marakuja na podbitym ciele, ze słodko-kwaskowym balansem. Bardzo intensywne i wbrew parametrom bardzo rześkie, wyśmienite piwo (8/10). Le Szef był zdominowany przez ananas na niekorzyść banana i marakui, fajnie pełny i z tą odrobiną słodyczy, która w owocowych piwach z ZO wyznacza piękny balans (7,5/10).




Cztery Ściany

Satelita okazał się tak zbalansowanym owocowym kwasem, że aż wyzbytym kantów. Gładkie piwo, sporo gujawy i nutek innych owoców, trochę bananowej kremowości oraz – rzecz kilka lat temu nagminna w polskich piwach z owocami – trochę posmaku lateksu. Bez szału (5/10).


Funky Fluid

Vertigo z butli to satysfakcjonująca pozycja. Esencjonalny barley wine z nutami suszonych owoców, daktyli, fig oraz podszyciem bourbonowym. Ładnie ułożone piwo wyzbyte większej głębi (mimo wymrażania), grzejące gardło. Bardzo smaczne (7/10).



White Stork

Bułgarzy zaserwowali Caravanserai, czekoladowego, palonego, delikatnie wędzonego RISa mocno podszytego pumperniklem, lekko słodkiego i niezbyt głębokiego. Nie zapadł w pamięć (5,5/10). Prawdziwą wtopę zaliczyli jednak w postaci Original. Wodnisty miód wielokwiatowy – tyle jestem w stanie napisać na temat tego skrajnie utlenionego pejl ejla. Wstyd (3/10). Wrażenie zostało przynajmniej częściowo wygładzone w sobotę piwem Timeless. Był to wyważony dzikus z nutami konia, moreli, białego grona i agrestu, ale raczej stonowany pod każdym względem, łącznie z kwaśnością. Więc był to bardzo udany entry level dzikus (7/10).


Heart Of Darkness

Bardzo się ucieszyłem na wieść o piwach Wietnamczyków, wszak browar nawiedziłem jakiś czas temu i mam do niego sentyment. Piwnie niestety jednak nie przekonali tym razem. Black Shadows (espresso martini stout) to połączenie zakurzonej gorzkiej czekolady z mocno fasolową kawą i brakiem wermutu. Bez głębi, da się wypić – nic więcej (4,5/10). W Cold Fog (pineapple hazy IPA) czuć było te 8% alko, wskutek rzadkiego ciała, jest więc ananas, guma balonowa oraz alkohol. Średnie (5/10).


Cydry Smykan

Jedyny cydr, jakiego zdążyłem skosztować (przepraszam Przemka przy tej okazji) to był Antoni. Kwaśne jabłka plus pestkowe, migdałowate wiśnie. Kwaskowy, rześki, wytrawny, świetny cydr (7,5/10).



Other Half

We Are Happy To Juice You to kolejna z szeregu ipek o nikłej goryczce, mało intensywna, owocowa wprawdzie (głównie mango), ale generalnie zbyt wodnista, żeby uzasadnić 8% alko (5,5/10).


Hop Hooligans

Kolejny browar, do którego mam duży sentyment, bo nieodłącznie mi się kojarzy z wyjazdem do Rumunii w 2017 roku. Never Over Woodford Reserve BA to czekolada przechodząca w orzechy i wyłaniający się z mokrego drewna bourbon. Świetnie zrobiony, klasyczny bourbonowy RIS (7,5/10). Rewelacyjną gładkością w miejsce goryczki przekonało Ascension. Ananas, kiwi, lekki, ale na swój sposób niemdły melon, a to wszystko mega gładkie, przypominające trochę smoothie (7,5/10).


Whiplash

Irlandczycy uderzyli w podobne tony co HH, tylko jeszcze lepiej. Fatal Deviation Bourbon BA to niesamowicie kremowy, wręcz pęczniejący w ustach, oldskulowo palony, czekoladowy, drewniano-orzechowy imperialny stout. Fantastyczna sprawa (8/10).


Gamma Brewing

Geeked Up to fajna, uczciwa, cytrusowa ipka. Lekko owocowa, w miarę gorzka, zdecydowanie satysfakcjonująca (7/10). Pithecoid to z kolei bardzo fajna, sesyjna neipka – cytrusy, żółte owoce, szczypta anyżu, goryczka lekka do średniej. Bardzo fajnie się to piło (7/10).



Finback

Active Wisdom to grejpfrut na wytrawnym, gorzkawym podłożu. Jest w porządku, choć życzyłbym sobie większej intensywności smakowej (6/10).


3 Sons Brewing Co.

Passion It to belgijski strong z marakują. No i jest bardzo mocna marakuja, ciut moreli, brak przyprawowych nut oraz mdła słodycz górująca nad kwaskiem. Nie widzę w tym sensu (4,5/10).


Fuerst Wiacek

Wiadomo, że IPA i wiadomo, że co najmniej bardzo dobra, bo do tego nas ci Niemcy przyzwyczaili. Common Circuits to właśnie takie piwo – świeżutkie, grejpfrutowe, trochę zielonocebulkowe, średnio gorzkie i bardzo pijalne (7/10). Dream 13 to bardzo fajna, lekko kremowa micro IPA z mango, brzoskwinią, niską goryczką i sporym potencjałem na orzeźwienie (7/10).


Browar Zakładowy

Nawet się trochę ucieszyłem, że ktoś na przekór zrobił zwykłego pejl ejla z jednym chmielem, bo lubię, kiedy ktoś czyni na przekór. Lot Na Księżyc to prościutki, świeżutki, cytrusowy, całkiem gorzki pale ale bez udziwnień (7/10).



The Garden Brewery

Hazy IPA Sabro smakowało zgodnie z nazwą – mandarynka, koper, rześkość, pijalność – bardzo dobra, zupełnie nieodkrywcza ipka (7/10). Nieco gorzej wypadł Passion Fruit Sour, zdominowany przez marakuję, ale i lekko wodnisty, niezbyt intensywny, rześki, średnio kwaśny, prosty kwasik. Smaczny (6,5/10).


Aslin Beer Company

Pink Starfish to bardzo silny różowy grejpfrut o skórkowej naturze, no i nikła goryczka. Kolejne randomowe, zbędne piwo (5,5/10).


Civil Society Brewing

$eeing Green to skórkowo-cytrusowe, lekko tropikalne piwo, dobrze zrobione i smakujące jak tysiące innych (6,5/10).


Zichovec

You Can Brew It, session IPA z hibiskusem to raczej nic nadzwyczajnego, a w takim wykonaniu również niewartego polecenia. Lekko melonowe, lekko kwiatowe, mocno wodniste piwo, które jest wyzbyte sensu istnienia (4,5/10). Fajnie, że Husaria dała radę. To grodziskie obok tego od Trzech Kumpli w sobotę było dobrym pomysłem na ponowne wdrożenie się do festiwalowej rzeczywistości. Czyściutkie, lekko oscypkowe, mega rześkie. Bez zarzutów (7/10). 



Bereta

Kolejny browar, który darzę sentymentem. Inert Collective to puchate mango, trochę kokosa, kiwi, ananas, brzoskwinia, no i kremowa gładkość, która w pewien sposób stanowiła osłodę dla braku goryczy. Bardzo dobra hazy ipka (7/10).


Bevog

Ponoć Słoweńcy przywieźli również coś dobrego, ale dobry z całą pewnością nie był New England Cottontail – Mango, pomarańcza, melon, trochę miodowego utlenienia, no i rzecz jasna słaba goryczka. Słabe piwo, przynajmniej w takiej formie (4/10).


Kazimierz

Pilsiwko okazało się być kawałem porządnego pilsa. Zbożowego, lekko ziołowego, umiarkowanie gorzkiego i mocno pijalnego (7/10).



Tyle Sanity. Sporo, prawda?


Reasumując, niedociągnięć było naprawdę sporo, ale jak już napisałem, BGM mimo nich obronił w moich oczach tytuł drugiego po WFP najlepszego festiwalu piwnego w Polsce. Dzięki formule, ale i dzięki... zabawie. Za nią organizatorzy nie są do końca odpowiedzialni, no ale skoro na każdym BGM się świetnie bawię, to o najważniejsze, czyli efekt, jest zadbane. Bo i to jest dla mnie clou tego typu wydarzeń – zabawa ze znajomymi mordami. Po to na festiwale jeżdżę, zaś piwo jest miłym tłem. Stąd też w ostatecznym rozrachunku nie jest dla mnie aż tak ważne, że nie zdążyłem skosztować jakiegoś RISa, który nie został podpięty. Grunt, że się świetnie bawiłem i zresetowałem psychicznie na dłuższy czas.


Tak więc, do następnego!


PS: Jeśli wolicie mówioną relację, to polecam filmik u Chmielobrodego, który ogółem doszedł do podobnych wniosków co ja.

piwne podróże 3455566877041026234

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)