Loading...

Berlin jest brzydki. Reportaż.

- Byłem w Friedrichshainie, rok temu, wiesz, wschodni Berlin. Kurde, beznadzieja totalna, nic mi się tam praktycznie nie podobało.
- Trzeba było się mnie spytać, to bym ci powiedział z góry, że wschodni Berlin to gó*no.
- No więc właśnie, za tydzień jadę do zachodniego Berlina, będę nocował w Weddingu, zobaczę, może będzie inaczej…
- A to ci mogę z góry powiedzieć, że zachodni Berlin to takie samo gó*no.
Rozmowa z kumplem z Niemiec zachodnich nie nastroiła mnie optymistycznie. Miałem wprawdzie nadzieję, że z racji obecnego miejsca zamieszkania jak i uposażenia (informatyka, Luksemburg) jest po prostu przyzwyczajony do wyższych standardów niż te, które oferuje stolica Niemiec, ale jego ocena była zgodna z moimi obawami. Wycieczka do Berlina rok temu obfitowała w ciekawe doświadczenia, ale samo miasto zapamiętałem jak najgorzej.

Tym razem, jako rzekłem, wybrałem się do Weddingu, dzielnicy ponoć spokojnej i ponoć stosunkowo bogatej. Po wizycie stwierdzam, że te dwa określenia mają zapewne sens, kiedy się je stosuje w opozycji do berlińskiej dzielnicy Neukölln, czyli niemieckiego Bagdalalabadu, no ale nie wyprzedzajmy wydarzeń. Współtowarzysz podróży z Blablacara śmiał się, że o, tu jest burdel, o, tu jest niezbyt miła atmosfera, o, tu jest polska knajpa, w której regularnie są mordobicia. Cóż, mnie chodziło głównie o doświadczenie atmosfery tej dzielnicy (jaka by nie była), a przy okazji zwiedzenie kilku ciekawych piwnych miejsc, więc dobre i to. Berliński moloch widziany od strony przecinającej go autostrady oferuje oczom widok wystających znad estakad całkiem schludnych kamienic, pojedynczych bloków i sporej ilości przemysłu, który w okresie powojennego rozkwitu gospodarczego musiał się Niemcom wydawać urodziwy. No ale przy takich kobietach, jakie mają, nie dziwi nieco zwichrzone podejście do estetyki ogółem.

Hotel wprawdzie śmierdział, nie był jednak aż tak paździerzowy jak rosyjska speluna we Friedrichshainie rok temu. Mocno się jednak zdziwiłem, ujrzawszy na środku wyłożonego wykładziną pokoju kabinę prysznicową. We wrześniu miałem z czymś takim do czynienia w hotelu Ibis Budget w Bernie, no ale tam to przynajmniej było jakoś wkomponowane w architekturę pokoju, a tu ni w pięć ni w dziewięć. Dup, kabina na środku pomieszczenia.

Absurdalność sytuacji wydaje się być pochodną klimatu tej dzielnicy, a kto wie, czy nie całego Berlina. Spacerując głównymi arteriami Weddingu mija się głównie kebaby sąsiadujące z bieda-kasynami, wysysającymi ostatnie Centy od miejscowego prekariatu, zaś arabskie salony fryzjerskie sąsiadują tutaj z sex-kinami, czyli miejscami, które na chłopski rozum w dobie internetu nie powinny mieć racji bytu. I jeszcze pośrodku tego wszystkiego, centralnie w rejonach mieszkalnych, znajdują się kopcące fabryki.

Wedding mimo renomy stosunkowo spokojnej dzielnicy może się poszczycić jednym z najwyższych odsetków zamieszkujących go obcokrajowców. Miszmasz, jaki mija się na ulicy, stanowi przekrój od starszych, wymierających Niemców, przez tureckich oprychów i wrzeszczących po sobie Gambijczyków, po rosyjskie dresiary i jakichś niedookreślonych płciowo osobników, wyprowadzających swoje cziłały na spacer na smyczy. No i Azjatów. To tych ostatnich jest tutaj zaskakująco dużo i to dzięki nim zapewne Wedding ma nadal renomę dzielnicy w miarę bezpiecznej – bo skośnoocy wyrządzają krzywdę zazwyczaj tylko sobie nawzajem, pielęgnując i pod tym względem całkowity separatyzm względem otoczenia.

Jest to swoją drogą pewna ciekawostka – w dzielnicy Wedding ma miejsce widoczna gołym okiem rywalizacja między szeroko rozumianym żywiołem muzułmańskim a szeroko rozumianym żywiołem dalekowschodnim. Między szkołami jazdy halal a punktami gastronomicznymi operowanymi przez Wietnamczyków. Poza tym następuje wygryzanie żywiołu włoskiego przez żywioł turecki metodą infiltracji, a dokładniej przejmowaniu pizzerii przez kebaby. Gdzie w tym wszystkim żywioł niemiecki? Nie wiem, ale słyszałem, że uciekł do Poczdamu. Miejscami miałem wrażenie, że jestem najbardziej niemiecką osobą w dzielni, jak na ironię.

Niedaleko hotelu miałem swoją drogą miejscową siedzibę partii komunistycznej, a sto metrów dalej ogromną fabrykę koncernu Bayer, który powinien być znany z tego, że za Drugiej Wojny Światowej zamawiał od władz dostawy więźniów, w tym kobiet, do przeprowadzania na nich eksperymentów medycznych, często kończących się śmiercią bądź kalectwem. A, no i jeszcze Aspirynę robi. Odniosłem wrażenie, że symbole zbrodni trwają tutaj w najlepsze, nie wywołując żadnych uczuć, czy to pozytywnych, czy negatywnych. Po prostu, trwają i nikogo nie obchodzą.

Pierwsze kroki skierowałem ku dzielnicy Mitte, bo Herr Kopik polecił mi nawiedzenie Castle Pub. Po drodze zaliczyłem wietnamca, ogromnego i urządzonego na bogato, gdzie za równowartość ok. 30zł zjadłem zupę pho. Przesoloną, z małą ilością dodatków. Te w Warszawie są dużo lepsze. Różnice kulturowe ponownie dały o sobie znać, kiedy do lokalu weszła chorobliwie otyła menelka, ubrana w łachmany, niosąca jakąś starą reklamówkę w dłoni. Usadowiła się na krześle przy stoliku naprzeciwko mnie, omal nie przypłacając tego ryzykownego manewru bliskim spotkaniem z czyściutką posadzką. Spodziewałem się fali smrodu i grzecznego acz stanowczego wyproszenia kobiety przez obsługę, ale w tym momencie menelka zamówiła „to, co zwykle, i wodę mineralną niegazowaną”. Po angielsku. Z amerykańskim akcentem. No więc Amerykanie wydają się tutaj być wyjątkowo stereotypowi.

Wspomniany Castle Pub na Invalidenstraße to dość ciekawe miejsce. O 17 w środę trochę pustawe, ale pełne skórzanych kanap, trochę hipsterskie, śladowo skłotowe, przyciemnione ale całkiem klimatycznie wielobarwnie oświetlone, trochę wyklinkierowane, trochę obite drewnem, zaś dominującym kolorem w okolicy baru jest czerń. Obsługa nie mówi po niemiecku, konwersuje z klientami po angielsku z amerykańskim akcentem, do siebie jednak zwraca się chyba po szwedzku. Studiując tablicę kranów przy dźwiękach spokojnej rockowej muzyki zauważyłem, że spłaszczenie cen w tym miejscu jest właściwie całkowite. Otóż za niemiecką craftową ipę zapłacimy tutaj tyle samo, co za odpowiedniki z Warpigs czy Stigbergets, zaś RIS z Omnipollo jest tylko symbolicznie, czyli o 20% droższy. Ceny piw wahają się tutaj od 4 do 6 ojro za 0,3. Co jak na importy i miejsce nie jest chyba złą ceną. Warpigs Elite Human Hazy IPA ma plusa za nuty żółtych owoców i grejpfruta, minusa z kolei za niską soczystość i nieprzyjemnie trawiasty, cierpki finisz (5/10).

Miejscówka zapewne daje radę, kiedy jest w niej dużo ludzi i jest impreza. W ciągu dnia nadaje się moim zdaniem co najwyżej na początek randki.

Po krótkim kursie metrem wysiadłem ponownie w Weddingu, na Leopoldplatz. Natężenie kebabów i hybrydowych pizzo-kebabów o takich nazwach jak Dun Dun czy Sucuk (ale z włoskimi flagami przy nazwie) w tym miejscu wywaliło w kosmos. Nieopodal stoi sobie stary, brzydki, ogromny, choć niekomunistyczny (bo to Berlin zachodni) blok. W jego podwórzu znajduje się przeszklenie, za którym pręży się warzelnia BrauKonu, oświetlona neonowo, wielobarwnie. To jest swoją drogą ciekawe, że w Niemczech biznes, który nocą wskutek specyficznego oświetlenia z daleka wygląda jak burdel, z bliska okazuje się być sklepem z lampami, kebabem, a nawet myjnią samochodową. A w tym konkretnym wypadku browarem Eschenbräu

Piwnica kryje w sobie wyszynk browaru, lekko pretensjonalny i bez pomysłu. Biały popaćkany tynk, drewno w jasnych tonacjach, trochę sztachet i brzydkich obrazów na ścianach. Zupełnie jakby ktoś chciał stworzyć knajpę o tradycyjnym wyglądzie, tylko miał na to zdecydowanie za mało kasy i jeszcze mniej rozeznania w temacie. Sunąca się leniwie za barem do spokojnej rockowej muzy obsługa też nie bardzo pasuje do tego miejsca. Para ‘alternatywnych’ osobników, dyskutujących o komunistycznych działaczach oraz lokalnych inicjatywach żebrzących o pieniądze na jakieś pozbawione sensu projekty, wyglądała całkiem zabawnie w zestawieniu z dwoma bardzo leciwymi staruszkami, którzy vis-a-vis przy Stammtischu rozprawiali zapewne o czasach, kiedy obaj służyli w niemieckiej kolei, bo przecież w Wehrmachcie i SS nie służył absolutnie żaden Niemiec. Wszyscy tylko na kolei. I broń Boże nie tej wiozącej ludzi do Auschwitz.

Ciekawostką z kolei jest aparatura do destylacji, wystawiona wewnątrz wyszynku. Bo Eschenbräu jest nie tylko browarem, ale i manufakturą whisky. Nie gustuję w destylatach, toteż skupiłem się na piwie. Pils od razu zapunktował. Wyraziście chmielowy, ziołowy, gorzki, przyjemnie piwniczny. Kapka aldehydu nie przeszkadzała (7/10). Panke Gold to nie jest żaden helles, ino nowofalowy lagier. Nachmielony Citrą, i to z wyjątkowo pechowej odmiany/zbioru, bo poziom cebuli w bukiecie skojarzył mi się wręcz z metanem. Jest oczywiście sporo nut cytrusowych, zaś goryczka jest mocno stonowana, nie jest to jednak w pełni udane piwo (5/10). Średni poziom reprezentuje również Dunkel. Karmel, trochę opiekanych nut i kawy zbożowej, ciut jabłuszka, pusty finisz. Trochę po frankońsku, a ja za dunkelami z tego regionu nie przepadam (5/10). Bardzo miłą niespodzianką z kolei okazał się Roter Wedding. Żaden z niego nudny rotbier – tutaj wszystko grało. Bardzo przyjemna, opiekano-orzechowa słodowość, a do tego pełno ziołowego chmielu i mocna, pilsowa goryczka. Jednak da się zrobić coś o takiej nazwie, co działa jak trza. Brawo! (7,5/10)

Na gastrofazę Eschenbräu oferuje specjalność alzacką, czyli flammkuchen, ale jednak wolałem zjeść coś ciekawszego. W tym celu udałem się kilka przecznic dalej do Cozymazu, czyli bistro tajwańskiego. Specjalizują się raczej w herbatach, mają jednak również w ofercie ciepłe dania. Zastanawiałem się w tym roku nad wycieczką na Tajwan, czułem więc, że obecność tego lokalu w okolicy nie jest przypadkowa. Plus mają za jedzenie – nie pamiętam, jak się nazywało danie, ale było w misce, miało sporo składników i wyglądało jak ramen z mniejszą ilością bulionu. Naprawdę bardzo smaczne. Minus mają za muzykę. Wyobraźcie sobie jakieś plim plam plum, a do tego tajwańską odmianę samuraja, odtrąconego przez tajwańską odmianę gejszy. Samurai wyje pełen boleści, gejsza wyje wzniośle. Coś okropnego. Plus z kolei mają za kelnerkę. Z ręką na sercu nie widziałem na żywo chyba takiej ładnej Azjatki. Może nie do końca z profilu, nie do końca jeśli chodzi o figurę, ale rysy twarzy i uśmiech jak z bajki. Minus mają za lemoniadę z yuzu. A raczej to ja mam minus za to, że to landrynkowe okropieństwo zamówiłem. Widziały gały co brały. Wizytę w Cozymazu polecam jak najbardziej. Tylko do picia zamówcie jakąś herbatę.

Dalsza trasa prowadziła przez ulice oświetlone neonami, pośród starych pałaców obsmarowanych graffiti, aż do browaru Vagabund. Uważanego za jednego z najlepszych niemieckich producentów craftu. Co prawda biorąc niemiecki bieda-craft za tło, nie jest to specjalne wyróżnienie, ale tutaj naprawdę dają dobrze popić. Wyszynk browaru to jedno pomieszczenie średniej wielkości, w którym piwo lane z sześciu kranów jest podawane przez mieszaną płciowo obsługę średnio zainteresowaną klientem, zaś przy stolikach akurat w tę środę kilku samców próbowało się w technikach podrywu na zaciągniętych do tej lekko spelunowatej miejscówy paniach. W większości – poza jakimś Latynosem – ślamazarnie i nieskutecznie.

Duży plus browar oraz knajpa Vagabund mają u mnie za dwie rzeczy. Jedną jest wyjątkowo klimatyczna, świetna elektroniczna muza w klimatach Com Truise. A drugą jest piwo. Tak, w końcu dobry niemiecki craft!

Nawet marcowe o nazwie Party People dało radę. Słodowe, lekko opiekane, truskawkowe, z lekko podkreśloną goryczką. Wiem, że niestylowe, a w obrębie stylu wręcz wadliwe, ale to wskutek obecności estrów był naprawdę smaczny a la angielski górniak (6,5/10). Sweet Darkness był sprzedawany jako dark ale, ale jest to w istocie bardzo smaczny stoucik. Palone i czekoladowe klimaty, prażone ziarno, gładkość, średnia goryczka, sesyjność. Bez zarzutów (7/10). American Pale Ale był cytrusowy wręcz w perfumowy sposób, łącząc w sobie nuty limonki, skórki grejpfruta oraz trawy cytrynowej. Mega rześkie, z umiarkowaną goryczką. Bdb (7/10). Wędzonka o nazwie Social Smoker nie dorównała poprzednim piwom. Szynkowa, choć i trochę owocowa, generalnie jednak mało intensywna. Plus za pijalność (6/10). Bardzo dobrze wyszła Double IPA. Połączenie żółtych owoców z dojrzałymi zielonymi (guawa, karambola), a do tego podkreślona goryczka (7/10).

Lokal opuściłem zadowolony i na gastrofazie, którą częściowo poskromiłem wybierając shoarmę u Libańczyka na niekorzyść jakiegoś (pizzo-)kebaba.

I tak to było w tym Berlinie. Brudnym, brzydkim mieście pod brzydkim, betonowym niebem, na szczęście dość prędko opatulonym przez mrok, ten makijaż nieurodziwych miast. Nawet budynki, które są bardziej dopieszczone pod względem koncepcji architektonicznej oraz ogólnego zadbania robiły na mnie bezduszne wrażenie – mogłem na ich widok najwyżej wzruszyć ramionami. Przez te pół dnia widziałem tylko trzy razy coś ładnego, i za każdym razem była to kobieta. Raz wspomniana Tajwanka, raz sądząc po urodzie dziewczyna z Afryki północnej, a raz zapewne Rosjanka, bo w mundurze wyjściowym od stóp do głów w dresie Adidasa.

Na odchodnym, w drodze do hotelu, zamówiłem jeszcze wrapa w afrykańskim fast foodzie. Był pełen niedogotowanych warzyw i niepełen oszczędnie dodanego mięsa. Nazywał się Shakalaka. Ostatnie słowa, jakie usłyszałem tego wieczoru to było gromkie „Boom shakalaka!” od sprzedającego mi tę wątpliwą przyjemność Murzyna.

I niech to posłuży za podsumowanie tego wypadu do miasta brzydoty, którego brak estetyki mnie jednak w pewien niezrozumiały dla mnie sposób fascynuje.

Boom shakalaka!

Vagabund Brauerei 3334546939507141177

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)