Loading...

Madintense: Beer Geek Madness 2018

Miało być intensywnie i było intensywnie. Kolejna edycja Beer Geek Madness przeszła do historii, a wycieczka do Wrocławia oznaczała dla mnie 16 intensywnych godzin (wraz z podróżą), po których jestem zadowolony jak maratończyk po ukończeniu biegu.

Jako że na BGM byłem uprzednio tylko na przed-przedostatniej edycji, z zadowoleniem mogę odnotować, że organizatorzy odrobili sporo lekcji w stosunku do festiwalu sprzed trzech lat oraz w stosunku do edycji przedostatniej (niemieckiej), o której z wielu ust słyszałem mocno niepochlebne opinie. Innymi słowy – BGM przeżył widoczny i odczuwalny organizacyjny rozwój, odwrotnie niż w zasadzie większość innych polskich festiwali piwnych dąży do stałego podnoszenia poziomu, a organizatorzy najwidoczniej wsłuchują się w głosy krytyki. Fajnie.

Za co mogę więc pochwalić Beer Geek Madness? Jedziemy po kolei. Odpowiada mi miejsce, w którym festiwal się odbywa – labiryntowa  konstrukcja Zaklętych Rewirów wyróżnia BGM, moim zdaniem in plus. Mógłby być problem, gdyby pośród stanowisk z piwem była strefa gastro, w tej jednak sprawie zaryzykowano i wyekspediowano wszystkie stoiska z żarciem na zewnątrz, co w połączeniu z piękną pogodą okazało się ryzykownym, ale szczęśliwym posunięciem. Zmniejszono jednocześnie ilość atrakcji oraz stoisk pozapiwnych, wskutek czego było miejsce na większą ilość wystawców branżowych, a punkt ciężkości w większej mierze położony został na piwie, zaś jednocześnie spuszczono na patosie i pretensjonalności (chociaż nadal zupełnie szczerze wyeksponowane stoiska barberów na festiwalach piwnych to jeden z moich topowych craftowych cringe'ów. Może dlatego, że zamiast brody wciąż rośnie mi tylko szczecina godna 14-latka).

Oprawa muzyczna była ciekawa, spójna z motywem przewodnim i po prostu przyjemna, wprowadzając sporą część zgromadzonych z pewnością w szamp... eee, hiszpański nastrój. Hiszpański motyw imprezy pod względem piwnym był również godny uznania, bo dał wielu osobom, w tym i mnie, możliwość zapoznania się z raczej szczątkowo obecnym na polskim rynku hiszpańskim craftem. Zwiększono jednocześnie ilość polskich browarów. Miało być 32, ale Browar Żeglarski zrezygnował, nie będąc zadowolonym ze swojego premierowego piwa. Tak naprawdę to powinien zamiast Żeglarskiego zrezygnować Warsztat Piwowarski, ale o tym napiszę więcej w innym miejscu.

Dobrym posunięciem okazało się rozmieszczenie stoisk z piwami zagranicznymi w rożnych miejscach Zaklętych Rewirów, pomiędzy browarami polskimi. Spowodowało to w miarę równe rozmieszczenie tłumów, co w obliczu wysprzedania wszystkich dwóch tysięcy biletów na imprezę było kluczowe. Zaproszono również producentów cydru, spośród których rzecz jasna i ja muszę pochwalić Pełnię, bo cydr z odtłuszczonym masłem orzechowym i laktozą był niespotykany, wręcz kosmiczny, a jednocześnie świetny. Cydry trzeba sobie było dokupywać za twardą walutę, bo formuła "płacisz raz, chle... degustujesz ile chcesz" obejmowała tylko piwa. No właśnie – czy tylko? Przy niemalże 100 pozycjach na kranach słowo "tylko" wydaje się być naciągane. Formuła ryczałtowa bardzo mi odpowiadała, choć rozumiem, że niektórzy w obliczu open barów luzują hamulce niczym stereotypowy Amerykanin na ryczałtowej wyżerce w Pizza Hucie. Nie odnotowałem jednak żadnych bójek czy przepychanek ani nieagresywnych, a zarazem godnych pożałowania widoków. Atmosfera była miła. Również koszt biletu był moim zdaniem w porządku – 139 złotych za takie warunki to bardzo przyzwoita cena. Przyczepić się nie mogę również do szkła festiwalowego – obydwa kieliszki były ciekawe i zdecydowanie się wyróżniały na tle okazyjnych szkieł z innych festiwali. Pojemność próbek, czyli 100ml, była moim zdaniem idealnie skrojona do formatu imprezy, jak i jej długości oraz ilości wystawców. Pod tym względem była to wręcz pojemność pokazowa.

Chyba za dużo kadzę, czas więc na krytykę. Tyle że nie wiem za bardzo, za co miałbym BGM skrytykować. Okej – był tłok, ale na tyle równomiernie rozmieszczony, że mi to nie przeszkadzało. Nie odnotowałem również problemów z wentylacją. Faktem jednak ilość wystawców w strefie gastro była zbyt mała, a lokalnie również zbyt skromnie zaopatrzona na obsługę takiej ilości chętnych. Chciałem spróbować kilku ciekawych, zainspirowanych hiszpańską kuchnią rzeczy, a tymczasem w celu uniknięcia godzinnych kolejek skończyłem z niezłą pizzą oraz przeciętną, a za to drogą kiełbą z kozy. Rozważyłbym również przesunięcie godziny oddawania głosów na najlepszą premierę festiwalu na późniejszą godzinę. Ja nie zagłosowałem wcale, bo chciałem wpierw skosztować wszystkich nowości, co jednak okazało się czasowo nie do wykonania. Ciekawe, ile osób postąpiło podobnie do mnie.

Kompletnym niewypałem okazał się z kolei roast blogerów, prowadzony przez Wojtka Frączyka, w którym i ja miałem wątpliwą przyjemność uczestniczyć. Luźna formuła pozwalała mi tylko na domysły odnośnie tego, jaki kształt ostatecznie roast przyjmie. Jako że wbrew pozorom wciąż tkwi we mnie nadzieja odnośnie moich bliźnich, zakładałem, że roast będzie dobrze przygotowany i przemyślany, a przy okazji zabawny. Oczywiście okazało się, że nie był ani przygotowany ani przemyślany, a i tak jeszcze mniej zabawny. Luźne pytania o rzeczy niepotrzebne (podejrzewam, że jednak mniejszość ludzi interesuje, w jaki sposób dany bloger zarabia na chleb) zostały zdominowane pijackim porykiwaniem i śpiewkami oraz kanonadą bluzgów na scenie. Transmitowany na żywo przez Kopyra "roast" wpisał się więc idealnie w popularny niestety nurt youtubowy o nazwie "polski pato-stream". Pozostaje mi tylko dziękować Opatrzności, że się nie zmieściłem w kadrze.

Przechodzimy do piwnego speed datingu. W trakcie ośmiu godzin udało mi się skonsumować 48 stumililitrowych piw, nie urywając filmu, nie przybijając gwoździa i tylko częściowo tracąc fason. Przyznaję jednak, że były wśród tych setek również i takie piwa, które po kilku łykach (rekordzista po dwóch) lądowały w zlewie, sumarycznie więc podejrzewam, że wypiłem w ciągu jednej trzeciej doby równowartość ośmiu dużych piw, woltażowo średnio pewnie w granicach 6%, co brzmi po prostu jak dobry melanż. Formuła "intense" została przez sporą ilość wystawców potraktowana dosłownie, bo nawet mało udane piwa często były wyraziste, natomiast mniej niż uprzednio było premier, wpisujących się w nurt "madness". Może jest to przesłanka świadcząca za powolnym odchodzeniu w polskim crafcie od przerostu formy nad treścią? Nie obraziłbym się.

Zacznę od piw polskich.

Absztyfikant African Pombe to świeżo pocięta sałatka z obranych jasnych owoców sadowych polana miodem. Goryczka jest wyraźna, co sprawia, że piwo jest rześkie, ale profil tych drożdży nie przemówił do mnie (5,5/10). Z kolei NEIPA Meeple była moim zdaniem jednym z najlepszych polskich piw na festiwalu, przy czym nie była piwem premierowym. Niesamowicie soczyste, rześkie, cytrusowe, a zarazem z goryczką łypiącą w stronę west coast, co jest moim zdaniem rewelacyjnym połączeniem (8/10).

Nieoczekiwanie zawiódł Beer Bros. Owszem, aromat KwassiMadness jest wyraziście owocowy, dokładnie rzecz ujmując cytrusowy, miałem też przyjemne skojarzenia z żółtymi żelkami. W smaku te ostatnie płynnie przechodzą w landrynkę, a na domiar złego piwo cierpi na brak wyrazistości – kwaśność jest za mało zdecydowana (4,5/10).

Pochwalić za to mogę Birbanta. Ox Sour Brett RIS with Cherries (uff…) to faktycznie mocny funk, wiśnie, ale również ciemne owoce, winność oraz lukrecja i czekolada. Bretty przeżarły się przez ciało RISa, łącząc się z wiśniami w spójną całość, a wszystko ładnie współgra – co jak na RISa z brettami nie jest wcale takie oczywiste (7/10).

Teoretycznie jedno z najciekawszych piw, czyli brokreacyjna CorrIPA, wzbudziła we mnie tylko wzruszenie ramion. Dodanych byczych jąder nie wyczułem, papryczki majaczyły tak głęboko w tle, że mogło ich równie dobrze nie być, więc w zasadzie była to zwyczajna IPA. Trochę żółtych owoców, trochę melona, niezbyt soczyste piwo, choć przy tym dosadnie gorzkie. Za dużo melona jak dla mnie (5,5/10).

Browar Cztery Ściany uwarzył bardzo udanego saisona z zestem. Silne cytrusy, mocna korzenność, goździk, imbir, brzoskwinie, guma Turbo – skojarzeń było wiele i wszystkie do siebie pasowały. Propsy! (7/10)

Marakuja zrobiła robotę w Beer Geek Tart od Deer Beara. Gra w nim pierwsze skrzypce, piwo jest też kwaśne oraz trochę chmielowe, przy czym moim zdaniem również względnie ciut zbyt przysadziste, co wbrew marakui i kwaskowi czynił je mniej orzeźwiającym niż bym sobie tego życzył (6/10).

Doctor Brew się nie popisał. Caramba, caramba!, czyli ‘raisins chocolate ale BA’ był nasycony nutami wyrobu czekoladopodobnego, rodzynkami, był też lekko owocowy i właściwie pusty w smaku, z raczej niską pełnią. No i gdzie ta beczka? Bałagan z tego wyszedł (4/10).

Double Dybuk Rioja BA wyszedł lepiej od pozostałych wersji Double Dybuka, które miałem okazję pić. Czuć było czekoladę i lekką słoność, jak i delikatną lukrecję, ale i klepkę oraz czerwono owocową winność, przy czym ciało piwa podstawowego pozostało w zasadzie nienaruszone. Bdb (7/10).

Pokazowo wyszło piwo Harpagana. Schiza Heretyka to pobudzające, czekoladowe espresso w formie piwa. Nieprzesadnie słodkawe, lekko kremowe, bardziej czekoladowe w zapachu i mocniej kawowe w smaku, no i delikatnie wafelkowe. Świetne (7,5/10).

Zupełnie nie przemówiło do mnie Alicante, ‘turron porter’ od Hopkinsa. Z jednej strony ciemne słody, tytoń fajkowy i rodzynki, z drugiej ‘kukułki’, a szczególnie w nieco pustawym smaku waniliowy serek homogenizowany. Dodanie turronu do piwa wyszło co najmniej zaskakująco. Nieudany wyrób cukierniczy (3/10).

GuacamALE od Kazimierza wzbudził kontrowersje, ale mi wyjątkowo przypadł do gustu. Wprawdzie awokado, bądź co bądź mdłego składnika, nie potrafiłem wyczuć, a dobitna limonkowość w połączeniu z mocnym paleniem w gardle za Chiny nie chciała się kojarzyć z guacamole, a raczej stanowiła hołd dla kuchni tajskiej, ale jako piwo, nazwijmy to gastronomiczne, Guacamale było po prostu świetne. Taka zupa tajska bez krewetek i kokosu (7,5/10).

A skoro już przy kuchni tajskiej jesteśmy, to trzeba wspomnieć o Dżonce Tomka od Piwoteki, która miała kuchnię tajską emulować umyślnie. Tym razem wyszła zupa tom kha, tyle że bez ostrości. Okej, piwo było lekko pikantne, ale za mało, szczególnie kiedy było pite po Guacamale. Za to miało sporo kokosu oraz limonki. I było kwaśne, a dzięki imbirowi dodatkowo mogło się kojarzyć z tajskim curry. Dobre, choć zrobiło mniejsze wrażenie od Guacamale (6,5/10).

Generalnie pewnie ciekawie wyszłoby piwo zmieszane z dwóch powyższych. Wówczas do pełni szczęścia brakowałoby już w zasadzie tylko krewetek.

Równie kontrowersyjny był Senor Ehuehue od Kingpina. Fakt, że kawa wyszła w nim trochę fasolkowo, co jednak przeszkadzało tylko w aromacie. W smaku piwo było równomiernie przegryzione, wręcz przeszyte przez kawę oraz owocowe chmiele, soczyste, średnio gorzkie. Z zamkniętymi oczami można by chyba pomylić z piwem ciemnym (7/10).

Mysterious Orange IPA z Maryensztadtu było faktycznie mocno nasycone tytułową pomarańczą, ale w smaku za mało soczyste – tutaj główną uwagę skupiała na sobie goryczka. Niezłe (6/10).

Soczystym piwem było z kolei Sangria Gose od Nepomucenu. Kwaskowe, słodkawe, musujące, z przewodnią rolą cytrusów, uzupełniającą ananasa oraz marginalną mango. I delikatnym pszenicznym akcentem w finiszu. Świetne (7,5/10).

Odpowiednik tego piwa od Pinty, czyli Sangriale, podawane stylowo z sałatką owocową wrzucaną do szkła, to fest pomarańczowy, trochę wiśniowy, lekko kwaskowy, słodkawy radler, tyle że o woltażu piwa. Piwna natura została kompletnie przykryta przez owoce, a ciężar ukrócił rześkość. Nie ma to sensu w takiej formie (4,5/10).

Palatum zaserwowało najlepsze piwo ze swojej stajni, jakie dotychczas piłem, a i tak byłem nie do końca zadowolony. Maximus, owocowa, lekko kwaskowa, bardzo rześka bomba (więcej marakui niż mango) to bomba w pełnym tego słowa znaczeniu, niemniej jednak byłaby jeszcze większą bombą, gdyby gardło tak mocno nie piekło od chili. A że mimo to wypadła świetnie, to wyobraźcie sobie, jak dobra musiała być (7,5/10).

Odlot od Piekarni Piwa nie okazał się być taki odlotowy. Piwo było napakowane tonką i smakowało trochę jak trawa żubrowa z wanilią, migdałem i rumiankiem. Lekko kwaskowe, brakowało trochę ciała. Ok (6/10).

Ciekawy pomysł miała Piwowarownia ze swoją Bladą Mariją. Kolejne piwo ‘jedzeniowe’, smakowało jak mięsisty, owocowy pomidor, lekko kwaskowy, śladowo słodkawy. Pewnikiem pełen potasu, dobry na kaca. I tutaj, jak w wielu piwach z pulpą owocową/warzywną, we znaki dawał mi się trochę lateks w finiszu, ale niezłe (6/10).

Probusowe Hopsberi było dobitnie malinowe, krzakowe, lekko pestkowe i kwaśne. Dobitności zabrakło moim zdaniem na odcinku chmielenia, bowiem lupuliny dały piwu w głównej mierze goryczkę, więc raczej jednowymiarowo, a zarazem sokowo to wyszło (5,5/10).

Nie podejmuję się rozstrzygnięcia, czy to ordynarny aldehyd czy płatki cedru (bo i takie opinie czytałem) dały Matadorowi od Profesji nuty zielonego jabłka – koniec końców z punktu widzenia konsumenta nie ma to żadnego znaczenia. W każdym razie to ‘coś’ rozbiło ciało piwa, dodało mu niepotrzebnej kwaskowości oraz w połączeniu z nutami taniego kakao złożyło się na całościowy obraz kiepskiego wywaru (3/10).

Trochę rozczarował Milkołak ICE z ReCraftu. Wersja wymrażana była ciemnosłodowa, słodkoczekoladowa, lekko kawowa i lekko kwaskowa, a przy tym zdecydowanie zbyt słodka. W porządku, tyle że wersja podstawowa moim zdaniem jest lepsza (6/10).

Chyba jeszcze bardziej słodkie, ale przy tym i wyraźnie lepsze było Un Temperamento Ardiente od SzałuPiw. Słodki, czekoladowy quad, z ciemnymi słodami, lukrecją i kakaową czekoladą (szczególnie w finiszu) w połączeniu z ciemnymi oraz czerwonymi owocami, które dawały piwu jak zgaduję zamierzony winny sznyt. Fest słodkie, ale i z lekko cierpką kontrą, no i świetnie ułożone (7,5/10).

Wyśmienitą niespodzianką okazał się Sourtense od Szpunta. Dodana guava przekierowała piwo na niespodziewanie ziołowe tory. Miałem skojarzenia z limonką i rozmarynem, czy szerzej bylinkami z rejonu alpejsko-śródziemnego, ale przede wszystkim z esencjonalną, pierwszej klasy gandzią (wiem, bo kolega mi powiedział, jak taka gandzia pachnie). Czułem się, jakbym popił i popalił jednocześnie, wskutek czego woltaż piwa (8,1%!) mi zupełnie umknął. Super! (8/10)

Krew i Łzy z Warsztatu Piwowarskiego, czyli gose z czerwonym winem, dysponowało nutami czerwonych owoców i lekkim kwaskiem. Było również orzeźwiające, ale nie miało startu do wyrazistości gose od Nepomucena (5/10).

AleBrowar Johnny Intense był zgodnie z oczekiwaniami fest kwaśny, lekko mineralno-siarkowy w finiszu, zdominowany przez wiśnie, z posmakiem zielonej części arbuza. Sam smak był raczej pustawy i wytrącony z balansu, co negatywnie odbiło się na pijalności. Moim zdaniem nieudane (4/10).

Niezbyt udało się piwo również Ziemi Obiecanej, bowiem Arnold był owszem soczysty, ale zdecydowanie bardziej cebulowy niż cytrusowy czy owocowy (4,5/10).

Soczysty a zarazem owocowy był z kolei Działkowiec z Browaru Zakładowego. Średnio kwaśny, owocowy do imentu, z lekko pszenicznym posmakiem. Bardzo dobry kwas, brzoskwinie świetnie w nim zagrały (7/10).

Laureat głównej nagrody publiczności, czyli fRISs Freak! od Widawy (wymrażany tropical stout BA) był… niezły. Aromat starego kredensu oraz zalegającej w nim czekolady, plus czerwonych i leśnych owoców. Orzechowy, lekko palony posmak. Ale i nieco aldehydu, a rzeczone owoce częściowo wydawały się mieć pochodzenie infekcyjne. Niezłe, fakt, ale nic ponadto (6/10).

Specjalne wyróżnienie należy się Warsztatowi Piwowarskiemu za Agrestora. Kwas z agrestem był sprzedawany na bezczelnego z dopiskiem „o posmaku cheetosów”, co pobiło o kilka długości niegdysiejsze naklejki „sour edition” na zepsutych piwach innego polskiego craftowca. Ale czemu pobiło? Już tłumaczę. Otóż Warsztat wpadł chyba na pomysł, że skoro parmezan pasuje jako przegryzka do prosecco, to można zrobić piwo o smaku taniego prosecco, do którego ktoś wrzucił pół kilo parmezanu. Ja rozumiem, że na taki pomysł mógłby wpaść skrajnie pijany Włoch, ale tutaj nie ma za co rozgrzeszać. Bo z pewnością nie browar na to wpadł, tylko bakterie podczas fermentacji, a browar stwierdził, że takie coś i tak sprzeda. Agrestor to serowa abominacja, najgorsze piwo polskiego craftu w całej jego historii, poziom który być może już nigdy nie zostanie pobity w dół. Browar Edi pozdrawia (0/10).

Tyle browary polskie, spośród których nie zdążyłem jedynie skosztować premier od Browaru Spółdzielczego oraz Stu Mostów.

A jak w porównaniu wypadły piwa hiszpańskie? A więc tak:

Naparbier zaprezentował szeroki rozstrzał nie tylko gatunkowy, ale i jakościowy. Belgijski ciemny strong Obsequium był z jednej strony mocno owocowy (przede wszystkim wyraźne maliny), ale i nieznośnie landrynkowy. Tym samym ukryto ciężar (10% alko), ale piwo wyszło przez to wyjątkowo banalne (3/10). Uwarzony wespół z La Quince Hamabost ponownie łypał we kierunku landrynkowym, co wespół z dość melonowym (choć i cytrusowym) profilem sprawiało, że ta imperialna IPA była mdła (4,5/10). Co innego IPA Bagpiper – soczyste żółte owoce tropikalne, uczucie jakbym się wgryzł w pomarańczę, a do tego zbalansowana goryczka (7,5/10). Leżakowany przez 46 miesięcy w beczkach po whisky Barley Wine z Avant-Garde Series to piwo, do którego się nie sposób przyczepić – intensywna drewniana klepka, łycha, ciemne owoce, figi, rodzynki, winogrono czy wręcz lekkie brandy plus mocne, ale ciekawe utlenienie. Destylatowe, głębokie, a przy tym moim zdaniem nie przesłodzone. Super (8/10).

Co do Laugara, to jeden birgik powie tak, drugi birgik powie nie. Random #90, czyli ‘wood aged strong ale’, to piwo słodowe i słodkie, raz że utlenione, dwa że fest jabłkowe. Pierwsze mi nie przeszkadzało, drugie owszem (5/10). Skosztowałem od nich również RISa, nie pamiętam już którego, ale on dla odmiany był bardzo smaczny.

La Quince zagościł w moim szkle tylko raz (nie licząc Hamabosta). Vanilla Black Velvet (stout imperialny) to niestety mocno cukiernicze piwo, silnie waniliowe, ze słodką czekoladą, w smaku powstało wrażenie żucia marshmallows i ciasta waniliowego. Niezbyt organicznie smakowało, że tak sprawę ujmę, przewaniliowane (5,5/10).

Porażką okazało się In Peccatum, od których dla odmiany spróbowałem wszystkiego, co mieli na stanie. Hell Dorado to jedyne ich piwo, które mi smakowało. Tropikalno owocowe, lekko cytrusowe, ciut herbaciane, soczyste, sesyjne. Nie była to bomba aromatyczna, ale po prostu dobra APA (6,5/10). Diabolus 2017, czyli bourbon BA quadrupel, to piwo mocno owocowe, jabłkowe (od antonówek po papierówki), lekko gruszkowe, z nutami owoców suszonych, mocno grzejące w gardle. Bez jakiejkolwiek głębi, a i beczki szczerze mówiąc nie wyczułem, mimo 12 miesięcy leżakowania. Słabe (4/10). Black Inverno to fest palony RIS, lekko waniliowy, o zaskakująco niskiej pełni. Również słabe piwo (4/10). Juicy Double IPA z kolei było wprawdzie ziołowe, brzoskwiniowe i ‘mangowe’, ale i cebulowe, ciężko się je piło (4/10).

Niespodzianką dla mnie była La Pirata, którą pamiętałem jako producenta piw średnich na jeża. I oto Black Bock Bourbon BA faktycznie był ‘tylko’ dobry, co w zestawieniu z peanami na jego cześć, które można wyczytać w różnych zakątkach internetu jest jednak rozczarowaniem. Fest drewniano-waniliowy, lekko czekoladowy, z nutami rodzynek oraz ogólnie suszonych owoców, karmelu i lekkimi orzechami. To piwo jednak ma swoją nazwę nie bez kozery, bo niby RIS, a jednak też trochę taki gęstawy doppelbock (6,5/10). Z kolei Lab 009, czyli barley wine od La Piraty to jedno z najlepszych piw tegorocznej edycji BGM. Jest to jedno z tych win jęczmiennych, które faktycznie mają cechy wina właściwego, było bowiem szampanowo-czerwonowinne, ciemnogronowe, karmelowe, musujące, z apetyczną głębią. Super sprawa (8/10).

Nie zdążyłem niestety spróbować piw z browarów Edge oraz Garage. Szczególnie tego ostatniego żałuję, był bowiem często chwalony na imprezie.

Generalny wniosek jest taki, że polscy rzemieślnicy nie dali plamy. Przygotowali piwa często dobre, częściej ciekawe, niekonwencjonalne, choć faktycznie być może w poprzednich latach było tych odjechanych jeszcze więcej. W porównaniu z konkurencją z zagranicy rodzimi craftowcy wyszli obronną ręką. Hiszpanów ciekawie było spróbować, choć w ramach oferty zagranicznej znalazło się również sporo piw średnich, czy też słabych. Sama formuła imprezy została dopracowana, sukcesywnie, wraz z każdą edycją likwidowane są niedociągnięcia edycji poprzedniej i choćby w tym zakresie należałoby życzyć organizatorom wielu innych polskich festiwali craftowych wzorowanie się na BGM. Ja jestem bardzo zadowolony z wypadu i jestem ciekaw, co zostanie przyszykowane za rok.

piwne podróże 260800647879084187

Prześlij komentarz

  1. Jakim prostakiem trzeba być, by do zdjęcia (które później rzucone jest na bloga) wystawiać środkowy palec?
    Jak na wiejskiej dyskotece po północy... Żenada...

    Slave

    OdpowiedzUsuń
  2. Z Laugara baaaardzo smaczny był RIS Braskadi, już za nim tęsknię :(

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)